Szacuje się, że nawet „80 proc. Amerykanów uzależnionych od opioidów zaczęło nie od narkotyków kupowanych na ulicy, ale od środków przeciwbólowych na receptę”. To nie narkomani sięgali po leki opioidowe, to leki opioidowe zrobiły z ludzi narkomanów.

Problemy zaczęły się na długo przed pojawieniem się na ulicach fentanylu, bo w roku 1996. To wówczas na amerykański rynek został dopuszczony nowy, przełomowy lek – OxyContin produkowany przez firmę Purdue Pharma należącą do rodziny Sacklerów z Nowego Jorku, hojnych sponsorów instytucji nauki i kultury po obu stronach Atlantyku. Ten przeciwbólowy lek wykorzystujący oksykodon, czyli związek chemiczny z grupy opioidów, miał zrewolucjonizować walkę z bólem. Sam związek chemiczny zsyntetyzowano wiele lat wcześniej, w drugiej dekadzie XX w. Przełomowość leku polegała na czym innym. Dzięki specjalnej powłoce otaczającej każdą tabletkę środek przeciwbólowy uwalniał się powoli, co z punktu widzenia pacjenta przynosiło zasadnicze korzyści – w każdej tabletce mogła się znaleźć duża ilość substancji mającej przynosić nawet 12-godzinną ulgę.

Producenci zapewniali również, że dzięki nowej technologii lek nie będzie miał właściwości uzależniających. Chociaż oksykodon to substancja dwukrotnie silniejsza od morfiny, uwalniana stopniowo w niewielkich dawkach, nie dostarczała pacjentowi ani żadnych euforycznych przeżyć, ani nie wywoływała gwałtownego spadku nastroju po tym, jak lek przestawał działać.

„Sposób dostarczania składnika aktywnego wydaje się ograniczać ryzyko nadużywania i niewłaściwego używania leku” zapisano na ulotce leku, którą zaaprobowała Agencja Żywności i Leków (Food and Drug Administration, FDA). Zapis zatwierdzono, mimo że producent leków nie przeprowadził badań dotyczących uzależniających właściwości preparatu, co zresztą w ulotce pośrednio przyznano. Nie napisano przecież, na jakiej podstawie i komu „wydaje się”, że sposób uwalniania leku redukuje zagrożenia związane z jego zażywaniem. Fakt, że FDA dopuściła lek do sprzedaży, był jednym z kilku mechanizmów ochrony odbiorców, który nie zadziałał jak należy.

A odpowiadający za zatwierdzenie leku pracownik FDA, niejaki Curtis Wright, wkrótce potem znalazł zatrudnienie właśnie w Purdue Pharma. Niewykluczone nawet, że nie tylko zaaprobował kontrowersyjne zdanie, ale był autorem jego pierwotnej wersji.

Co ciekawe, OxyContin nie był pierwszym tego rodzaju lekiem wprowadzonym na rynek przez Purdue. Specjalną powłokę wymyśliła kilkanaście lat wcześniej jedna ze spółek zależnych od firmy (wtedy nazywającej się jeszcze Purdue Frederick). Wówczas jednak wynalazek posłużył do produkcji środka przeciwbólowego o nazwie MS Contin, opartego na morfinie. Było to rozwiązanie przełomowe, ponieważ wcześniej morfinę podawano pacjentom w formie kroplówki. Tabletka znacznie ułatwiła opiekę nad osobami cierpiącymi na przewlekłe bóle wywołane zaawansowanym stadium choroby nowotworowej. MS Contin przynosił firmie pokaźne przychody, ale grono jego odbiorców było ograniczone do pacjentów onkologicznych. OxyContin tymczasem został dopuszczony do powszechnego użytku, i to mimo że był oparty na środku silniejszym od morfiny. Teraz firma musiała przekonać lekarzy, by zechcieli go wypisywać swoim pacjentom na możliwie szeroki zakres dolegliwości. Pacjentów z kolei trzeba było przekonać, że właśnie takiego środka potrzebują, a jeśli lekarz nie chce im go dać, to znaczy, że nie traktuje ich problemów z należytą powagą.

Proces promowania OxyContinu – opisany między innymi w książce Patricka Raddena Keefe’a „Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego” – to doskonałe studium agresywnych technik marketingowych stosowanych przez całą rzeszę przedstawicieli handlowych, których zarobki uzależniano od wartości sprzedanego leku. Przedstawicieli gruntownie przeszkolonych, gotowych sypać jak z rękawa wątpliwymi danymi, choćby tezą o tym, że mniej niż procent pacjentów używających opioidów popada w uzależnienie. To także historia zwykłych łapówek wręczanych lekarzom chętnie wypisującym lek, choć nie w formie kopert przekazywanych pod stołem, lecz opłat za wykłady wygłaszane podczas konferencji organizowanych przez firmy farmaceutyczne. Lekarze polecali ten lek innym lekarzom nie tylko podczas konferencji, lecz także w reklamach zamieszczanych w specjalistycznej prasie rozsyłanej do gabinetów.

To również historia wywierania wpływu na pozór oddolnego za pomocą różnego rodzaju organizacji – rzekomo obywatelskich, a w rzeczywistości hojnie obdarowywanych pieniędzmi i wpływami przez firmy farmaceutyczne. Keefe i inni autorzy zajmujący się kryzysem pokazali, jak producenci leków wykorzystali kampanię, której celem była zmiana podejścia lekarzy do leczenia bólu.

Zaczęły powstawać nowe organizacje rzecznicze, formalnie niezależne, które twierdziły, że reprezentują prawa pacjentów ze „społeczności dotkniętej bólem” […].

Utworzono Amerykańską Fundację Bólu, Amerykańską Akademię Leczenia Bólu i Forum Terapii Bólu, czyli koalicję, w której skład wchodziły firmy farmaceutyczne, organizacje sprzedawców i dziesiątki organizacji pozarządowych działających non profit. […] Innymi słowy, z powodzeniem zastosowano taktykę udoskonalaną przez lata przez koncerny paliwowe.

Do sukcesu potrzebne były także wpływy polityczne oraz silne zaplecze prawne. Nie chodzi jedynie o to, że koncerny farmaceutyczne są w stanie zapłacić za zatrudnienie dobrych i drogich prawników. To często prawnicy, którzy doświadczenie zdobywali na najwyższych szczeblach administracji rządowej lub w kluczowych z punktu widzenia przemysłu farmaceutycznego obszarach administracji. Wspomniana kariera Curtisa Wrighta, byłego pracownika Agencji Żywności i Leków, to tylko jeden przykład. Dla Purdue Pharma pracowali także m.in. Eric Holder, były zastępca Prokuratora Generalnego w administracji Billa Clintona i prokurator generalny w administracji Baracka Obamy, czy Rudolph Giuliani, były burmistrz Nowego Jorku, który stał się słynny w całym kraju po zamachach z 11 września 2001 r. Keefe wykazuje, że „Purdue nie ograniczało się do zatrudniania byłych prokuratorów z dobrymi koneksjami – niekiedy werbowało również tych, którzy dawniej prowadzili śledztwa dotyczące firmy”.

Takie metody zabezpieczenia swoich interesów stosowali nie tylko producenci leków. Podobnie postępowały firmy odpowiedzialne za ich dystrybucję. Wspomniany już Urząd ds. walki z narkotykami (DEA) miał prawo nakładać kary, zamykając centra dystrybucyjne, jeśli te nie zachowają odpowiedniej ostrożności i na przykład zignorują niepokojący wzrost zapotrzebowania na leki w określonym miejscu. A tak właśnie było. „W okresie dwóch lat do apteki w miejscowości Kermit w Wirginii Zachodniej, liczącej 406 mieszkańców, wysłano 9 mln tabletek”.

A w latach 2007–2012 do całej Wirginii Zachodniej miało trafić 780 mln tabletek zawierających hydrokodon lub oksykodon. Tymczasem w reakcji na ten stan rzeczy Kongres przegłosował ustawę, która podniosła kryteria pozwalające DEA na zamknięcie centrów dystrybucji. A jedną z osób zeznających na rzecz koncernów był były pracownik DEA specjalizujący się właśnie w walce z nieuczciwymi dystrybutorami. Media donosiły o dziesiątkach byłych pracowników DEA zatrudnianych przez firmy z sektora farmaceutycznego. Obok ponoszenia wydatków na konsultantów i prawników korporacje przelewały też pieniądze bezpośrednio do polityków, wspierając ich kampanie. A ci niekiedy odwdzięczali się, promując rozwiązania legislacyjne korzystne dla danej branży, na przykład utrudniające kontrolę działalności wytwórców.

Na słabości instytucji kontrolnych korzystali nieuczciwi lekarze zapisujący leki opioidowe pacjentom, którzy niekoniecznie ich potrzebowali, w ilościach zagrażających ich zdrowiu i narażających na uzależnienie. Korzystali nieuczciwi dystrybutorzy, którzy nie zwracali uwagi na niepokojące sygnały z rynku. Wreszcie korzystały apteki, które nie reagowały na nagłe najazdy pacjentów z odległych miejscowości, a nawet innych stanów, realizujących recepty otrzymane od nieuczciwych lekarzy. Wiele wskazuje na to, że liczne podmioty w łańcuchu dystrybucji były świadome narastającego problemu. Rozwiązanie go nie leżało jednak w ich interesie. W całym kraju powstawało więc wiele „fabryk pigułek”, czyli „przychodni leczenia bólu prowadzonych przez lekarzy chciwych i pozbawionych skrupułów lub nieprawdopodobnie naiwnych, gotowych przepisać środki przeciwbólowe prawie każdemu, kto o to poprosił”.

Zarabiały na tym nie tylko firmy działające legalnie, lecz także grupy przestępcze. Organizowały bezdomnym i biednym wizyty w takich „fabrykach”, a ci za drobną opłatą lub w zamian za działkę narkotyku realizowali recepty i pobierali pigułki, które następnie trafiały na czarny rynek. Jaką wartość miał jednak legalny lek dla przestępców? Okazało się, że mimo specjalnej powłoki zapewniającej powolne uwalnianie substancji aktywnej, całą dawkę zawartą w pigułkach OxyContinu można było przyjąć naraz, dostarczając sobie tym samym potężnych doznań. Jak? Wystarczyło je rozkruszyć, a następnie wciągnąć nosem lub upłynnić i wstrzyknąć. Nie było to zresztą żadną tajemnicą. Podpowiedź znajdowała się na opakowaniu leku, gdzie napisano: „Przełamanie, przegryzienie lub pokruszenie tabletki OxyContinu może prowadzić do szybkiego dostarczenia do organizmu i przyswojenia potencjalnie toksycznej dawki oksykodonu”.

Z punktu widzenia producentów nie miało znaczenia, czy lek trafiał do pacjentów realnie go potrzebujących, czy przez „fabryki pigułek” kończył na ulicy jako narkotyk sprzedawany przez dilerów. Każdy typ klienta napędzał produkcję, a OxyContin stał się z czasem najlepiej sprzedającym się lekiem w USA, deklasując Viagrę. W ciągu dwóch dekad sprzedaż przyniosła nawet 35 mld dolarów przychodu. Sacklerowie pozostawali głusi na informacje o tym, że lek trafia do niewłaściwych odbiorców i że ma działanie uzależniające nawet wówczas, gdy przyjmują go pacjenci faktycznie cierpiący z powodu przewlekłego bólu. Skuteczność produktu także odbiegała od zapewnień producenta – tabletki przestawały działać przed upływem 12 godzin. Co gorsza, z czasem ich wpływ na pacjenta malał, dlatego lekarze musieli zapisywać coraz silniejsze dawki.

Z tych powodów rozwiązanie, które w końcu zaproponowała firma, nie tylko nie wyeliminowało problemu, ale też okazało się mieć nieoczekiwane negatywne konsekwencje. W 2010 r. do sprzedaży została dopuszczona innowacyjna tabletka, której nie dało się rozkruszyć – a tym samym zapewnić sobie doznań wynikających z szybkiego przyjęcia dużej dawki oksykodonu. Pacjent musiał ją przyjmować zgodnie z instrukcją producenta. Czy to rozwiązało problem? Skupowanie tabletek po to, by wprowadzić je do nielegalnego obrotu, faktycznie straciło sens. Ale zapotrzebowanie nie zmalało. Na „rynku” już funkcjonowała duża grupa ludzi uzależnionych od opioidów, czy to na skutek przyjmowania ich w ramach terapii, czy ze źródeł czarnorynkowych. Odcięci nagle od jednego źródła zaopatrzenia zaczęli szukać zastępników. Początkowo stała się nią heroina, a następnie właśnie fentanyl – narkotyk idealny także z punktu widzenia przemytników. Dzięki wielkiej mocy pozwala wyprodukować identyczną liczbę działek z mniejszej ilości narkotyku. A mniejsza ilość potrzebna do produkcji znacznie ułatwia przemyt.

Przedstawiciele firm farmaceutycznych twierdzili, że nagły wzrost konsumpcji heroiny i fentanylu to nie wina ich produktu, ale raczej dowód na to, że po leki opioidowe nie zawsze sięgali pacjenci, dla których były przeznaczone. Próbowali w ten sposób przekonywać, że wina leży po stronie uzależnionych, którzy braliby narkotyki niezależnie od dostępności opioidowych leków przeciwbólowych. Szacuje się jednak, że nawet „80 proc. Amerykanów uzależnionych od opioidów zaczęło nie od narkotyków kupowanych na ulicy, ale od środków przeciwbólowych na receptę”. To nie narkomani sięgali po leki opioidowe, to leki opioidowe zrobiły z ludzi narkomanów.

Fragment książki „Stany Podzielone Ameryki” Łukasza Pawłowskiego wydanej przez Znak Horyzont. Tytuł, śródtytuły i lead od redakcji „Newsweek Polska. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version