Marta Nowak: W USA we wtorek ludzie wybierali nie tylko prezydenta. W dziesięciu stanach było referendum o tym, jak ma wyglądać prawo aborcyjne.
Natalia Broniarczyk: W środę rano rozmawiałam z dziewczynami z amerykańskich organizacji aborcyjnych. I mówię im: jest jak jest, ale przynajmniej nieźle poszły te referenda. A one na to: no dobrze, ale tak naprawdę sytuacja zmieni się tylko w dwóch stanach.
W innych po prostu wszystko zostaje po staremu?
Tak. Na przykład w Kolorado aborcja dalej będzie dostępna bez limitów. Ale z kolei w Południowej Dakocie zostaje całkowity zakaz przerywania ciąży. Na Florydzie aborcja wciąż będzie dopuszczalna tylko do szóstego tygodnia. A co to jest sześć tygodni? Jeden okres, który się spóźnia. W Stanach Zjednoczonych praktycznie nie ma publicznej ochrony zdrowia, regularne wizyty u ginekologa to luksus. Ledwo zaczniesz się zastanawiać nad tym, że coś za długo nie masz miesiączki – i już jest za późno na aborcję.
Floryda desperacko potrzebuje zmiany prawa. Dostęp do aborcji ma tam spore poparcie społeczne, bo do wygranej w referendum zabrakło ledwo trzech procent. Mieszka tam dużo migrantek, które często na starcie są w gorszej sytuacji, jeśli chodzi o dostęp do opieki zdrowotnej. Położenie geograficzne też się liczy. Na przykład do Teksasu – gdzie też jest bardzo restrykcyjne prawo – przez granicę mogą łatwo płynąć tabletki aborcyjne z Meksyku. Floryda jest dużo bardziej odizolowana.
W Teksasie aborcja jest chyba zupełnie zakazana?
W Teksasie przerwanie własnej ciąży jest przestępstwem. Pomoc w aborcji jest przestępstwem. Wykonanie zabiegu aborcji jest przestępstwem. I niepoinformowanie organów ścigania, kiedy wiesz, że ktoś inny miał aborcję, też jest przestępstwem. Jeśli ktoś stamtąd potrzebuje aborcji w drugim czy trzecim trymestrze, to jedzie do Kolorado. Poza tym w zasadzie cały Teksas polega na tabletkach przesyłanych z Meksyku. Jeśli chodzi o amerykańskie organizacje feministyczne, to od roku trwa debata, czy można wysyłać tabletki do Teksasu, skoro osoby, które je zamawiają, w świetle prawa zostają przez to przestępczyniami.
Tu warto też powiedzieć, że tylko przez pierwszy rok od uchylenia wyroku Roe v. Wade, czyli od czerwca 2022 do czerwca 2023, jakaś forma kryminalizacji w związku z zakazem aborcji dotknęła ponad dwieście osób. I to nie tylko tych, które przerwały ciążę. Kobiety są też kryminalizowane za to, że brały w trakcie ciąży narkotyki albo nie stawiały się u lekarzy.
Na czym konkretnie to polega?
Na przykład stanowa konstytucja Alabamy traktuje płód jak osobę. Od kilku lat jest w niej zapis, że stan musi stać na straży „praw dziecka nienarodzonego”. Skutek? Kobiety uzależnione od narkotyków, kiedy zajdą w ciążę, są w imię ochrony płodu zamykane w więzieniach. Inny przykład: w Oklahomie prokuratura postawiła w stan oskarżenia młodą matkę, bo w organizmie jej niemowlęcia wykryto marihuanę. Mimo że dziecko było zdrowe i mimo że to lekarz przepisał jej medyczną marihuanę na ciążowe mdłości.
We wrześniu byłam w USA na tajnej konferencji aborcyjnej. To swoją drogą też jest ciekawe doświadczenie – tydzień wcześniej i później nie możesz nikomu powiedzieć, że takie wydarzenie w ogóle się odbyło, nie można nic wrzucać na media społecznościowe, lekarze chodzą w kamizelkach kuloodpornych. Rozmawiałam tam z osobami, które pomagają w aborcjach w Stanach. One szykowały się na ten wynik, na zwycięstwo Trumpa. Ale po demokratach też nie za wiele sobie obiecywały.
Harris w kampanii zapowiadała, że podpisze prawo dopuszczające aborcję w całych Stanach. Kłopot w tym, że takie prawo musiałby najpierw uchwalić Kongres. A z sondaży wynikało – i to się potwierdziło – że demokraci nie będą mieli nad nim kontroli.
W grudniu jadę na kolejną taką konferencję i w zasadzie cała jej agenda krąży wokół tabletek aborcyjnych. Bo teraz największym zagrożeniem jest to, że nowa władza zakaże tabletek. A to przy ich pomocy robi się dzisiaj w Stanach dwie trzecie wszystkich aborcji.
Trump może zakazać tabletek tak po prostu?
Na to jest więcej niż jeden sposób. Po pierwsze: może postawić Roberta F. Kennedy’ego Juniora na czele FDA, czyli Agencji ds. Żywności i Leków.
Coś jakby w Polsce Justyna Socha została prezeską NFZ.
Trump już zapowiadał, że w jego administracji zdrowiem publicznym zajmie się właśnie Kennedy. Jeśli faktycznie obejmie ważne stanowisko w FDA, to może się skończyć nawet cofnięciem rejestracji mifepristonu. Coś takiego wywarłoby bardzo duży wpływ na cały świat, tu nie mam żadnych wątpliwości. Stany Zjednoczone były pierwszym krajem na świecie, który 25 lat temu dopuścił mifepriston do użytku. Mifepriston to wyłącznie lek aborcyjny, nie ma żadnego innego zastosowania. Jeśli tak renomowana instytucja jak FDA wycofa mu rejestrację, inne państwowe agencje mogą pójść w jej ślady. Prawicowi, a nawet centrowi politycy – a już na pewno antyaborcyjni lobbyści – będą to wykorzystywać, żeby mówić, że to niebezpieczny środek, że nie powinien być używany.
Drugi sposób: w słynnym Project 2050 jest pomysł, żeby wrócić do stosowania ustawy Comstocka z 1873 roku.
O co w tej ustawie chodzi?
Pan Comstock to był taki XIX-wieczny nowojorski lobbysta. On bardzo prześladował wszelkie próby dostarczania kobietom antykoncepcji, ale też tzw. abortyfikantów – czyli ziół lub różnego rodzaju mikstur, bo tabletek aborcyjnych oczywiście jeszcze nie było. W Nowym Jorku najsłynniejszą aborcjonistką była wtedy Madame Restell – milionerka, która całą swoją karierę zbudowała na robieniu aborcji. Biednym kobietom wysyłała środki za darmo, od zamożnych brała grube pieniądze. Comstock oskarżył ją o to, że takie próby kontrolowania płodności to jest sianie zgorszenia, obscena. W końcu wylobbował ustawę, który zakazywała wysyłki leków – i finalnie doprowadziła do tego, że Madame Restell została skazana na pozbawienie wolności. Ta ustawa Comstocka dalej obowiązuje.
To znaczy jest tak, że to martwe prawo, ale formalnie nikt nigdy go nie zniósł?
Tak, i teraz Project 2025 chce je odkurzyć. A tę ustawę da się interpretować bardzo różnie. Można uznać, że skoro pochodzi sprzed 150 lat, to prawodawca nie mógł mieć na myśli dzisiejszych leków. Ale wokół Trumpa są osoby, które już dały się poznać jako zdeklarowani przeciwnicy aborcji – choćby przyszły wiceprezydent JD Vance. I jest obawa, że w takiej atmosferze politycznej ustawa Comstocka będzie odczytywana w bardzo szeroki, antykobiecy sposób. Czyli na jej podstawie nie tylko zabroni się w całych Stanach wysyłki leków, ale też szerzenia wiedzy, kupowania sprzętu medycznego – np. rurek do aborcji próżniowej – czy robienia USG przed aborcją.
Ja bym powiedziała, że w takiej sytuacji osoba w ciąży de facto traci prawo do opieki reprodukcyjnej. Bo o praktycznie każdej usłudze zdrowotnej dotyczącej jej reprodukcji można wtedy powiedzieć: oho, być może ta osoba będzie chciała wykorzystać zdobycze medycyny do tego, żeby przerwać ciążę. I w rezultacie ich zakazać.
Co oczywiście w ogromnej mierze zagrażałoby też kobietom w chcianej ciąży.
Absolutnie. Takie działania zawsze uderzają też w opiekę okołoporodową, poronną, in vitro. Metody wykonywania aborcji to bardzo często te same metody, z których korzysta się przy poronieniu. Jeśli zakazujemy aborcji, to jednocześnie zakazujemy godnej opieki poronnej. Albo w ogóle prowadzenia ciąży w taki sposób, że pacjentka ma dostęp do rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w jej ciele.
Ale najważniejszy problem jest moim zdaniem taki, że w Stanach cała opieka aborcyjna jest niewiarygodnie sprywatyzowana. Kliniki aborcyjne to prywatne firmy, bardziej miejsca pracy niż świadczenia opieki. Za pierwszej kadencji Trumpa republikanie w wielu stanach wprowadzili przepisy, które ograniczyły możliwość zdobywania federalnych środków na działanie takich miejsc. Od tego zaczął Teksas. Jeszcze przed całkowitym zakazem aborcji wprowadzono tam taką zasadę, że wszelkie kliniki aborcyjne muszą mieć lekarza, który jednocześnie jest zatrudniony w szpitalu. Znalezienie kogoś, kto pracuje w szpitalu i jednocześnie ma czas na klinikę, okazało się praktycznie niemożliwe. Skończyło się to tak: mała grupka lekarzy obstawia wszystkie stany z zakazami i jeszcze robi aborcję tam, gdzie ona jest legalna. Non stop latają z jednego do drugiego stanu robić zabiegi – i zbijają na tym ogromne pieniądze. A fundusze aborcyjne, czyli organizacje takie jak Aborcyjny Dream Team, zajmują się głównie zbieraniem środków na to, żeby ich opłacić.
Wróćmy jeszcze do tych referendów aborcyjnych połączonych z wyborami. W wielu stanach wyszła wtedy na jaw duża dysproporcja. Znacznie więcej ludzi głosowało za dostępem do aborcji niż za Kamalą Harris – która przecież w kampanii przez cały czas miała ten postulat na sztandarach. Z czego to wynikało? Dlaczego ludzie głosowali jednocześnie na aborcję i na Trumpa?
Aborcja w Stanach jest popularna. Jest wybieralna. Jest akceptowana. Również wśród republikanów. Nie dam sobie wmówić żadnemu politykowi, że jest inaczej, mamy zresztą na to szereg badań. W USA kobiety już raz wygrały walkę o swoje prawa reprodukcyjne. Przez blisko 50 lat dzięki wyrokowi Roe v. Wade miały możliwość aborcji. Zabiegi były mocno sprywatyzowane, to inna rzecz, ale samo prawo było dość liberalne, pozwalało na aborcję nawet w trzecim trymestrze. W związku z tym w USA granica akceptowalności dla aborcji też jest o wiele wyżej niż w Polsce. Pamiętajmy też, że w Stanach po cofnięciu Roe v. Wade przez zakaz aborcji już umierają kobiety – głównie czarne, głównie uboższe, głównie bardzo młode. 22 lata, 26 lat. To moim zdaniem poruszyło społeczeństwem.
W USA 85 proc. ludzi popiera Roe v. Wade. 72 proc. popiera dostęp do tabletek aborcyjnych w klinikach i ośrodkach zdrowia. 78 proc. uważa, że aborcja nie powinna być regulowana prawnie, bo to kwestia zdrowotna między kobietą a lekarzem. A w ubiegłym roku IPSOS zrobił takie duże badanie, z bardzo dobrą metodologią i z podziałem na partie, w którym wyszło, że 80 proc. ludzi (w tym 65 proc. republikanów!) uważa, że aborcja nie powinna mieć żadnych osobnych regulacji. Że to po prostu część ochrony zdrowia.
A jeśli chodzi o Kamalę Harris, to według mnie była po prostu niewiarygodna i nielubiana. Mówię to bez satysfakcji. Uważam, że wszystkie kraje są gotowe na kobietę-prezydentkę, Stany Zjednoczone też. Ale też faktem jest, że wokół kobiet zawsze rozkręca się czarna kampania PR-owa. Jest takie jedno przemówienie Michelle Obamy z tej kampanii, które akurat w tej kwestii moim zdaniem uderza w punkt. Szło to mniej więcej tak: „Mamy Kamalę Harris, której robi się pretensje o to, że za bardzo macha rękami, że ma za piskliwy głos, że za głośno się śmieje, że nie ma dzieci. A z drugiej strony stoi Donald Trump, od którego nie wymaga się niczego. Wszyscy pogodzili się z tym, że po prostu jest, jaki jest”.
No dobra. A co sam Trump mówi o aborcji?
Trump zrobił coś ciekawego. On przez ostatnie miesiące bardzo złagodził swój wizerunek, jeśli chodzi o aborcję. Odpuścił, nie robił żadnych bardzo antyaborcyjnych oświadczeń. A jednocześnie starał się zepchnąć Kamalę do narożnika, odmalować ją jako radykałkę, która chce robić aborcję do samego końca ciąży. Oczywiście to była retoryka dla superkonserwatywnego elektoratu. Skoro republikańscy normalsi – jak widać po badaniach – uważają aborcję za element ochrony zdrowia, to ustawianie tego limitu czasowego nie jest dla nich aż tak istotne. Tyle że jeśli Harris jest dla wyborcy niewiarygodna, a jednocześnie Trump wycofuje się z antyaborcyjnych pozycji… to wcale nie jest taki jednoznaczny wybór.
Zapytałam swoich koleżanek Amerykanek, co według nich się stało: czy ludzie, którzy w referendach poparli aborcję, ale Kamalę Harris już nie, raczej głosowali na Trumpa czy oddawali puste głosy. Powiedziały, że według nich to było pół na pół.
I tu pewnie mówimy o wyborcach na lewo, a nie na prawo od Harris?
Partia Demokratyczna w tej kampanii absolutnie odwróciła się plecami od sytuacji w Palestynie. A ta sprawa dla wielu ludzi w Stanach naprawdę jest ważna. Więc poszli zagłosować za aborcją – ale nie byli już w stanie zagłosować na Kamalę.
I jeszcze jedno. Dużo się dziś mówi, że Trump wygrał, bo demokraci nie poradzili sobie z ubóstwem i z inflacją. Z tym wiąże się coś, co moim zdaniem jest błędem wszystkich krajów borykających się z prawem aborcyjnym – Polska też od tego nie odstaje. Chodzi o oddzielanie aborcji od innych sfer życia: warunków bytowych, warunków finansowych, warunków pracy. Od tego, że w USA nie ma urlopów macierzyńskich ani ustawowych płatnych zwolnień chorobowych. A te wszystkie rzeczy mają związek z aborcją. Amerykanki to wiedzą. I w badaniach też to widać. Jest takie przełomowe badanie z Uniwersytetu San Francisco, naprawdę ogromne – przebadano blisko 30 tys. osób, które przerwały albo chciały przerwać ciążę. I ono wykazało wyraźnie: zakaz aborcji, szczególnie w drugim trymestrze (a właśnie taki obowiązuje w większości stanów) najbardziej uderza w biedniejsze kobiety. Bo nie stać ich na to, żeby pojechać do Kolorado i zapłacić 25 tys. dolarów za aborcję.
Przepraszam, ile?
No tyle. Za to dają ci podgrzewane łóżko.
Ponieważ kobiety nie mają pieniędzy, to rodzą te dzieci i wpadają w jeszcze większą spiralę biedy. To oczywiście też nie pozostaje bez związku z rasą. Antyaborcyjne organizacje zresztą same na tym grają, była np. taka kampania z hasłem „Najniebezpieczniejsze miejsce dla czarnego dziecka to macica jego matki”. A Partia Demokratyczna w ogóle nie łączy tematu aborcji i finansów. Oni się tego boją, zawsze się bali. Harris też nie powiedziała: „Jak będzie realnie dostępna aborcja, to mniej Amerykanek będzie żyło w biedzie”.
Było w kampanii Kamali hasło „Freedom”, ale faktycznie nie było o tym, ile ta wolność – albo jej brak – kosztuje.
Ruch feministyczny jest na to wściekły. Nie może wybaczyć demokratom, że nawet tego tematu nie potrafią obronić. Że nie umieją powiedzieć: „Wy się martwicie o czarne dzieci? To porozmawiajmy o kobietach, które mieszkają w Teksasie i mają dwanaścioro dzieci tylko dlatego, że nie było ich stać na aborcję. A teraz nie stać ich też na leczenie, na jedzenie i są zagrożone bezdomnością”.
I kiedy na scenę wychodzi czy Harris, czy inne gwiazdy Partii Demokratycznej, i mówią o tym prawie do decydowania o własnym ciele…
…a całkowicie pomijają temat pieniędzy – to nie są dla kobiet wiarygodni.