Dawno temu w odległej galaktyce centralnego planowania węgierski ekonomista János Kornai opublikował „Gospodarkę niedoboru”, która przyniosła mu międzynarodowy rozgłos. Jego badania to nic innego, jak analiza systemu ekonomii realnego socjalizmu i mechanizmów gospodarki nakazowo-rozdzielczej.
W dużym uproszczeniu sytuacja niedoboru doskonale pasowała do podejścia reprezentowanego przez komunistycznych demiurgów rynku. Według marksistowskich planistów kryzysy gospodarcze pojawiały się w sytuacji nadpodaży, czyli nadwyżki produkcji lub usług w stosunku do realnego zapotrzebowania konsumentów. Zgodnie z tą wypracowaną w moskiewskich instytutach doktryną strategią przezwyciężania, czy wręcz mitygowania potencjalnych kryzysów, było dążenie do sytuacji, w której gospodarka nie będzie dostarczała na rynek dóbr ponad określone planowo limity społecznego zapotrzebowania. Co istotne, występowanie owych niedoborów powinno być powszechne (dotyczyć wszelkich rodzajów dóbr), częste, intensywne, chroniczne i ewentualnie przedzielane krótkimi okresami nadmiaru. I jak zapewne część z państwa doskonale pamięta, ów plan galaktyki sowieckich satelitów skrupulatnie realizowały.
Katastrofa przyszła wraz z różnej odmiany lokalnymi wariantami profesora Balcerowicza i po bolesnym, aczkolwiek relatywnie krótkim okresie przejściowym żyjemy w realiach, które na potrzeby tego felietonu można by określić mianem gospodarki nadmiaru. Tu paradygmat sprowadza się – znów w dużym uproszczeniu – do fetyszyzowania wzrostu gospodarczego ocenianego parametrem produktu krajowego brutto. Logika tak zdefiniowanego pola gry polega na imperatywie nieustannego wzrostu. Mówiąc w skrócie, chcesz przetrwać, musisz nieustannie rosnąć. Jak nie wzwyż, to chociaż wszerz. Nie ma wątpliwości, że od co najmniej dwóch dekad – za cezurę niech posłuży symboliczna data akcesji do europejskiej wspólnoty dobrobytu i demokracji – żyjemy w kulturze all you can eat. Żeby tego doświadczyć, wcale nie trzeba jechać na all-inclusive pod palmy jednego z kurortów nad Nilem czy białych jak śnieg tarasów Pamukkale.
Kilka dni temu każdy z nas mógł się zapoznać z najnowszymi szacunkami ONZ, opisującymi konsekwencje działalności gatunku homo consumenticus. W skali globalnej w ciągu roku marnuje się ponad 30 proc. wyprodukowanej żywności. Żeby złapać skalę, mówimy o ok. 1,3 mld ton, wartości około 1 bln dol. Polaków udział w tym dziele zniszczenia opiewa na blisko 4,8 mln ton. Statystycznie każdy z nas, stary i młody, wyrzuca do śmietnika 126 kg jedzenia (średnia unijna 179 kg). Dla przeciętnej polskiej rodziny to równowartość od 2,5 do 3 tys. zł.
Statystycznie każdy z nas wyrzuca do śmietnika 126 kg jedzenia (średnia unijna 179 kg). Dla przeciętnej polskiej rodziny to równowartość od 2,5 do 3 tys. zł
Doskonale pamiętam, jak w czasach gospodarki niedoboru, na bardziej bądź mniej konspiracyjnych kompletach ksiądz katecheta kazał dzieciakom zbierać z ziemi okruchy chleba (odczytuję to dziś jako belfrowski zabieg pedagogiczno-umoralniający, bo przecież nikt tych okruchów potem nie jadł). Tymczasem z badań Banków Żywności zrealizowanych w ramach projektu PROM wynika, że w efekcie niegospodarności najczęściej marnowanym produktem w Polsce jest chleb (63 proc.). Na kolejnych miejscach plasują się wędliny (36 proc.), warzywa (34 proc.) i owoce (30 proc.), a więc produkty łatwo psujące się.
Skoro tak, to wniosek jest oczywisty. Kupujemy ponad miarę. Zresztą nie tylko ja, pan czy pani. W gospodarce nadmiaru uczestniczą nie tylko gospodarstwa domowe, choć to one w dominującej proporcji (60 proc. udziału) przykładają rękę do tego procederu. Weźmy na przykład branże HoReCa (hotele, restauracje, catering). Eksperci szacuje, że same hotele rocznie wyrzucają żywność o równowartości ok. 1,5 mld zł (szacunki te uwzględniają sam koszt pozyskania surowców, bez wartości pracy, wody, energii, utylizacji itp.).
Obraz i tak nie jest kompletny, bo nie mamy danych i wobec tego nie wiemy, ile jedzenia marnuje się w szkolnych stołówkach, niesieciowych barach, hotelikach, domach weselnych, budkach gastro itd. Problem nie jest nowy. Nie jest też prawdą, że polskie państwo go nie dostrzega i nie usiłuje przeciwdziałać, choć, jak to często bywa, prym w tej nierównej walce wiodą NGO-sy. Pięć lat temu tamę wyrzucaniu jedzenia na śmietnik postanowili wznieść w budynku przy Wiejskiej wybrańcy narodu i uchwalili ustawę o przeciwdziałaniu marnowaniu żywności. Pięć lat to sporo, a pięć ton lądującego na wysypisku jedzenia to jeszcze więcej. Proponuję nowelizację.