Jak wszyscy żyłem mitem Berlina jako wielkiej offowej, artystowskiej stolicy, miasta wyzwolonego. Ale dziś to miasto w głębokim kryzysie – pisarz Jacek Dehnel opowiada, dlaczego wraca z Berlina do Warszawy

Jacek Dehnel: Gdyby arytmetyka wyborcza ułożyła się inaczej i PiS nadal by rządziło, tobyśmy tego przecież z mężem nie robili. Oczywiście o „upadłym kraju” piszę żartem, to nadal jest wielka gospodarka, ale coraz bardziej leci na oparach.

Zacznijmy od tego, że nie jest to kwestia jakichś moich osobistych odczuć – to nie „Jacek Dehnel ma fochy i obraził się na Berlin, bo jest francuskim pieskiem”, tylko powszechnie odczuwany systemowy problem. W rankingu „najlepszych miast dla ekspatów” InterNations Berlin w ubiegłym roku zajął 45. miejsce na 49. Przedostatnie, jeśli chodzi o „łatwość zamieszkania” (ze względu na nieprzyjazne społeczeństwo, gdzie trudno znaleźć przyjaciół) i ostatnie w dziedzinie „sprawy podstawowe” (z powodu biurokracji, zacofania cyfrowego, trudności z językiem i znalezieniem mieszkania). W tym roku Niemcy zajęły najgorsze w historii miejsce w rankingu krajów – 50. na 53 miejsca.

– Myślę, że od dawna już nie. Uderzyło mnie to zresztą podczas pierwszego pobytu w 2008 r.: zanim wyjechałem na miesięczne stypendium, znajomi mówili: „O, super, wielki świat, Berlin, tam się tyle dzieje, a u nas marazm”. A dosłownie pierwszego dnia w Berlinie od paru osób usłyszałem: „O, super, z Warszawy, tam się tyle dzieje, taka dobra energia, a u nas marazm”. Mnie to bardzo dziwiło, bo – jak wszyscy – żyłem mitem Berlina jako wielkiej kulturalnej, offowej, artystowskiej stolicy europejskiej, miasta wyzwolonego, gejowskiej mekki… I oczywiście wciąż jest on wielkim, czteromilionowym miastem z ogromną populacją artystów, ale jest też miastem w głębokim kryzysie.

– Obaj z Piotrem, moim mężem, od pewnego czasu staraliśmy się o dłuższe stypendia wyjazdowe, żeby jak najmniej przebywać w PiS-owskiej Polsce. Ja wyjechałem w 2018 r. na pół roku do Szwajcarii, on na dwa miesiące do Wiednia, składałem też wnioski o rezydencje w Nowym Jorku i Berlinie. Za którymś razem się udało. Ale już wyjeżdżając, liczyliśmy się z tym, że szanse na powrót po zakończeniu stypendium są jakieś pół na pół. No i w środku pobytu była kampania prezydencka, Duda z PiS zaatakowali społeczność LGBT, mnóstwo ludzi było bitych na ulicach, wyzywanych, naszemu przyjacielowi grożono nożem. Stwierdziliśmy, że nie wracamy. Ale to była bardzo wygodna emigracja, bo przez pierwszy rok mieliśmy mieszkanie, comiesięczne pieniądze ze stypendium. Poza tym byliśmy w UE, więc nie musieliśmy się starać o żadne wizy. Berlin jest względnie niedrogi, więc mogliśmy się utrzymać z naszych dochodów z polskiego rynku książki, znajduje się blisko Polski, a tam jest praktycznie całe nasze życie zawodowe. To miało znaczenie – bo wcześniej rozważaliśmy np. wyjazd do Portugalii, ale trudno przylecieć stamtąd na festiwal literacki na Mazowsze.

– Mnie dalej się wiele rzeczy w Berlinie podoba, bo to jest pod różnymi względami dobre miasto do mieszkania: piękna architektura, świetne muzea i koncerty, dużo zieleni i ścieżek rowerowych, brak smogu. Ale równocześnie Berlin żyje trochę dawną legendą o wspaniałym, niedrogim, wolnościowym mieście artystów – tymczasem minęło parę dekad gentryfikacji i cenowo właśnie przeskoczył Hamburg. Ta wolność jest natomiast koncesjonowana. Panuje tu określony typ estetyki, stworzonej gdzieś w nędzy przełomu lat 80. i 90., między placami budowy, w odrapanych kamienicach, gdzie pokoje ogrzewano węglem noszonym z piwnicy, a ludzie żyli za grosze i ubrani w parciane worki, stare dresy i metalowe łańcuchy spędzali noce na imprezach techno. Kiedy ludzie mówią: „W Berlinie możesz wyglądać, jak chcesz, nikt się nawet nie obejrzy”, mają na myśli tę konkretną estetykę. Tyle że tego świata już nie ma, a ona trwa, opierając się na sentymentach 60-latków i ludzi, którzy się w nią wpasowują. Ale to oczywiście drobiazg, są poważniejsze sprawy.

– Na początku nasze problemy z Berlinem były nieliczne: zapóźnienie technologiczne, fatalny internet, niemożność płacenia kartą w wielu miejscach, kłopoty z założeniem konta (urzędniczka wyrzuciła nas z banku, bo łamaną niemczyzną zapytaliśmy, czy możemy założyć rachunek po angielsku), ale jednak przed biurokracją chroniło nas bycie na stypendium. Schody zaczęły się dopiero później.

Dla mnie najgorsze są kwestie biurokratyczne, praktycznie cały czas jesteśmy w stanie jakiegoś sporu urzędowego i to z reguły wywołanego tym, że biurokracja czegoś nie uznaje, bo albo nie przeczytała dokładnie, albo zgubiła jakieś pismo, albo go nie wysłała. Dodam, że zgubienie pisma to sprawa poważna, bo – w przeciwieństwie do faksu – mail nie funkcjonuje tu jako dokument. Więc wszystko się dzieje na piechotę, pocztą tradycyjną i ponaglającymi telefonami, które wykonuje nasza doradczyni podatkowa. Zresztą prawie każdy Niemiec ma podobną historię i na nasze opowieści reaguje: „To jeszcze nic w porównaniu z tym, co przydarzyło się mnie, mojej matce, mojemu kuzynowi”. Mój mąż mówi, że to jest sytuacja systemowego mobbingu ze strony państwa.

Męczące jest też ciągłe użeranie się z pasywno-agresywnymi ludźmi, którzy mają pretensje o wszystko. Problemem może być użyczenie żetonu do muzealnej szafki na ubranie, zostawienie niewymiarowego parasola, każda taka kwestia urasta do rzędu naruszenia praw. I tak jest kilka razy dziennie, ciągłe mikroagresje.

– W samym Berlinie na pewno rezerwuję sobie więcej czasu na kłopoty z komunikacją niż w Warszawie, a i poza miastem nie jest łatwo: legendarnie punktualna niemiecka kolej stała się legendarnie wprost niepunktualna. Do tego stopnia, że Szwajcaria wpuszcza pociągi tylko do Bazylei, bo dalej zbyt im to rozregulowywało rozkład. Deutsche Bahn ma gorsze wyniki niż PKP. Kiedy jechałem na spotkanie do Dortmundu, w jedną stronę miałem dwie godziny spóźnienia. A kiedy wracałem, stanęliśmy w polu, okazało się, że przed nami stoi na torach pociąg i płonie. I też dobiliśmy do dwóch godzin opóźnienia. Pociągi wypadają z rozkładu, ludzie są wysadzani w szczerym polu w środku nocy i muszą sobie radzić…

Problemy są systemowe – wynikają, jak sądzę, z przekonania, że Niemcy osiągnęły koronę stworzenia w czasach Helmuta Kohla i nic już nie trzeba zmieniać, za to na wszystkim trzeba oszczędzać. Tymczasem zapóźnienie cyfrowe jest koszmarne i już mniejsza z tymi faksami, ale tu głupi przelew idzie kilka dni, automaty do kupowania różnych rzeczy są na monety i się zacinają, infrastruktura się sypie. Niemcy właściwie wykonują antycyfryzację, bo po pierwsze w ramach oszczędności niedawno obcięły 99 proc. funduszu na digitalizację kraju, a po drugie wprowadziły ustawowy nakaz, żeby każda umowa była podpisana „mokrym atramentem”.

– Myślę, że wśród Polonii jest silny podział pokoleniowy. Kiedy opowiadaliśmy o naszych walkach z biurokracją Polakom, którzy wyjechali w latach 60. czy 80., odpowiadali: „Ale to niemożliwe”. To ludzie, którzy wrośli w miejscową tkankę, przyjęli pewne niemieckie aksjomaty, że „tak po prostu jest”. Imigranci z mojego pokolenia, którzy mieszkają tu 10-12-15 lat, dostrzegają różnice. Mówią: jeszcze kilka lat temu usługi publiczne były na lepszym poziomie, żyło się taniej, a przede wszystkim ludzie byli grzeczniejsi, życzliwsi, więcej się uśmiechali. Świętej pamięci Ewa Wanat narzekała, że weekendowy targ tajski w Preussen Parku podrożał podczas pandemii dwukrotnie i ze wspaniałej partyzantki żywieniowej zmienił się w imprezę dla turystów z cenami restauracyjnymi. Inni znajomi narzekają na upadek życia klubowego, geje – na upadek życia randkowo-romansowego. Są i tacy, którzy z powodu cen i trudności z wynajęciem mieszkania wynoszą się do Lipska i Drezna albo po prostu wracają do Polski.

Trudniej mają rodowici berlińczycy, bo oni są u siebie. Zresztą rośnie świadomość zacofania technologicznego Niemiec czy różnych wad życia w Berlinie, ale oni częściej są skłonni przyjmować, że „tak już jest”.

– Słyszałem takie historie, mnie osobiście nie spotkały. Mówię łamaną niemczyzną, ale ludzie w usługach są tu często niemili bez względu na to, w jakim języku się mówi. Bywałem pouczany, że to taki „miejscowy wdzięk”. Nie wiem, być może jest to tradycyjne pruskie chamstwo. Mogą to sobie wpisać na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO, ale nawet wtedy wolę być grzecznie traktowany. Zresztą w innych miejscach też się z tym spotykamy – to są zachowania jak z filmów Barei, które w Polsce właściwie wymarły.

Duże problemy są z językiem. Po pierwsze, urzędnikom – jak nam wyjaśniono – nie wolno rozmawiać z petentem w języku innym niż niemiecki. Więc kiedy musieliśmy załatwić meldunek, mieliśmy sytuację jak z Ionesco: my mówiliśmy po angielsku, a pani nam odpowiadała – choć, trzeba przyznać, akurat życzliwie i powoli – po niemiecku.

Natomiast zdarza się, że ludzie, słysząc polszczyznę, robią jakieś dzikie miny, okazują demonstracyjnie wstręt, zdarzyło się nam to kilkakrotnie i zawsze byli to nobliwi starsi państwo.

– Jest oczywiście trochę patrzenia na nas z wyższością. To jednak państwo postkolonialne. Jeśli możemy powiedzieć metaforycznie, że kolonie Polski leżały na terenie dzisiejszej Białorusi i Ukrainy, to kolonie niemieckie leżały nie tylko w Afryce, ale i na terenie dzisiejszej Polski: zabory, a potem tereny włączone do Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa. Co więcej, coraz częściej słychać głosy Ossi, że to oni zostali skolonizowani przez Wessi po zjednoczeniu: że z Zachodu przyjechał wielki kapitał, zgentryfikował, zaprzągł „pedagogikę wstydu”, choć gdzie jak gdzie, ale w tym kraju obie strony mogą się różnych rzeczy wstydzić i jeśli chodzi o wspólną wcześniejszą historię, zwłaszcza nazistowską, i osobną powojenną. Jedni mieli Stasi, drudzy otwarcie chronili zbrodniarzy wojennych. Mówię o tym, bo mam wrażenie, że część tej pogardy dla wszystkiego, co dalej na wschód, wynika z odgrywania się Ossi, szukania kogoś „gorszego”.

– Naszych bezdomnych w Berlinie jest wiele tysięcy i stanowią rzeczywiście sporą grupę. Kiedy skradziono mi rower, żartowałem, że wreszcie Niemcy okradają Polaków, ale pierwsza reakcja znajomej Polki, która mieszka w Berlinie od kilkudziesięciu lat, brzmiała: „A wiesz, to na pewno polskie gangi”. Nie wiem, policja nie znalazła sprawców.

Jednak to, co mi się najbardziej rzuca w oczy, to po prostu brak zainteresowania. Oczywiście jest bańka ludzi zafascynowanych naszą kulturą, natomiast mam wrażenie, że Niemcy po prostu nie jeżdżą do Polski, to jest coś, co bardzo często słyszę: „O, nigdy tam nie byłem”. Tymczasem z centrum Berlina do granicy jest tyle, co z Warszawy do Skierniewic. Wspomniana znajoma mówi: „Ech, wiesz, to jest dla nich trudne, bo gdziekolwiek pójdą w takiej Warszawie, to wszędzie jest tablica, że tu kogoś rozstrzelano, a jak do Krakowa, to zaraz Auschwitz”. Ale trudno mi powiedzieć, czy to wynika z tego, czy z kolonialnej mentalności.

I tu, myślę, jest dużo do zrobienia. Znajomy dyrygent opowiada, że najwięcej daje miękka dyplomacja: przyjeżdża z niemiecką orkiestrą do gmachu NOSPR w Katowicach i jak ci muzycy na własne oczy i uszy uświadamiają sobie, jaki jest poziom tej sali, to kiwają głowami, że sami takiej nie mają.

– Niespecjalnie, raz tylko usłyszeliśmy homofobiczny komentarz, i byli to akurat polscy robotnicy. Ale niewykluczone, że różnych rzeczy nie słyszę, bo nie znam homofobicznego kodu w języku niemieckim. Wierzę natomiast miejscowym specjalistom, gromadzonym statystykom. Nie sposób nie zauważyć, że w Niemczech rośnie siła ultraprawicy, która jest połączona ściśle z Kremlem i to będzie problem rosnący wprost proporcjonalnie do udziału ultraprawicy we władzy, podobnie jak w Polsce.

– Wydaje mi się, że częściowo to obrona pewnych życiowych wyborów: ci, którzy żyją w Berlinie od lat, chcą jakiegoś potwierdzenia, że był to wybór dobry. I oczywiście mógł być taki wtedy, kiedy go dokonywali, a teraz żyją tam w swojej siatce społecznej i przenosiny byłyby ogromnym wysiłkiem. Krytykę obecnych Niemiec odbierają jako krytykę ich samych i ich ówczesnych decyzji o emigracji.

Jednak Polacy dziś są nie tylko migrantami, poniekąd zmuszonymi do wyjazdu, ale też ekspatami, ludźmi, którzy wyjeżdżają, bo chcą, jednak zawsze mogą wrócić lub pojechać gdzie indziej. Wynik wyborów w Polsce sprawił, że my z Piotrem postanowiliśmy wrócić. Jeśli AfD dojdzie w Niemczech do władzy, jeśli Niemcy nadal będą przycinały pieniądze na kulturę, to myślę, że takich osób będzie więcej. Ale jeśli w Polsce dojdą do władzy PiS i Konfederacja, to znów coś się zmieni w drugą stronę. Tyle że wtedy, sądzę, będziemy myśleli jednak o innym kierunku emigracyjnym.

– A to z kolei stereotyp sprzed lat. Przecież Warszawa jest ogromnie wielokulturowa i to się dzieje na naszych oczach. Staliśmy się krajem imigracyjnie atrakcyjnym. I nie mówię o Ukraińcach, którzy przybyli jako uchodźcy wojenni, choć już wcześniej stanowili znaczną populację gastarbeiterską. Koło mojego domu w Warszawie jest McDonald’s, pod którym zawsze czekają na zamówienie kurierzy dostarczający jedzenie. I to są Hindusi, Pakistańczycy, Banglijczycy. Mnóstwo taksówkarzy to Ormianie, w naszej kamienicy mieszka sympatyczna rodzina uchodźców z Nepalu. Kiedy przeprowadzałem się do Warszawy w 1999 r., było to faktycznie miasto bez mała monokulturowe, jeśli nie liczyć rozproszonej społeczności wietnamskiej, niewielkiej grupy Nigeryjczyków i paru innych niewidocznych w przestrzeni publicznej społeczności. Teraz to wygląda zupełnie inaczej.

Myślę, że łatwiej żyje się w Warszawie, nie znając polskiego, niż w Berlinie z kiepskim niemieckim. Można zbyć to stwierdzeniem „to trzeba się uczyć języka”, ale to chyba nie tak powinno działać – w każdej metropolii część populacji to ludzie przebywający tam czasowo. Czy od każdego obywatela Unii, który na kilka lat przyjechał do Warszawy, oczekujemy, że będzie mówił po polsku?

– U pisarza to akurat łatwo sprawdzić, bo istotne rzeczy, których się nauczył, trafiają potem do tekstów. Może nie napisałbym w Polsce różnych rzeczy, które napisałem z oddalenia, wyjście poza własny habitat czasem pozwala zobaczyć coś innego – ale nie sądzę, żeby było to jakoś inne w Wiedniu, Paryżu czy Nowym Jorku.

Nie ma nauki, po prostu mam w swojej biografii – podobnie jak mnóstwo innych ludzi – kilka lat mieszkania gdzie indziej.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version