To jest strach, cholernie mocny strach, że pamięć zawiedzie na scenie. Dawniej tego nie miałem – aktor Jerzy Stuhr o graniu dla przyjemności, starości i muśnięciu przez śmierć.

Jerzy Stuhr: Mam poczucie, że wszystko, co mnie dotychczas bardzo absorbowało, wywoływało emocje, jakby odpłynęło. Jest daleko ode mnie. Zaczynam żyć we własnym świecie i on jest dla mnie teraz ważny. Najbardziej lubię powroty.

– Na przykład do Rzymu. Także w sensie dosłownym. Na Wielkanoc pierwszy raz zabrałem do Rzymu moje wnuczki, aby pokazać im Caravaggia, Fontannę di Trevi i pomnik Giordano Bruno. Musiałem wytłumaczyć, co ten mnich kombinował w XVI w., że na Campo de’ Fiori został spalony na stosie. Wymyślałem więc różne rzymskie opowieści, dzięki którym próbowałem tym dwóm młodym osobom – 7— i 12-letniej – zaszczepić ciekawość Rzymu i historii. Nie jestem historykiem, ale pasjonują mnie czasy cesarzy, Oktawiana Augusta szczególnie. Lubię o nich czytać, lubię żyć w tamtym świecie.

– Teatralnie, filmowo, ale i pedagogicznie Włochy to moja druga ojczyzna. Od Palermo po Bolzano.

– Panteon. Fascynuje mnie jego groza i potęga.

– Przede wszystkim potęgę człowieka. Ktoś setki lat temu wymyślił tę nieprawdopodobnie majestatyczną, wolnostojącą kopułę z szarego kamienia, lekką i trwałą. Naprzeciwko mam ulubiony bar. Mogę w nim siedzieć godzinami i patrzeć.

– Dokładnie tak: czas weryfikuje wszystko. Czyści historię, także naszą osobistą – z nieistotności. Czas przerzuca mosty pomiędzy wydarzeniami odległymi i pozornie niepowiązanymi. Dzięki temu wydarzenia z przeszłości wracają w nowych, zaskakujących konfiguracjach.

– Złożyłem właśnie w wydawnictwie książkę „Z biegiem dni. Pamiętnik ostatniego roku”. To suplement do tego, co dotychczas napisałem. Amatorska komparatystyka polegająca na przerzucaniu mostów między czasami i historiami. O pracy nad „Geniuszem” piszę w niej, że wcielając się w rolę Stanisławskiego, wyobrażałem sobie, że idę do Jaruzelskiego prosić o Lupę i Warlikowskiego, tak jak Stanisławski prosi Stalina o Bułhakowa. Trudność polega na tym, że Stalin znał się na teatrze, a Jaruzelski nie bardzo.

– To prawda, odnosili się z wielką atencją do sztuki. Trochę się jej bali. Trochę nie wiedzieli, jak się z artystami obejść. Józef Tejchma to był mój ulubiony minister. Byłem jego pupilem. Bronił Andrzeja Wajdy, dopóki ten nie nakręcił „Człowieka z marmuru”. Komuniści pozwalali tworzyć, nawet finansowali hojnie kulturę, tylko potem mieli cenzurę i ciach, ciach, ciach, albo na półkę.

Ja mam taką naturę: popełniłem błąd, to poniosę karę, zapłacę, przeproszę, ale odczepcie się ode mnie. Nie odczepili się. Chodziło o upokorzenie i zniszczenie

– Czasami jest mi ciężko, gdy czytam te bluzgi na mój temat w różnych szmatławcach… Zacząłem unikać ludzi.

– To się troszkę zmieniło, kolory stały się jakby bardziej szare. Pamiętam w stanie wojennym, gdy zaczynaliśmy grać „Hamleta”. Ja w roli tytułowej, a Jurek Trela króla. Staliśmy za kulisami. Janek Englert dał znak, że można już grać. I patrzyłem na Jurka Trelę, jak on się bał. O to, jak zostanie przyjęty? Czy za chwilę go nie wygwiżdżą? Nie wyśmieją? To była jedna z najtragiczniejszych rzeczy, jaką widziałem w teatrze u przyjaciela. Skończyło się dobrze, ale wspominam o tym dlatego, że takie zwycięstwa artystyczne są ważną lekcją.

– To było pomieszanie wielu emocji. Po wypadku pierwsze spotkanie miałem z młodymi ludźmi na warsztatach w Berlinie. Od razu na wstępie zasygnalizowałem, że mam kłopoty, a oni popatrzyli na mnie i powiedzieli, że nie wiedzą, o co mi chodzi. Nie czytali gazet. To było niesamowite, ich w ogóle nie interesowała sprawa wypadku. Chcieli rozmawiać wyłącznie o filmie.

– Trochę tak było. To był atak. Bezwzględny. Ciągali mnie, wystawiali na strzał, chodziło o upokorzenie mnie i zniszczenie, ale nie chcę już o tym mówić, bo to było i nadal jest dla mnie przykre.

– Ja mam taką naturę: popełniłem błąd, to poniosę karę, zapłacę, przeproszę, ale odczepcie się ode mnie.

– Nie odczepili. Bo to ja. Pasowałem do roli ściganego zwierzęcia. Rozpętał się hejt. Starałem się nie czytać, ale czasami człowiek zajrzy. Bardzo to przeżywałem.

– Ja tego nie łączę. Wznowa jest częstym przypadkiem w nowotworze. Ale wytrzymałem. Mam dokładnie to samo co Ziobro. Takie samo cięcie.

– Mam dla niego współczucie, bo leżałem na takim samym łóżku. I wiem, co to jest. Wiem, jak to boli. Wiem, co to znaczy nie móc podnieść ręki, nie móc wstać. Prawie trzy tygodnie byłem na OIOM-ie.

– Nie. Myślałem tylko o tym, ile jeszcze kroków dzisiaj? Dokąd dojdę? Do łazienki czy do recepcji? Z balkonikiem czy dam radę o własnych siłach? Jestem zaprawiony w chorobach. Widocznie mam silny organizm, że wszystko to wytrzymuję.

– Starzenie się. Badanie tego, jak zmienia się człowiek. Zadziwiające, jak bardzo odrzuciło mnie od teatru. Ciągle uprawiam ten zawód i muszę być w formie, bo teatr ją wymusza, ale nie jestem już taki sprawny. Największym wyzwaniem jest pamięć.

– Pracowałem inaczej. Założyłem sobie w tej sztuce, że nie ruszę się ani razu, że będę cały czas siedział. I właściwie tylko raz wstaję. Poza tym jest wyłącznie słowo. Jego kształt, intencja, logika. To są ogromne monologi i głównym doświadczeniem w przygotowaniu tej roli była samotność. Do prób nie potrzebowałem partnera. Byłem sam ze sobą. Z tekstem. Słowo, tylko ono mi pozostało. Praca nad rolą Stanisławskiego to była walka z pamięcią.

– Między innymi. Ale także starości, tej choroby, która wcześniej czy później dopada każdego człowieka. Dwa miesiące po udarze pojechałem do mojego studenta, aby zagrać w jego filmie „Sonata” wdzięczną rolę profesora Skarżyńskiego. I miałem ogromne problemy. Ale się zaparłem. Zmaganie z pamięcią to zupełnie nowe dla mnie wyzwanie.

– Cały czas do siebie mówię. Wczoraj, dzień przed spektaklem, cały czas gadałem do siebie. Powtarzam kwestie. Wstaję o szóstej rano i w myślach, albo na głos, gadam. To jest strach, cholernie mocny strach, że pamięć zawiedzie na scenie. Dawniej tego nie miałem. Wychodziłem na sceny włoskie i w języku, którego praktycznie nie znałem, grałem spokojnie rolę. Teraz już bym się nie odważył. Bałbym się, na pewno.

– Zapadaniem się w swoje myśli. W swoje przyjemności. I coraz mniej potrzebni mi są do tego ludzie. A dawniej? Dawniej zawsze byłem w centrum uwagi.

– Teraz nie jest mi to już potrzebne. Spotkania towarzyskie, zawodowe to rozdział, który wydaje mi się już zamknięty. Granie na scenie utrzymuje mnie w formie, w dyscyplinie, ale ze sztuki najbardziej lubię teraz film. Nie w domu na kanapie, tylko w kinie. Wyjście do kina to wciąż moje małe święto.

– To, przez co przeszedłem, w jakiś sposób przyzwyczaiło mnie do obcowania z chorobą. Zastanawiam się… Może trochę lęku jest, ale on pojawia się na krótko przed zabiegiem. To lęk o to, co się wydarzy? Jakie mają miny lekarze? Co między sobą szepczą? Jaka będzie diagnoza? Takie rzeczy jeszcze mnie ruszają.

– Ja przeszedłem udar bardzo łagodnie. W przedziwny sposób mnie dopadł. Cały czas myślałem, że idę do sauny. Pytałem nawet pielęgniarek, czy my idziemy do sauny, a one odpowiadały: „Tak, tak. Do sauny”. Albo tak mi się wydawało. Coś zrobili mi w czaszce i przez jeden dzień rzeczywiście bredziłem. To był bełkot, ale coś przedziwnego, gdy zadzwonili do mnie przyjaciele z Włoch, rozmawiałem z nimi swobodnie. Po polsku mówiłem brednie, a w obcym języku rozmawiałem płynnie. Na szczęście po dobie odblokowało się także mówienie po polsku i nie musiałem nawet przechodzić intensywnej rehabilitacji. Czasami tylko wraca takim zacięciem się, zapadką myśli albo przekręceniem sylab. Dykcja wtedy od razu kuleje. Słyszę, że coś się nie zgadza w tym, co mówię. Litery źle o siebie zahaczają. Najgorszy jednak jest ciągły strach o utratę kontroli nad pamięcią.

– Widziałem paru kolegów, którzy się męczyli. Ignacy Godlewski – mam jego obraz przed oczami, gdy zmaga się z zapomnieniem tekstu w czasie spektaklu. Widziałem kolegów, którzy już się z tego nie podnieśli. To jest trauma. Po czymś takim trudno wrócić na scenę.

– Nie. Choć moje życie generalnie bardzo się w ostatnim czasie zmieniło.

– Nie muszę codziennie chodzić do teatru, nie mam zajęć w szkole teatralnej. Mam wolne. Dzień należy do mnie. Mogę nie robić nic. Jeździć w Krakowie po Plantach na rowerze albo usiąść i napisać parę zdań do mojej książeczki. Albo poczytać sobie. Od pandemii, odkąd przestałem pracować w teatrze, wszystko się zmieniło. Mam nowe życie. Nic już nie muszę. Tylko mogę. Mam wybór.

– Miłość oczywiście. Miłość w szerokim rozumieniu. Cały asortyment uczuć: bliskość, zrozumienie, wzruszenie, opieka, zaufanie. Tak, najbardziej to. Miłość jest na pierwszym miejscu. A na drugim w moich prywatnych kategoriach ważności byłaby publiczność. Ale nie poklask, popularność, to, jak ją przekrzyczeć, tylko to, jak ją wzruszyć.

– Czasem przerazić jak u Dostojewskiego, czasem zmusić do refleksji jak u Szekspira. Czasem wywołać śmiech, czasem łzę. Poruszyć w człowieku jego wewnętrzną prawdę. Ale… ale gdy pyta pani o rzeczy najważniejsze, to jest wśród nich jeszcze zdrowie. Nie moje. Dzieci. Pamiętam, gdy moja córka zachorowała. Poważnie zachorowała i bardzo się wtedy bałem. Strasznie. Nigdy o nic tak się nie bałem.

– Nie, bo parę razy mnie musnęła.

– Gdy wybudzam się po ciężkiej operacji, to patrzę, rozglądam się i zastanawiam, gdzie ja jestem. To jest taki moment, gdy czuję, że ta śmierć była gdzieś blisko.

– Dzieci, parę filmów, kilka ról teatralnych…

– Opowiadałem pani kiedyś o moich zabawach w pogrzeb z dziadkiem Oskarem.

– Dziadek Oskar kładł się i mówił, że ma zimne nogi, co znaczyło że „w nogach już umarł”. I zaczynał wyliczać, kogo trzeba zaprosić na pogrzeb, a że znał cały Kraków, to ta litania była długa. Ja w tym czasie okadzałem go i święciłem. I razem śpiewaliśmy: „O clemens, o pia, o dulcis virgo Maria”. Ale własny pogrzeb? A czy ja wiem, ile to się jeszcze razy politycznie obróci? Nigdy nie wiadomo, gdzie będziemy leżeć. Czy w Alei Zasłużonych, czy u siebie w rodzinnym grobowcu. Byłem na pogrzebie Wajdy na Salwatorze, a wydawałoby się, że on będzie leżeć w Panteonie na Skałce. Mój grób rodzinny jest trzy groby dalej od Heleny Modrzejewskiej, więc mam zapewnione dobre sąsiedztwo.

– Jeśli mam być szczery, to już nie. Trochę mam poczucie, jakbym mieszkał w obcym kraju. Płacę podatki, dopełniam wszystkich obywatelskich obowiązków, ale to, co się dzieje wokół, o co wciąż toczy się spór, co wywołuje ten ciągły medialny szum, już mało mnie obchodzi. Jedna strona i druga – jakoś to wygasło. Cały ten ogień.

– Przed. To jest już poza mną. Kraj jest dla mnie ważny, ale te wojny pozorne mnie nie interesują. Czasami jeszcze śmieszą. Przez pryzmat humoru patrzę na scenę polityczną. Politycy mnie śmieszą, jest w nich jakieś zadęcie. Te udawane komisje jednych, to święte oburzenie drugich. Farsa. Mam poczucie kabaretu, w którym coraz mniej chętnie się odnajduję. Obserwuję to gdzieś z daleka i nie mam żadnego emocjonalnego stosunku do rzeczywistości wokół.

– Podziękowanie. Zapełniłem ludziom półtorej godziny i może nawet coś z tego wspólnie spędzonego czasu zabiorą ze sobą na dłużej?

– Na chwilkę może tak, ale ważniejszy jest szacunek. Ja swoje wzloty już przeżyłem. Pod każdym względem, i życiowym, i zawodowym. Wykonuję jeszcze ten zawód z przyjemności dla siebie samego. Nie dla splendoru. A może to jest misja? Może właśnie na tym misja polega? Może chodzi o poczucie sensu, także sensu własnego istnienia?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version