Moja rodzina w Hiszpanii funkcjonuje znacznie lepiej. Nie mogę już wrócić ani do zawodu, ani do Polski. Dla swojego dobra – mówi Joanna Szydziak.

Joanna Szydziak, nauczycielka historii, etyki, WOS, współautorka zmian w podstawie programowej do historii: Rok temu, we wrześniu. Mąż może pracować online, ja miałam urlop na poratowanie zdrowia. Mieliśmy tu być tylko ten jeden rok. Szukaliśmy długo, aż udało nam się znaleźć ładny, mały dom, w dobrej lokalizacji, w cenie porównywalnej do tych w kraju, jeśli brać pod uwagę dom nad morzem. Z tarasu widzę z jednej z strony góry, z drugiej – morze, mam kilkaset metrów do plaży.

Dom planowaliśmy sprzedać po powrocie do Polski, ewentualnie miał zostać jako wakacyjne miejsce. Nie przywiązywaliśmy się specjalnie, chociaż dzieci poszły do szkoły i zaczęły tam kurs hiszpańskiego. Znają angielski, z komunikacją więc nie było problemu, tylko kwestia przełamania się i podgonienia w pisaniu i czytaniu. Ale pierwszy semestr był trudny, dzieci były na granicy zaliczenia. Poszłam wtedy do szkoły i zapytałam: „Co mogę zrobić w domu?”. A nauczyciele zdziwieni: „Nic. My się tym zajmiemy”. Dzieci dostały się do programów wspierających, część zajęć mają w zwykłej klasie, część w grupie mieszanej, tej wyrównawczej. I przestały odstawać. To szkoła prywatna, płacimy za nią. Bo akurat poziom hiszpańskiej edukacji publicznej nie jest rewelacyjny.

W maju zdecydowaliśmy, co dalej. Jesteśmy ciepłolubni, pogoda w Polsce bardzo nas męczyła. Mąż i córka są alergikami, a tutaj zapomnieli o lekach, uznaliśmy, że tak będzie lepiej dla ich zdrowia.

– Bardzo trudna. Szkoła przywiązuje nauczycieli niewidzialną pępowiną. Do maja uważałam, że muszę wrócić. W końcu jednak zdałam sobie sprawę, że moja rodzina w Hiszpanii funkcjonuje znacznie lepiej niż w Polsce. Że moje dzieci mają 7 i 9 lat, a ja dopiero teraz mam dla nich czas. Uznałam, że nie mogę wrócić ani do mojego zawodu, ani do Polski. Dla swojego własnego dobra.

Mąż na razie przejął na wyłączność obowiązek utrzymania rodziny. Hiszpania jest droższa, ale udaje nam się żyć na podobnym poziomie jak w Polsce, dlatego że tu mamy inne potrzeby. W Warszawie byliśmy bardziej podatni na konsumpcjonizm. Wszystko nas do tego skłaniało: bliskość centrów handlowych, zwyczaje otoczenia, klimat. Tu mieszkamy w miasteczku Altea na wybrzeżu Costa Blanca. Nie musimy się oficjalnie ubierać, jest ciepło, więc i ciuchów zimowych nie musimy kupować. Odetchnęliśmy. Gdy żyjesz w szarych blokach, brutalnie mówiąc, w takiej rzeczywistości z zachmurzonym niebem, trudniej ci osiągnąć spokój. Tu mamy luz, morze pod nosem, lepsze powietrze. Dzieci chodzą do szkoły kilka kilometrów w głąb lądu, w górach. Codziennie, gdy je odwożę, sycę się wspaniałym krajobrazem.

– Mam nowe plany, może otworzę studio jogi, może śniadaniownię, marzę też o warsztatach z ceramiki dla dzieci. Poświęciłam dwa lata terapii na to, żeby zmienić podejście do życia i zrozumieć, że praca nauczycielki w polskiej szkole nie jest jedyną rzeczą, jaką mogę się zajmować. Uczyłam historii przez 12 lat, teraz mogę spróbować czegoś innego.

– Pracowałam nad tym już z Hiszpanii, jako wolontariuszka, bo na urlopie nauczycielskim nie mogłabym zarabiać. Nasz zespół był świetny, pracowałam w gronie kolegów i koleżanki, których niezwykle szanuję. Ale nie mam poczucia sukcesu. Zrobiliśmy to, co uznaliśmy za najlepsze, a i tak potem oblał nas hejt, bo wycięliśmy zwrot „rzeź wołyńska” albo usunęliśmy nazwiska kilku nadmiarowych bohaterów. Mieliśmy przecież dokonać skrótów. Tylko że ministra Barbara Nowacka nie obroniła naszej wersji, przeciwnie – podjęła bez nas decyzję, że ugnie się przed tym hejtem. To mnie rozczarowało i ostatecznie przekonało, że niczego w kraju już nie zmienię.

W polskiej szkole wytrzymałam kilka głupich i szkodliwych reform. Rządy PiS paradoksalnie jednak mobilizowały mnie do szukania rozwiązań. Edukowałam się, robiłam kursy. Zostałam np. edukatorką antydyskryminacyjną, żeby przeciwdziałać płynącemu z góry językowi nienawiści. Gdy podczas drugiej kampanii wyborczej osoby LGBT+ i uchodźcze rząd hejtował, ja poszerzałam wiedzę, aby móc uczniom otworzyć na to oczy. To pochłaniało bardzo dużo mojego czasu i energii, głównie w weekendy. Odbywało się kosztem rodziny. Nie miałam ani czasu, ani sił dla moich własnych dzieci. Teraz postanowiłam im to oddać.

– A znasz takich, którym w szkole było dobrze, ale odchodzą, bo nagle poczuli, że chcą robić coś innego? Ja nie znam. Tylko ludzie nie chcą się przyznać, że jest im źle. A powinniśmy otwarcie o tym mówić – że jest problem i że trzeba znaleźć rozwiązanie. Bo hasła: „jesteśmy drużyną”, „kto, jeśli nie my” albo „moja babcia uczyła na tajnych kompletach, to i ty dasz radę” – już nie działają. Słyszałam je w ciągu całej mojej zawodowej kariery i wystarczy.

W środku mojego ostatniego roku szkolnego przeszłam taki kryzys, że musiałam skorzystać z pomocy psychiatrycznej. Byłam miesiąc na zwolnieniu lekarskim, a gdy wróciłam, w szkole obcięli mi dodatek motywacyjny. Przecież mnie nie było, a inni harowali. Ale jednak dostali za to pieniądze, prawda?

Z mojej placówki do tego samego psychiatry chodzi chyba sześć osób. W tym roku zwolniło się z tej szkoły kilkoro nauczycieli. Ludzie już naprawdę nie wytrzymują. Przestają godzić się na zamiatanie problemów pod dywan, nie chcą robić ponad siły. I jeszcze słownie obrywać, bo dzieci napisały egzaminy o parę punktów procentowych niżej niż poprzedni rocznik. Choć każdy rocznik jest inny. Z jednej strony powinniśmy dbać o dobrostan dzieci, z drugiej jest ciągła presja na wyniki, żeby nie popsuć statystyk. Czułam brak wspólnego celu, który by nas wszystkich w szkole trzymał – i ze strony MEN, i na poziomie szkoły.

– Strajk był dla mnie ważnym momentem. Z jednej strony pokazał jedność grupy zawodowej, z drugiej uwidocznił duży marazm wśród nauczycieli i nauczycielek. Zbyt łatwo akceptujemy to, co jest. Może to nawet zdrowe, bo nie na wszystko mamy wpływ, zwłaszcza w kontekście polityki, która w końcu determinuje edukację. Wiele koleżanek i kolegów zachowuje się wobec zmian jak podczas strajku – może 20 proc. działa, pozostali „jedzą ciastka” i czekają na bieg wydarzeń. Ja zawsze staram się działać, bo to mi daje energię. Oczywiście, byłam rozczarowana zawieszeniem strajku, jednak przeszłam nad tym do porządku dziennego. Tym bardziej że dopadł nas kolejny kryzys – pandemia, a z nią moje pierwsze wychowawstwo. Musiałam wspierać dzieci przez komputer, czego bardzo nie lubię. Wolę kontakt na żywo, wolę widzieć, jak dziecko się zachowuje, co robi. W pandemii uczniowie nawet nie włączali kamerek. Rozumiałam to i szanowałam, ale jednak było bardzo trudne.

Mąż żartuje, że na każdą moją decyzję trzeba czekać przez lata. Najpierw brnę i udowadniam, że dam sobie radę, dopóki nie zrozumiem, że dłużej już nie wytrzymam. Tak samo było z decyzją odejścia ze szkoły.

– W szczytowym momencie miałam 27 godzin w tygodniu, przy 18-godzinnym etacie. W klasach na różnym poziomie, w grupach 28-osobowych. Moja pensja przekraczała nieco 4 tys. zł, z nadgodzinami, dodatkiem motywacyjnym 320 zł brutto i wychowawstwem. Niektórzy lubią brać nadgodziny, bo w ten sposób sobie dorobią, ale tyle nadgodzin to męczarnia, a nie jakościowa praca, a jednak uważność na ucznia jest w szkole potrzebna.

To było wtedy, gdy zaczęła się wojna w Ukrainie. Pracowałam w jednej placówce ponad dziesięć lat, byłam jej bardzo oddana. W kryzysowych sytuacjach zawsze sobie radziłam, więc gdy mnie poproszono o dodatkowe godziny na zajęcia dla dzieci ukraińskich, zgodziłam się oczywiście. Wszyscy postrzegaliśmy to jako misję, w szkole zresztą ciągle pracujemy w ramach jakiejś misji.

W półtora miesiąca doszło nam dodatkowo około 70 dzieci, gdy w szkole uczyło się już ok. 700. To tak jakby dołożyć trzy dodatkowe klasy. I nie było wiadomo, jak je uczyć, czy będą odrębne dla nich oddziały, ani jak długo zostaną w szkole.

– I niepewność. Wchodzisz do klasy i masz trójkę nowych dzieci. Nie wiesz, jak się nazywają, skąd przyjechały, kiedy przyjechały ani co przeżyły. Taki był marzec, potem kwiecień, w końcu maj. Jednego dnia ukraińskie dzieci przyszły, za tydzień już ich nie było. Niektóre znikały nawet już następnego dnia – jak duchy. Nie mogłam tak po prostu wejść do klasy i mówić o źródłach pisanych czy cesarstwie rzymskim, jak miałam w programie. Na każdej lekcji musiałam sprawdzać, czy może jest ktoś nowy, kogo trzeba przyjąć, zaopiekować się nim, powitać, sprawdzić, jakim językiem mówi i czy w ogóle mówi? Bo były dzieci, które chowały się pod ławką, jak tylko zadzwonił dzwonek albo jechała karetka. Używałam non stop translatora, trochę mówiłam po ukraińsku, trochę po polsku, żeby się jakoś skomunikować. Lekcje kompletnie rozwalone.

Byliśmy jedyną placówką w Legionowie, która przyjęła aż tyle uchodźczych dzieci, inne dopiero się przygotowywały. A my błyszczeliśmy jako dobry przykład. Potem przyjmowaliśmy wizyty lokalnych władz i przedstawicieli z Ukrainy. Wreszcie odkryłam, że niektóre wydarzenia szkolne to był element kampanii wyborczej pani dyrektor do władz samorządowych. Choć chciałabym wierzyć, że kierowały tym również dobre pobudki. Wzruszająca i budująca była przy tym jedynie reakcja naszych dzieci i ich rodziców – bardzo empatyczna.

– Nigdy nie miałam problemu w kontaktach z rodzicami. Na to, żebym została wychowawczynią, nalegali rodzice moich uczniów i uczennic. To było supermiłe. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem dobrą pedagożką i nauczycielką. W strajku też mieliśmy ich ogromne wsparcie.

Raz tylko zdarzyło się, że matka ucznia posądziła mnie o to, że szarpałam jej dziecko podczas przerwy. Przyszła do szkoły na tzw. dzień otwarty, krzyczała na mnie, wymachiwała rękoma. Odesłałam ją do dyrekcji, żeby złożyła formalną skargę. Na szczęście w szkole jest monitoring. Pedagog szkolny sprawdził dokładnie cały dzień, każdą przerwę, miejsca, w których pełniłam dyżur. Zapis pokazał ten moment: uczeń biegnie korytarzem, ja go zatrzymuję. Dzieci nie powinny biegać po zatłoczonych korytarzach, wiadomo, że to może się skończyć kontuzją. Potem chwilę z uczniem rozmawiałam, ale ręce trzymałam z tyłu. Nie dotykałam go.

Zawsze mam problem, gdy jestem oskarżana o coś, o czym wiem, że nigdy bym tego nie zrobiła. Z drugiej strony, staram się tłumaczyć sobie, że to nie we mnie jest problem. Dlatego, gdy jakiś uczeń zachowuje się agresywnie albo w sposób, jaki dorośli uważają za nieakceptowalny, nie biorę tego do siebie. Może on ma jakiś problem? Albo trudną sytuację w domu. Albo jest po prostu zmęczony. Takie dziecko staram się „przytulić”, zauważyć, docenić. Dorosłych jednak „przytulać” nie będę, dorośli powinni sobie sami radzić z własnymi emocjami.

– Jednoznacznie na moją korzyść. Mimo to wicedyrektorka poleciła mi zadzwonić do tej mamy i przeprosić ją, bo może dziecko źle odczytało moje intencje. A ja mogłabym tę matkę co najwyżej pozwać do sądu za bezpodstawne oczernianie.

Cieszę się, że ogólnie sytuacja się zmieniła, nie ma już odgórnego hejtu na nauczycieli. Nowa władza stara się utrzymać pozytywną narrację, ale nie zrobili nic konkretnego. A mnie się otworzyły oczy. Nie mogę już jak ta mróweczka – cały czas pracować na kogoś. Czuję zmęczenie i rozczarowanie. Brakuje pomysłu na edukację, politycy opozycji mieli czas, żeby zaplanować zmiany, ale tego nie zrobili. Brakuje spójnej wizji celu. I nikt na poziomie państwa nie zajmuje się tym, aby go wyznaczyć.

– Kiedyś wystarczyło hasło „wyciągnijcie karteczki” i klasa siedziała cicho. Teraz ocenami i kartkówkami nie da się już postraszyć. Nie, żebym ja takie metody stosowała, ale takie były do niedawna w szkole powszechnie stosowane. Niektórzy koledzy i koleżanki oczekują też od uczniów szacunku z góry, teraz jednak na taki trzeba sobie zasłużyć. Trzeba się pogimnastykować i natrudzić, żeby uczniów czymkolwiek zainteresować. Kluczowe jest traktowanie ich jak partnerów. Tylko że to wymaga szacunku i czasu. W sumie to nic nowego, takie korczakowskie metody: nie obrażamy się na dzieci, rozmawiamy z nimi, negocjujemy i uzgadniamy. Gdy nie chcą się wysilić albo bardzo przeszkadzają, stawiam sprawę otwarcie: Po co my tu jesteśmy? Ja, bo tu pracuję, a wy – bo macie się uczyć.

– Edukacja jest przymusowa. W szkole zmuszamy dzieci do uczestnictwa w każdych zajęciach i oczekujemy, że odbędzie się to na takim samym poziomie energetycznym. To jest niemożliwe. Szanuję zmęczenie dzieci, staram się z nimi współpracować, ale nie jestem w stanie zmusić wszystkich do nauki. To trudne, a przy 28 uczniach i uczennicach w klasie praktycznie nie do zrobienia. Czasem te dzieci po prostu leżą na ławkach, przysypiają, a czasem przeciwnie – siedzą na nich, bo roznosi je niewydatkowana energia. Wtedy odwołuję się do szacunku, mówię: musimy się jakoś dogadać i opieram się na tych, którzy chcą i są w stanie pracować.

Ktoś powie, że to nieodpowiedzialne, bo każdy uczeń powinien uczestniczyć w lekcjach. Tylko że tego właśnie nie jesteśmy w stanie osiągnąć.

– Na razie trzymam się tego, że dla mojego dobra nie mogę wrócić do zawodu nauczyciela. Nawet gdybyśmy wrócili do kraju, i tak musiałabym zająć się czymś innym. Chciałabym, żeby nauczyciele i nauczycielki to zrozumieli – my naprawdę mamy wiele różnych możliwości, bo szkoła wymusiła na nas wykształcenie bardzo różnych umiejętności. Banalny przykład: robiłam urodziny dla córki i sąsiadka mnie zapytała: jak ty zrobiłaś te dekoracje? Zdziwiłam się. Hello – przecież pracowałam w szkole! Musiałam tam z piasku „bicze kręcić”. O wszystko trzeba było się naszarpać, wszystko wyprosić. I zrobić na własną rękę, kosztem własnego czasu.

Nauczyciele są specjalistami w pisaniu wniosków, wypełnianiu formularzy, pozyskiwaniu funduszy, organizowaniu konkursów, przedstawień, warsztatów, treningów umiejętności wszelakich, ewaluacji, statystyk i diagnoz. Naprawdę, gdyby spojrzeli trochę z dystansu na własną pracę, dostrzegliby, do jak wielu zawodów mogą się dopasować. Zawodów lepiej płatnych, z ramowym czasem pracy, wolnymi weekendami, przerwami, gdzie można spokojnie zjeść i pracować w lepszych warunkach niż zatłoczone i głośne korytarze. Ale powiem ci, dlaczego wielu mimo przeszkód nie rzuci tego zawodu. Bo czasem wolą ponarzekać, niż coś zmienić. Taka nasza polska natura – w Hiszpanii jest inaczej i chyba bliżej mi do nich. Wolę żyć wolniej i z uśmiechem.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version