Grzegorz Sroczyński: Co mówią wyborcy koalicji rządzącej na ostatnich fokusach?

Marcin Duma: Wciąż są zadowoleni, ale nie do końca. Liczyliśmy słowa – pozytywne i negatywne – okazało się, że dwa powracają coraz częściej: rozczarowanie i chaos. „Nie dzieją się rzeczy, które miały się dziać”. „Jakie rzeczy?”. „Te, co zostały obiecane”. „A co wam obiecano?”. I tu się robi ciekawie, bo oni odpowiadają, że „sto konkretów”. To był program jednej partii – Koalicji Obywatelskiej – ale stał się domniemanym programem rządu czterech partii. Mimo że tylko część „stu konkretów” weszła do umowy koalicyjnej, to wyborcy zbudowali sobie taką wizję, że to jest to, co ten rząd miał robić.

Ale co dokładnie?

Wszystko. Różne rzeczy się nie dzieją, bo – wyborcy zaczynają coraz częściej tak uważać – tam w środku nie ma zgodności, która by pozwalała w sposób planowy iść naprzód, jeśli oni w rządzie nie potrafią się dogadać w sprawie aborcji, to o inne rzeczy pewnie też się kłócą i dlatego ich nie realizują.

Badani są w swoich ocenach skrajnie niesprawiedliwi. Pytamy: „A jakieś sukcesy rządu? Nic nie zrobili?”. Cisza. Nic nie są w stanie wycisnąć. W końcu jedna osoba mówi: „No, chyba największym sukcesem rządu jest to, że w ogóle udało mu się powstać”. Inną grupę dopytujemy: „A in vitro? PiS to zabrał, nowy rząd przywrócił, demografia kuleje, ważna rzecz”. „No tak, ważna, ale in vitro to nie jest dla wszystkich, to nie jest dla mnie”. „No a podwyżki dla nauczycieli? Obiecali i zrobili”. „Tak, chyba faktycznie dali nauczycielom, coś słyszałem, ale my nie jesteśmy nauczycielami”.

To czego właściwie oni by chcieli?

Jest oczekiwanie, że zmiana rządu dotrze pod strzechy.

Jak to dotrze pod strzechy?

Głosowałem na Tuska, a teraz mam to zobaczyć w portfelu. Po prostu.

Polak się zmienił. Zrobił się bardziej roszczeniowy. Nie w sklepie, tylko wobec polityków, co spowodowały rządy PiS-u. Główną nadzieją wyborcy opozycyjnego przed wyborami było to, że teraz wygra ta strona polityczna, która jest nasza, a po to ma wygrać, żeby robiła NAM to samo, co PiS robiło SWOIM. Bo jak zobaczyliśmy, że da się robić takie rzeczy swoim wyborcom, to powiedzieliśmy: super, tylko że ci goście nam nigdy nic nie dadzą. Wyborca oddał swój głos koalicji demokratycznej i teraz oczekuje, że ta nowa władza będzie mu robić dobrze.

I coś mu da?

Nie „coś”. Wszystko. Jak się przejrzy „sto konkretów”, to jest tam właściwie wszystko, a w każdym razie bardzo dużo. Wyborca by chciał, żeby to się zaczęło dziać.

PiS przegrało wybory dlatego, że przestało się wywiązywać z podstawowego zobowiązania: systematycznie będzie wam się poprawiać. Wzrost dobrobytu spowolnił w drugiej kadencji, w każdym razie w stosunku do oczekiwań. Był covid, wojna, inflacja, uchodźcy z Ukrainy, którzy stworzyli wrażenie, że rywalizujemy o te same zasoby: szkoły, żłobki, przychodnie. Może nam się nie pogorszyło, ale wrażenie mieliśmy takie, że poprawa warunków życia nie jest już tak szybka. PiS przegrało, bo nie umiało zakończyć okresu postu, a Tuska wybraliśmy właśnie po to, żeby ten okres postu zamknął.

W jaki sposób zamknął?

To nie jest coś, co tylko w Polsce się wydarzyło, bo jeśli spojrzeć na strefę euro, to inne kraje znalazły się w podobnym miejscu. Jeśli dziś Marine Le Pen ma 34 procent we Francji, to wysokie poparcie dla niej może mieć takie same źródła, jak wygrana koalicji demokratycznej w Polsce: rządzący Macron nie potrafił zakończyć okresu postu. To samo w USA. Biden nie potrafił zakończyć smuty po covidzie, to widać we wszystkich badaniach, że Amerykanie są niezadowoleni ze stanu swoich portfeli.

No ale jak rząd Tuska miałby zamknąć okres postu? Co zrobić?

Jakby wycisnąć esencję i opowiedzieć jednym zdaniem, czego by chciał wyborca koalicji rządzącej – jakiej renty za zwycięstwo – to on chciałby dostać rok wolnizny. Rok zwolnienia z ZUS-u i z podatków, żeby jego netto było brutto. Przy czym mówię teraz o pewnej wyostrzonej opowieści. Inicjatywa Ryszarda Petru obniżenia składki zdrowotnej jest fatalna dla państwa i zdewastuje system ochrony zdrowia, ale z punktu widzenia pewnego oczekiwania społecznego – bingo. Tak samo dobre byłoby podwyższenie kwoty wolnej w PIT do 60 tysięcy.

Tyle że rząd nie może tego zrobić.

A wyborcy na to: Niby dlaczego? Może zrobić!

60 tysięcy kwoty wolnej i równocześnie obniżka składek?

Tak jest. Obiecaliście, to dawajcie. 

To 80 mld zł mniej w budżecie, może nawet 100 mld mniej. Polska od czerwca jest w unijnej procedurze nadmiernego deficytu.

A to co z tego? Tusku, załatw! Lubią cię w Brukseli, masz tam chody, załatwiaj, żeby przymknęli oko.

Rząd musi doprowadzić do sytuacji, w której ludzie będą mieli poczucie, że ta władza jest w stanie załatwić to, co tamta przestała załatwiać. Żebym co roku mógł sobie pozwolić na lepsze wakacje, co pięć lat na lepszy samochód, i żebym za 10 lat mógł kupić większe mieszkanie lub jakiekolwiek mieszkanie, jeśli nie mam. Zróbcie tak, żeby było dobrze. Tamci nie dowozili, więc ich pogoniliśmy, wybraliśmy was, teraz w powietrzu wisi, że jak czegoś nie zrobicie, to będzie kara. Nie wybierzemy tak od razu starego zarządu, który właśnie pogoniliśmy, ale może nie pojawimy się na walnym. Jak popatrzysz, ilu wyborców nie poszło do wyborów samorządowych i europejskich, to te straty są ogromne. W liczbach bezwględnych więcej straciła rządząca koalicja.

Po podniesieniu kwoty wolnej do 60 tysięcy ludzie dostaną po trzy stówki miesięcznie w niższych podatkach, ale w pakiecie dostaną też zapaść służby zdrowia i sypiące się szkoły, bo nie będzie pieniędzy na usługi publiczne.

No i co? Jak zamawiasz hydraulika, żeby coś zrobił, a on mówi: „Uuu, panie, nie da się”, to do tego hydraulika już więcej nie zadzwonisz. Będziesz szukał takiego, który powie: „Tak, nie ma sprawy”. Jest grupa wyborców, którzy rozumieją, że „się nie da” – bo 80 mld rocznie mniej w budżecie może oznaczać paniczne i nieskoordynowane cięcia – tylko że takich ludzi jest bardzo mało. Dzisiaj rządzący mają dwie ścieżki. Ścieżka numer jeden: robimy to, czego ludzie chcą. A druga możliwość jest taka, że próbujemy zarządzać oczekiwaniami. Każda z tych ścieżek niesie ryzyko.

Zarządzać oczekiwaniami?

Czyli powiedzieć, że „nie da się”.

Wprost?

No tak. Bo jak zrobimy, co przed wyborami obiecaliśmy, to będzie źle. Problem polega na tym, że wyborcy mogą na to odpowiedzieć: „Słuchajcie, ale PiS dla swoich robiło wszystko, co trzeba było zrobić, a wy nam mówicie, że dla nas nie jesteście gotowi zrobić wszystkiego? No jak to?”. Najtwardszy elektorat pomyśli: „Dobra, spoko, rozumiemy”. Elity tak samo: „Dobra, rozumiemy, nie dało się, rząd zachował się odpowiedzialnie”. Ale ta nadwyżka ludzi, która umożliwiła wygraną obecnej koalicji, może totalnie mieć w nosie takie tłumaczenia.

Można im chyba powiedzieć, że trzy stówki z niższych podatków lepiej przeznaczyć na sprawne państwo, obronę, „my te pieniądze zainwestujemy”. Deal?

No tak, tylko pod koniec miesiąca oni patrzą w portfele i widzą, czy jest więcej, czy mniej. O to chodzi, o nic innego.

Czyli chcieliby usłyszeć: „Zrobimy wam te 60 tysięcy kwoty wolnej, zarżniemy się, Bruksela nam głowę urwie, ale dla was to dowieziemy!”. Tak?

Owszem. Poza tym: „Donaldowi głowę urwą? Eeee, na pewno to załatwi w Brukseli” – pomyśli taki wyborca.

A jak się posypie służba zdrowia, edukacja, inwestycje, to już wyborcy nie interesuje?

Nie no, interesuje. Wtedy przyjdzie i powie, żeby coś z tym zrobić.

Przecież PiS na tej zasadzie działał. Nie było pieniędzy na 500 plus, a zrobili. „Nie da się” – mówili dyżurni ekonomiści, a ostatecznie się okazało, że się da. I budżet się nie rozleciał, a nawet dług spadał, bo szybko rosło PKB.

Czyli te 60 tysięcy kwoty wolnej to jest to polityczne złoto?

Nie wiem, czy złoto, ale w każdym razie to jest bardzo dobre. A jeszcze lepsze byłoby combo: wyższa kwota wolna w PIT i niższa składka na NFZ. W dodatku o tyle jest to fajne, że im więcej zarabiasz, tym więcej na tym zyskujesz.

Niby dlaczego to fajne?

Bo która klasa na czymś takim wygrywa? Ta środkowa, która chce się oddzielić od niższej. Pisowcy dawali swoim, nasi też mają dawać swoim. I Platforma to rozumie. Jak przedstawiony został CPK? W taki sposób, że teraz to jest obietnica dla dużych miast. Duże miasta połączymy szybką koleją w sto minut, a nie jakiś Pcim i Rzeszów, jakieś szprychy, którymi PiS chciało swoich wyborców dowozić do Baranowa

Teraz wy dostaniecie szybką kolej, a nie tamci?

Tak. Podobną funkcję pełni zapowiedź likwidacji wolnych niedziel w handlu. Żadna z zainteresowanych stron tak naprawdę przywracania handlu w niedziele nie chce: ani związki zawodowe, ani kasjerki, ani nawet sieci handlowe. Szef Rossmana mówi wprost: „Dziękuję pięknie, do pracujących niedziel tylko dopłacam”. Bo nie o handel tutaj chodzi.

To o co?

To jest element szerszego nastroju, żebyśmy tę trzecią klasę w naszym pociągu znowu przesadzili tam, gdzie jej miejsce – do wagonu trzeciej klasy. I wyraźnie ją oddzielili, czyli doprowadzili do sytuacji, kiedy będzie wiadomo, kto ma bilet w pierwszej, kto ma bilet w drugiej, a kto ma bilet w trzeciej klasie. Bo za czasów PiS-u to się zaczęło zacierać. Pierwsza klasa nadal sobie jechała coraz wygodniej, natomiast druga i trzecia zaczęły się ze sobą sklejać, co było powodem ogromnych lęków i napięć w wagonach drugiej klasy.

Nie chodzi o to, żeby móc robić w niedzielę zakupy, tylko żeby te kasjerki z klasy ludowej musiały w niedzielę potulnie siedzieć na kasach?

Chodzi o porządek społeczny. Dobrze to widać po nastrojach wśród nauczycieli, którzy mówią: słuchajcie, jeszcze dwie podwyżki płacy minimalnej i znowu będziemy zarabiać tyle, co kasjerka. Tę skargę mocno słychać w mediach społecznościowych, gdzie krążą różne wersje mema z pensją kasjerki i początkującej nauczycielki. Oni nie tylko są źli, że wciąż za mało zarabiają – to absolutnie rozumiem – ale chodzi też o to, że ktoś z klasy ludowej z samą maturą zarabia za dużo. I to jest opowieść o lękach nie tylko nauczycielskich, ale znacznie szerszych. Widać to po nadmiarowej skali krytyki, jaka spadła na rząd za pomysł ustalenia płacy minimalnej na poziomie 60 procent płacy średniej – czyli dziś byłoby to niemal 4900 zł brutto. Cześć wyborców przejechała się po tym pomyśle z wielką wściekłością, co pokazuje, jak duży to lęk, że doły zbliżą się do mnie, do średniaka. Oni nie widzą w tym szansy na wzrost również swoich wynagrodzeń – na zasadzie, że jak od dołu się popchnie, to w środku też pensja podskoczy – raczej czują się jak w biegu Wings for Life, gdzie ruchoma meta goni cię coraz szybciej, w pewnym momencie cię dogania i kończysz wyścig. Kiedyś ta kasjerka musiała siedzieć w niedzielę przy kasie, bo to ratowało jej budżet, według części klasy średniej dobrze by było, żeby ona nadal musiała tam siedzieć. Karpie wołają o wcześniejszą Wigilię.

Karpie?

Bo przecież rynek pracownika powoduje, że nasza pozycja wobec pracodawcy teoretycznie jest lepsza, ale tamtych z dołu jest jeszcze lepsza, oni nas szybciej gonią, a przez 20 lat III RP był porządek, wiadomo było, kto jest na dole, kto na górze oraz ile trzeba stoczyć bojów, żeby skoczyć z trzeciej do drugiej klasy. Krew, pot i łzy, Polacy się zaharowywali, żeby coś mieć. Widać to we wszystkich statystykach: liczby godzin w pracy, gdzie przodujemy w Unii, zmęczenia, chorób zawodowych. Awans z klasy ludowej do średniej był możliwy, ale trzeba było spełnić warunki. Rozgraniczenie było wyraźne. Dzisiaj w powrocie handlowych niedziele chodzi o to, żebyśmy przynajmniej fasadowo powrócili do wyraźniejszych trzech klas. Przypomnę, że w Polsce nie ma trzech klas w pociągach, jest pierwsza i druga, a jednak chcielibyśmy, żeby taki wagon z obniżonym standardem gdzieś z tyłu doczepić.

***

Marcin Duma (1978) założyciel i prezes IBRiS – Fundacji Instytut Badań Rynkowych i Społecznych. Od kilkunastu lat zajmuje się badaniami opinii w Polsce. 

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version