Publiczność z uporem przypisywała Kaczyńskiemu święte misje oraz wielkie cele, dobre albo nikczemne. Niczego takiego nie było. Nawet karta smoleńska, wydobyta po śmierci brata, była tylko narzędziem.

Nigdy nie marzył o władzy, zawsze marzył o partii. Stanął po stronie oczywistego zwycięzcy, a potem udawał przed światem, że jest prawą ręką Wałęsy, aby przejąć jego elektorat. Plan opierał się na dwóch krokach, Wałęsa wygrywa wybory prezydenckie i natychmiast rozpisuje wybory parlamentarne, w których wałęsowski elektorat raz jeszcze głosuje, teraz na PC. Porozumienie [Centrum — red.] stałoby się partią równie potężną, jak sam Wałęsa. Jedyną wadą planu było to, że Wałęsa go przejrzał, więc drugiego kroku nie zrobił, nie rozpisał wyborów. Doszło do wielkiej kłótni, Kaczyński wręcz krzyczał na Wałęsę, ale niczego nie wskórał. Wałęsa powtórzył mu to, co zawsze: „Będę wspierał ciebie, ale nie twoją partię”.

Wybory odbyły się niemal rok później [w 1991 r. – red.]. Kaczyński nadal udawał, że jest prawą ręką Wałęsy, ale nic to nie dało. Wynik PC był ewidentną porażką, niecałe 10 proc. Więc znowu zaatakował, po raz kolejny przebudował scenę polityczną pod swoje potrzeby. Dokonał niemożliwego, poszedł na otwarty konflikt z Wałęsą i wygrał, przeforsował premiera Jana Olszewskiego. Sukces trwał jednak kilka tygodni, Wałęsa odzyskał inicjatywę, rząd stracił większość, premier stanął na krawędzi upadku. Jarosław przemyślał sytuację i wyszedł z szokującym pomysłem: postanowił się przeprosić z Geremkiem i Mazowieckim, zaoferował im kluczowe ministerstwa w rządzie. Olszewski był wstrząśnięty, gdy Kaczyński wyłożył mu szczegóły planu: odwołujemy przełom, odwołujemy dekomunizację, budujemy z Geremkiem i Mazowieckim układ na całą kadencję, wrogiem jest teraz Wałęsa.

To był ostatni manewr Kaczyńskiego w czasie wojny na górze i pierwszy nieudany.

Koalicja przeciw Wałęsie nie powstała, bo wszyscy mieli dość Kaczyńskiego. Od 1992 r. zaczął się polityczny bojkot, ale nie z powodu antykomunizmu, po prostu uznano go za awanturnika. Politycy przestali mu ufać, zaczęli go unikać. Jeszcze niedawno jego zuchwałość budziła respekt, Jan Krzysztof Bielecki mówił: „Musimy mieć w rządzie Kaczorków, bo wszystko rozpieprzą”. Parę miesięcy później zwyciężył strach. Premier Hanna Suchocka oznajmiła, że nie można wpuszczać Kaczyńskiego do namiotu, bo nasika do środka. Skarżył się, że skrzyknęły się przeciw niemu siły układu, ale z równą niechęcią reagowała na niego twarda prawica: Solidarność, ZChN czy Radio Maryja.

Bielecki mówił: „Musimy mieć w rządzie Kaczorków, bo wszystko rozpieprzą”. Parę miesięcy później wszyscy mieli go dość. Suchocka oznajmiła, że nie można wpuszczać Kaczyńskiego do namiotu, bo nasika do środka

Uderzającą cechą tamtych działań był rozziew między rozmachem, z jakim wyrąbywał miejsce dla własnej partii, a nieumiejętnością jej budowy. W pozytywnej pracy sobie nie radził, liderem był ewidentnie słabym, ekipa, z którą założył PC, szybko od niego uciekła, nowych ludzi ściągnąć nie potrafił, nie chciał przejść na jego stronę żaden rozpoznawalny polityk, nie chciała żadna znana osobistość. Poległ na wszystkim, co dla partii ważne, na budowie lokalnych struktur, na zbieraniu pieniędzy (a skrupułów nie miał), na pozyskiwaniu strategicznych środowisk. Nie zjednał sobie ani elit, ani Kościoła, ani związków zawodowych, ani mediów. Nie przebił się do żadnej grupy społecznej. Gdy wyczerpał się impet 1990 r., jego partia szła wyłącznie w dół. Jako lider formacji stanowczo przegrał z innymi: z Chrzanowskim, z Moczulskim, z Mazowieckim. Nie wspominając o Kwaśniewskim czy Pawlaku.

Nie poddał się, im bardziej tonął, tym silniej walczył. Nie dopuszczał myśli, żeby zapukać do cudzych drzwi, żeby pracować pod innym liderem. Ale w jego determinacji było coś jeszcze. Powiedzieć, że partyjną robotę szczerze polubił, to nic nie powiedzieć, on się zakochał w byciu liderem. W jego planach partia miała być wielka, ale równie mocno ją kochał, gdy okazała się mała. Od 1993 r. była to jedna skromna, wynajęta willa, jedna sekretarka oraz grupka wolontariuszy. Całymi dniami snuli plany, dzielili skórę na niedźwiedziu, organizowali konferencje prasowe, na które nikt nie przychodził. PC prosperowało jak osiedlowa restauracja, kilku stałych klientów, wieczny brak pieniędzy na czynsz i prąd, ale gdyby powiedzieć właścicielowi, że lepiej zamknąć biznes, ten by się oburzył. Dla niego nie był to biznes, ale życie. W końcu nadszedł cios, nawet w tym malutkim światku doszło do buntu, Jarosław stracił przywództwo, przez kilka lat wegetował w Sejmie jako niezależny poseł.

To wydarzenie uformowało jego tożsamość, zrozumiał, czego naprawdę chce. Kiedy brat dał mu w prezencie drugą partię, skupił się na tym, aby jej nigdy nie stracić. W polityce jest to marzenie niezwykłe, dla polityków partie są narzędziem, trampoliną do władzy albo wzmocnieniem władzy, gdy rządzą. Wszyscy jednak wiedzą, że kiedyś partia ich porzuci. Kaczyński był wyjątkowy, odmówił udziału w łańcuchu nieustannych rozstań, zakochał się w roli partyjnego lidera jako w pomyśle na całe życie. Zakochał się w dożywotnim przywództwie, w posiadaniu partii prywatnej. Wszędzie jest tak, że to partia posiada lidera, on stworzył partię, w której lider jest właścicielem.

Ludwik Dorn opowiadał, że ledwo powstało PiS, Kaczyński wiecznie wertował statut partii w poszukiwaniu miejsc dla siebie niebezpiecznych. Sprawdzał, kiedy partia może odwołać szefa, jakie ciało to robi, w jakim trybie. I dyskretnie się zabezpieczał, zmieniał zapisy, zmieniał ludzi. Zazwyczaj zachowania polityka objaśnia długi szereg okoliczności, u Kaczyńskiego liczyła się jedna, chciał pozostać dożywotnim prezesem. Ten cel wyjaśniał, dlaczego rządząc, robił to, co robił. Wszystkie wydarzenia w epoce rządów Kaczyńskiego w tle miały konsolidację partii oraz obronę własnej pozycji. Podobnie wszystkie decyzje, gdy PiS było w opozycji, skupione były wokół nietykalności osoby prezesa.

Przez chude lata 90. dojrzał, nauczył się rzemiosła. W drugiej odsłonie przywództwa pokazał nową twarz, był wielkim liderem, wirtuozem partyjnych rozgrywek. Klasą samą w sobie. Dominował, rozgrywał, manipulował, szachował. Budował frakcje, rzucał przeciw sobie. Nie był tępym despotą, który kijem wymusza posłuszeństwo. Kreował partyjne realia w taki sposób, że wszyscy biegli po torach, jakie im wykreślił. Jak pamięć sięga, tak zręcznego lidera w Polsce nie było.

Wiecznie wypatrywał lojalnego wyborcy. Zaczęło się przypadkiem w 2006 r., kiedy zmuszony został do koalicji z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Utwardził wtedy kurs, sięgnął po język Radia Maryja, którego wcześniej nie znosił. To była zimna gra, ale nagle z tamtej strony usłyszał gromkie wiwaty. Tak głośne i szczere, jakie potrafi wznieść tylko twardy elektorat. Daleko na prawicy, gdzie nigdy wcześniej nie sięgał, pojawiła się szansa na lojalnego wyborcę. To było nowe doświadczenie, Kaczyński nigdy wcześniej nie miał twardego elektoratu, zawsze mościł się w centrum, a poparcie centrum jest chybotliwe, płynne i warunkowe.

Gdy wziął władzę, nic się nie zmieniło, z centrum płynęły głównie pretensje o radykalizm. Z prawego narożnika odwrotnie, słychać było wyłącznie oklaski, głośne i namiętne, nigdy w życiu takich nie słyszał. Kaczyński wiedział, że jego rząd nie dotrwa do końca kadencji, a wtedy partia zacznie szukać sobie centrowego lidera. Postanowił więc partię ubiec, uniemożliwić opcję centrowego następcy. Przesuwał partię w prawo, szybko, gorączkowo, tempem zaskakując wszystkich. To nie był marsz, to był galop. Nie było w nim ideowej spójności, to nie była korekta kursu, lecz nagła wolta. Jej celem nie było zwiększenie poparcia społeczeństwa dla partii, ale zwiększenie poparcia partii dla prezesa. Nie potrzebował wielkiej partii, która wygra następne wybory. Potrzebował partii, która potrzebuje jego. Zdobył wizerunek czołowego radykała epoki, więc postanowił zradykalizować partię, przyciąć jej kontury tak, aby być jedynym szefem, który do nich pasuje. Wyrzucił wszystkie centrowe postaci i zaczął masakrować społeczną wyobraźnię archaiczną prawicowością.

Ekscentryczność Kaczyńskiego, czyli prymat partii nad władzą, sprawiła, że współcześni go nie rozumieli. Ich wyobraźnią rządził aksjomat: „Politycy biją się o władzę”. Owszem, typowi politycy, ale Kaczyński nie był typowym politykiem. Kaczyński wdarł się do polskiej polityki nie po to, aby być sprawczym, ale niezależnym. Nie chciał być królem, nie chciał kanclerzem, nie chciał hetmanem. Trzymając się polskiej tytulatury – chciał być magnatem. Mieć osobiste aktywa, które pozwalają być silnym i niezależnym. A potem osadzać brata na kolejnych urzędach, po tron włącznie. W jego wypadku duma zawsze kroczyła przed ambicją. Partia była dla niego królestwem własnej woli. Wolał być mniejszy na swoim i do końca dni swoich, niż wielki na cudzym i tylko do czasu. Chciał sprywatyzować fragment polityki, uczynić go swoją własnością. I osiągnął to.

Ledwo powstało PiS, wertował statut partii w poszukiwaniu miejsc dla siebie niebezpiecznych. I dyskretnie się zabezpieczał, zmieniał zapisy i ludzi, by zapewnić sobie nietykalność.

Jeśli Kaczyński dokonał zamachu na demokrację, to nie na demokrację w państwie, ale w partii. Państwo jego działania odczuło boleśnie, ale był to uboczny skutek partyjnych strategii. Cała logika życia politycznego w Polsce zaczęła pracować na rzecz utrzymania Kaczyńskiego w fotelu prezesa PiS. Przy czym dla prezesa nie było najważniejsze, czy jego partia rządzi, czy jest w opozycji. A gdy rządziła, nie było ważne, czy działa w zgodzie z poglądami prezesa, czy wbrew nim. Skoro poglądy prezesa święte nie były, nie było też ważne, czy partia broni interesów państwa, czy je poświęca.

Kaczyński, podobnie jak Tusk, nie tyle pokierował polską polityką, co ją nakierował na siebie. Wszystko – ludzie, instytucje, decyzje – służyło wyłącznie jemu. Na osobistej mapie prezesa liczyły się wyłącznie pisowskie frakcje oraz rachunek ich lojalności. Wszystkie decyzje – choćby najsłynniejsza, w sprawie europejskich środków na odbudowę po pandemii – rozstrzygał Kaczyński, kierując się bezpieczeństwem swojej pozycji. Jeśli przeciw decyzji burzyła się jedna frakcja, łamał jej opór, jeśli dwie, profilaktycznie ulegał. Dlatego jednego dnia kazał premierowi walczyć z Brukselą, drugiego akceptował upokarzającą umowę, trzeciego wyrzucał umowę do kosza. Władcy dla tronu potrafią zrobić rzeczy bardziej niezwykłe, niemniej za fotel partyjny była to cena niezwykła.

Publiczność z uporem przypisywała Kaczyńskiemu święte misje oraz wielkie cele, dobre albo nikczemne. Niczego takiego nie było, święta była wyłącznie partia. Weźmy najsławniejszą misję, czyli projekt „czwartej RP”, który nie wszedł w życie, bo w 2005 r. PO wycofała się z koalicji. Niedługo potem pojawiła się okazja, aby zorganizować przyspieszone wybory. Sondaże były fantastyczne, PiS samodzielnie zdobywało większość, mogło wygrać i budować IV RP. Większość partii była za, jednak Kaczyński odmówił rozpisania nowych wyborów. Powodem był lęk o własną pozycję. Twarzą wyborów, a więc twarzą zwycięstwa byłby ówczesny premier Marcinkiewicz.

Nawet karta smoleńska, wydobyta po śmierci brata, była tylko narzędziem. Po katastrofie partia zaczęła się buntować, bez centrowej twarzy Lecha, z Jarosławem na sztandarach, PiS nie miało szansy na powrót do władzy. Potwierdzał to każdy rok, Kaczyński przegrywał jedne wybory za drugimi. Pojawiły się krytyki, pretensje, doszło do rozłamów. Kaczyński bunty spacyfikował w sposób niezwykły: zaszantażował partię, pchnął ku szaleństwu, oskarżył Tuska o zamach.

Powszechnie sądzono, że to emocjonalna reakcja na śmierć brata. Ale wystarczy porównać dwa kalendarze. Pierwszy, na którym zaznaczymy bunty i niepokoje w partii, frustracje po przegranych wyborach oraz emocje przed kongresami. Drugi, na którym naniesiemy miesiące aktywności Macierewicza. Przez wszystkie lata oba kalendarze się pokrywały, zdumiewająco dokładnie, co do tygodnia. Gdy pojawiało się ryzyko zamachu w partii, Macierewicz grzmiał o zamachu w Smoleńsku, ledwo zagrożenie mijało, Macierewicz był uciszany.

Kaczyński sprawę zamachu rozgrywał z premedytacją, im większy miał problem w partii, tym bardziej podpalał emocje, aby język partyjnego buntu (posad nie ma i nie będzie) przegrał z językiem sprawy (zdrajcy zabili nam prezydenta). Partia na tym traciła, umiarkowani odeszli, radykałowie stali się nieobieralni. Ale Kaczyński osiągnął to, czego pragnął – przetrwał. Dokonał niemożliwego. W demokracjach nie ma partii, której lider przez osiem lat przegrywa i nie traci fotela. Kaczyński zdołał. I właśnie te osiem lat było największym wyczynem w jego politycznej karierze. A to, co potem nastąpiło, było już cudem, niezależnym od niego. Tusk władzę porzucił, obóz władzy popadł w rozsypkę, PiS wygrało wybory. Przywróciło to mit wielkiego prezesa, więc chwilę potem karta smoleńska została schowana, miesięcznice rozwiązane, wrak samolotu zapomniany.

Nie ma rzeczy, której Kaczyński by nie zrobił dla ratowania fotela prezesa. Przy czym nie chodzi o tropienie cynizmu, w polityce jest zbyt powszechny, aby skupiać na nim uwagę. Osobliwością Kaczyńskiego był cel, któremu cynizm służył. Politycy gotowi są oddać wiele, czasem wszystko, aby zdobyć i utrzymać władzę nad państwem. On poświęcał wszystko, aby utrzymać partię.

Fragment książki „Klucz do Kaczyńskiego” Roberta Krasowskiego wydanej przez Czerwone i Czarne. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version