Kończy się rok i słuchaj słowa/ by zacząć to wszystko od nowa/ Porównaj to z resztą/ wybierz wartość największą – śpiewał w zeszłym tysiącleciu poeta Kazimierz Staszewski w jednym z najbardziej tajemniczych, osobnych i mnie osobiście poruszających utworów grupy Kult, zatytułowanym „Czarne słońca”.

Wraca do mnie ta pieśń jak dźwięczący bumerang regularnie, co roku, pod każdy kolejny koniec grudnia, przynosząc ze sobą pytania. Bo czy rzeczywiście jest jakieś słowo, które pozwoliłoby zacząć od nowa? Jak dokonać postulowanej relatywizacji, wydobywając największą wartość bądź najlepszą drogę spośród tej nieokreślonej „reszty”, która może być równie dobrze milczeniem skrywającym wielką mądrość albo całkowity brak sensu?

Czym był rok 2024 w mojej historii? Co zobaczyłam z żabiej perspektywy indywidualnej egzystencji w świecie, który wciąż w tym samym rytmie wiruje wokół gorejącej gwiazdy, dającej nam życie? W tej mojej opowieści wiele będzie o polityce, bo jestem w niej masochistycznie zanurzona. Staram się jednak odnajdować ślepe plamki, marginesy, nieoczywistości. Myślę, że właśnie te miejsca, na które nie pada światło jupiterów, mówią najwięcej. Kiedy słyszę o obrzydzeniu, czuję się jak egipski haruspeks, grzebiąc się w politycznych wnętrznościach po to, żeby mimo wszystko odnaleźć sens, może nawet wizję przyszłości, odpowiedź na dręczące mnie pytania. Wiem, że jeśli chcę uniknąć przykrych zaskoczeń, to lepiej się nie odżegnywać od niepokoju i od świadomości, że porządku moich pragnień nie potrafię światu narzucić.

Wiele dni Claude Levi-Strauss wędrował przez puszczę Amazonii, by opisać nieodkryte plemię. Gdy je zobaczył, magia prysła. „Ludzie wszędzie są tacy sami” – pomyślał wielki antropolog.

Rok temu, niedługo przed świętami Bożego Narodzenia, został zaprzysiężony rząd Donalda Tuska. Po ośmiu latach PiS-owskiej rozpierduchy wydawało się, że nagle wszystko się zmieni i szast-prast wrócimy do dalszego pracowitego lepienia liberalnej demokracji, bo chociaż to zawsze było trudne, to jednak jakoś się przyzwyczaiłam i nigdy nie traktowałam założenia, że jest to ustrój, w którym rządzi większość, szanująca jednak prawa mniejszości, jako pustego sloganu. Na zawsze zapamiętam 13 grudnia 2023 r., bo tego dnia mieliśmy akurat z Grześkiem Markowskim spotkanie o naszej książce „7 życzeń. Rozmowy o źródłach nadziei” w Teatrze Polskim w Bielsku­-Białej. Weszliśmy na scenę, żeby stanąć przed szczęśliwą publicznością i poczuć taką wspólnotę, jaka się nawet w naszej sentymentalnej ojczyźnie rzadko zdarza.

Niestety, zaraz potem wzruszenia zastąpiła ciężka praca i odkrywanie, że jest o wiele trudniej, niż się spodziewano. W każdej szafie mieszkało co najmniej kilka dobrze wysezonowanych trupów, pod każdym kamieniem kłębiły się robaki, a rzeczy, o których przed wyborami mówiono, że będą proste, okazywały się nie do przeprowadzenia. Coraz lepiej rozumiałam, że wygrana z 15 października 2023 r. dotyczyła jedynie części władzy ustawodawczej i części władzy wykonawczej. Bo prezydentem pozostał przecież Andrzej Duda. Trzecia składowa władzy, czyli sądownictwo, pozostała dalece zniszczona i trudno powiedzieć, kiedy i jak się naprawi, bo trudno ją politykom jednocześnie odpolityczniać i przywracać jej niezawisłość. Poza tym sprawy nie ułatwia patchworkowa struktura rządzącej koalicji.

Lecz ja się staram patrzeć nie na oświetlone centrum, tylko tam, gdzie nadal zalega pogłębiająca się ciemność. Chcę zrozumieć, co ma wartość największą. I widzę wschodnią granicę Polski, granicę Unii. Jeśli się tym nie zaopiekujemy, nie będziemy bezpieczni. Jeśli dalej będą powtarzane nieludzkie słowa i gesty, nie będzie dla nas ratunku, bo mamy sens tylko jako ogniwo w łańcuchu empatii. To jedyna metoda, by stawić opór tyranom.

Wciąż mi się przypomina moja ukochana opowieść wielkiego francuskiego antropologa, twórcy strukturalizmu, Claude’a Lévi-Straussa. W arcydziele „Smutek tropików” opisuje on sytuację, kiedy dowiedział się, że w eksplorowanej przez niego Amazonii żyje nieodkryte plemię. Postanowił, że koniecznie musi je spotkać, zbadać i dla dobra ludzkości opisać. Wraz ze swoją ekipą przez wiele dni wędrował przez puszczę – ulegali wypadkom, chorowali, kąsały ich malaryczne komary. Konie i muły padały. W końcu jednak dotarli do upragnionej wioski i na powitanie wyszedł ku nim jej mieszkaniec, odziany w plemienny strój. I nagle, całkiem niespodziewanie, magia prysła. Lévi-Strauss popatrzył na niego i miał tylko jedną myśl: „Ludzie wszędzie są tacy sami”. Bo zrozumiał, że równie dobrze mógł, nie narażając niczyjego życia, pójść dwie paryskie ulice dalej i zobaczyłby takie same osoby. Bo jesteśmy wszyscy bardzo, bardzo do siebie podobni.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version