Badająca aferę Pegasusa komisja śledcza zaliczyła drugą z rzędu porażkę w starciu z przedstawicielem rządu PiS. A przecież to właśnie ona miała być jednym z najważniejszych narzędzi obnażania bezprawnych działań poprzedniej władzy. Jeśli tak dalej pójdzie, może stać się symbolem bezradności nowej.

Niektórzy członkowie komisji czuli to jeszcze przed przesłuchaniem byłego wiceministra sprawiedliwości Michała Wosia (dziś posła klubu PiS). I mówili o tym dość otwarcie: przesłuchanie młodego polityka z otoczenia Zbigniewa Ziobry może zakończyć się porażką śledczych. Świadków – tak było też z Jarosławem Kaczyńskim – trudno przyszpilić, bo komisja boryka się z brakiem kluczowych dokumentów od instytucji zaangażowanych z zakup i stosowanie Pegasusa, czyli ze służb i resortu sprawiedliwości. Członkowie komisji narzekają na to od dawna, nie mogą jednak przebić się ze swoim przekazem. Niby dokumenty są przygotowywane, ale jakoś ich nie widać. Słychać za to coraz głośniej, że w tych instytucjach brakuje woli i ochoty, by materiały kompromitujące je materiały przekazywać komisji.

W efekcie przesłuchiwani politycy PiS mogą mówić, co im się podoba bez większego ryzyka, że ich kłamstwa zostaną zdemaskowane. O tym, że można działać inaczej, przekonała ostatnio komisja badająca aferę wizową. Posłom udało się przyszpilić byłego wiceministra rolnictwa m.in. dzięki korespondencji mailowej prowadzonej przez jego asystenta. Czegoś takiego komisji ds. Pegasusa brakowało podczas konfrontacji z Kaczyńskim 15 marca. Tego zabrakło również podczas przesłuchania Wosia.

W efekcie posiedzenie, które miało dowieść, że wpadka z Kaczyńskim była jednostkowym wypadkiem przy pracy, tylko wzmocniło nie najlepszy wizerunek komisji. Tym silniej, że śledczy polegli w konfrontacji z politykiem znacznie mniejszego formatu niż prezes PiS. Na dodatek wszystko to w czasie, gdy nadzorowany przez Wosia w latach 2017-2018 Fundusz Sprawiedliwości w związku ze spektakularną akcją służb nie schodzi z czołówek mediów. A przecież to z pieniędzy FS kupiono Pegasusa, zaś Woś podpisał stosowne dokumenty.

Coraz bardziej rzuca się w oczy, że komisji nie tylko brakuje amunicji, ale i przemyślanej strategii, jeśli chodzi o dobór świadków, a precyzyjniej – kogo i kiedy wzywać.

Tak jak na poprzednim posiedzeniu, tak i teraz komisja zaczęła od mocnego uderzenia. 15 marca ekspert od cyberbezpieczeństwa Jerzy Kosiński wprawiał w osłupienie posłów, opowiadając o właściwie nieograniczonych możliwościach Pegasusa jako systemu zdolnego do przełamywania wszystkich zabezpieczeń smartfonów i wykradania nawet takich danych, które użytkownik skasował. Tuż po nim na miejscu dla świadka pojawił się jednak Kaczyński. O szokujących momentami zeznaniach Kosińskiego szybko zapomniano.

Takiego właśnie scenariusza śledczy chcieli uniknąć w środę 27 marca. Można było usłyszeć nawet głosy, że przesłuchanie byłego wiceministra sprawiedliwości to być albo nie być komisji. Najpierw jednak zeznania złożył były prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski. I znów, jak dwa tygodnie wcześniej wydawało się, że sprawy idą we właściwym kierunku. Świetnie przygotowany i merytoryczny Kwiatkowski przedstawił stos dokumentów uzyskanych podczas kontroli NIK przeprowadzonej w 2018 r. w Funduszu Sprawiedliwości, z którego wydano 25 mln zł na zakup Pegasusa. Obecny senator KO punkt po punkcie obnażał proces decyzyjny i czarno na białym pokazywał, kto za nim stał. Dzięki temu wiemy, w jakim pośpiechu dokonywano zmian w prawie, by umożliwić wypłatę pieniędzy Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu. Kwiatkowski udowodnił, że o wszystkim wiedział nie tylko ówczesny wiceminister Michał Woś, który nadzorował fundusz, ale i jego szef Zbigniew Ziobro, szef CBA Ernest Bejda oraz koordynator do spraw służb Mariusz Kamiński.

Gdyby na tym przesłuchaniu komisja poprzestała, mogłaby triumfować i zaliczyć dzień na swoje konto. Zresztą o mały włos tak by się nie stało, bo Michał Woś spóźnił się na posiedzenie. Komisja zdążyła nawet przegłosować wniosek o jego ukaranie i tylko nieoczekiwany wywód posła Przemysława Wiplera wygłoszony tuż po tym, jak przewodnicząca Magdalena Sroka zapowiedziała zamknięcie obrad, uratował jego przesłuchanie. Jak się później okazało, na nieszczęście komisji.

Przesłuchanie Wosia przywołało stare demony i były niemal dokładną kopią tego, co wydarzyło się z Kaczyńskim. Były zastępca Zbigniewa Ziobry od początku przesłuchania zastosował strategię większości polityków PiS, którzy stawali do tej pory przed komisjami śledczymi. Czyli kluczył, zasłaniał się niepamięcią, uciekał w dygresje. „Nie jest na to pytanie, na które łatwo odpowiedzieć jednoznacznie”, „nie pamiętam, parę lat już minęło”, „nie jestem w stanie odpowiedzieć” – to zaledwie kilka przykładów stosowanych przez Wosia trików. Gdy robiło się gorąco, były wiceminister uciekał w tajemnicę i twierdził, że jakieś okoliczności będzie mógł ujawnić na posiedzeniu zamkniętym (odbędzie się w najbliższym czasie).

– Pan ewidentnie nie odpowiada, tylko próbuje rozmydlić temat – słusznie zauważyła w pewnym momencie uwagę przewodnicząca Magdalena Sroka.

Niewiele to jednak dało. Widząc bezradność członków komisji, Woś często przechodził do ataku. – Kłamstwo i mistyfikacja – tak były zastępca Ziobry określił twierdzenia, ze zakup i stosowanie Pegasusa ma charakter aferalny. Twierdził, że system był niezbędny, bo wcześniej służby nie miały narzędzi do przełamywania zabezpieczeń stosowanych w komunikatorach, które stosowali przestępcy. – Państwo polskie było głuche i ślepe – perorował.

Tymczasem jeszcze dwa lata temu, gdy „Gazeta Wyborcza” informowała o zakupie przez CBA Pegasusa, Michał Woś kpił na Twitterze, że ujawniona sprawa to „kapiszon”. A jedyny system o tej nazwie, jaki zna, to konsola do gier, którą kupił w latach 90.

Wzorem innych polityków PiS Woś przekonywał też, że kontrola operacyjna stosowana z użyciem Pegasusa zawsze była dokonywana za zgodą sądu. Jednym słowem – wszystko odbywało się legalnie, z użyciem bezpiecznego i skutecznego narzędzia, które pomogło w ściganiu korupcji, prania brudnych pieniędzy, szpiegostwa, terroryzmu, a nawet sprawców zabójstw. Co więcej, Woś wbrew informacjom przekazywanym przez ekspertów twierdził, że wszystkie dane gromadzone z użyciem Pegasusa znajdowały się na serwerach w Polsce.

Pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości? Oczywiście, też zostały wydane legalnie, na podstawie przepisów kodeksu karnego wykonawczego. Dodajmy – zmienionych za rządów PiS, o czym mówił przesłuchany wcześniej Krzysztof Kwiatkowski. A to, że zakup Pegasusa był złamaniem ustawy o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, bo został sfinansowany z funduszu celowego, a nie z budżetu państwa? Woś miał na to taką odpowiedź: w ustawie nie ma słowa wyłącznie, tylko że CBA „jest finansowane z budżetu państwa”, więc nie ma problemu. – Mamy do czynienia z hucpą polityczną powtarzaną tyle razy, że Polacy zaczęli wierzyć w istnienie systemu masowej inwigilacji – grzmiał.

A jak to się stało, że ten legalny niby system do zwalczania przestępczości w końcu zablokował nam sam producent, czyli izraelska firma? Na to Woś też miał gotową odpowiedź. Winą za odebranie licencji na stosowanie Pegasusa obciążył ówczesną opozycję, która rzekomo wywołała „harmider i hucpę polityczną” wykorzystaną przez „polonofobiczny rząd” ówczesnego premiera Izraela. I tak to właśnie szło raz za razem.

Każdemu, kto poza dziennikarzami dotrwał do końca sześciogodzinnego odpytywania Wosia, należą się szczególne słowa uznania. Strategia, by po znakomitym wystąpieniu eksperta zapraszać polityka, który je przykryje, jest trudno wytłumaczalna. Jaki jest jej cel, wie pewnie tylko kierownictwo komisji.

Jednym z nielicznych pozytywów, które komisja może zapisać po swojej stronie, jest lepsze przygotowanie przewodniczącej Sroki, która wyciągnęła wnioski z przesłuchania Kaczyńskiego i nie pozwalała rozbijać posiedzenia posłom PiS. Wszyscy w końcu zostali z niego wykluczeni. Lepsze, nie znaczy jednak bardzo dobre. Choć komisja obraduje już dwa miesiące i wszystkie kwestie proceduralne powinny być od dawna opanowane i stosowane, dopiero w trakcie przesłuchania Michała Wosia okazało się, że świadek stający przed komisją nie może korzystać ze smartfona i z żadnych notatek poza dokumentami, które może przedłożyć komisji. Gdy przesłuchiwany były wiceminister po raz kolejny sięgnął przez telefon, zwrócił na to uwagę wiceprzewodniczący Przemysław Wipler. Po jego interwencji komisja poprosiła o opinię jednego z ekspertów – a ma ich kilkunastu – który orzekł, że korzystanie ze smartfona oraz notatek nie jest dozwolone.

Wszystko to pokazuje, jak niebezpiecznie szybko komisja ds. Pegasusa oddala się od celu, którym będzie ustalenie nawet nie listy bezprawnie inwigilowanych, ale potwierdzenie, że taka inwigilacja miała miejsce (sprawa Krzysztofa Brejzy nie wzięła się przecież znikąd), z użyciem jakich narzędzi (Pegasus nie był przecież jedynym), a przede wszystkim, kto i w jaki sposób o tym decydował.

Komisja ta miała być jednym z najważniejszych narzędzi obnażania bezprawnych działań poprzedniej władzy. Jeśli tak dalej pójdzie, stanie się symbolem bezradności nowej.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version