„Program jest za obszerny, przeładowany i ulega eksperymentom. Uczeń tylko kuje, by wkrótce o wszystkim zapomnieć”. To o dzisiejszej szkole? Nie. O przedwojennej maturze.
Wtedy to była matura – wzdychamy, narzekając na dzisiejsze egzaminy. Elitarna, erudycyjna do 1939 roku otwierała bramę do świata inteligencji, jej zawodów i prestiżu. Dziś rola matury mocno się zdewaluowała albo – jak woleliby niektórzy – zdemokratyzowała. Czy mamy za czym tęsknić?
Pisała tylko garstka
W 1931 r. co czwarty niemal mieszkaniec II RP nie potrafił czytać i pisać. O szkole ponadpodstawowej mogli marzyć tylko nieliczni. Szkół było niewiele, za to koszty wysokie.
– Do gimnazjum szło ok. 7 proc. rocznika, a na studia już tylko 1 proc. – mówi prof. Krzysztof Konarzewski, pedagog, były dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Dziś do matury przystępuje ok. 70 proc. populacji. – Nie ma siły, żeby to był nadal egzamin elitarny – mówi.
Matury nie były scentralizowane – dzisiaj uczeń z Rzeszowa pisze wypracowanie na ten sam temat co jego rówieśnik w Szczecinie, pracę sprawdzają przeszkoleni egzaminatorzy z całej Polski według tych samych kryteriów. Część matury pisemnej jest sformułowana w formie testów, wypracowanie może być krótkie, byle spełniało wymogi formalne. Tematy i zadania dawnej matury ustalane były regionalnie, organizowane i sprawdzane przez kadrę konkretnej szkoły. Choć po tzw. reformie Jędrzejewicza z 1932 r. program szkolny został ujednolicony (w ramach zasypywania różnic pozaborowych), a licea organizowane według podziału na profile przypominające te pod rządami PiS (po tym, jak rząd PO pozwolił dzielić cykl nauki na ogólnokształcący i przygotowawczy do matury). Do wyboru były profile: humanistyczny, matematyczno-fizyczny, geograficzno-biologiczny i klasyczny z łaciną i greką. Do matury prowadziły dwa lata liceum po czteroletnim gimnazjum i sześcioletniej szkole podstawowej.
– Była oczywiście trudniejsza, jednak pisała ją wyselekcjonowana garstka uczniów – mówi Konarzewski.
Precz z maturą!
„Matura – ohydne słowo, nasiąknięte łzami setek pokrzywdzonej młodzieży” – taką myśl ma w głowie każdy niemal rodzic dzisiejszego maturzysty. Gdy szerzą się depresje i nerwice u dzieci, w trendzie jest narzekanie na szkołę, wielu uczniów odchodzi z niej do edukacji domowej. Podkreślamy, że szkoła jest zbyt opresyjna. Wprowadzamy zajęcia z dobrostanu, podczas których uczniowie rysują szczęście, obmyślają jego wzór chemiczny czy też szukają dziesięciu rzeczy, które mogą sprawić, że poczują się lepiej. Matura nie pasuje do obrazka szczęśliwości. Oznacza stres, przymus, pogoń za wynikiem.
Rzecz w tym, że wcale nie jesteśmy w tym odkrywczy. Już przed wojną matura budziła kontrowersje. Tak – ta sama matura, o której do dziś myślimy, że była prawdziwym (w przeciwieństwie do dzisiejszego) egzaminem dojrzałości, elitarnym sprawdzianem erudycji.
Filozof i socjolog Władysław M. Kozłowski opublikował w 1926 roku pracę „Precz z maturą!”. Cytat z początku tekstu, ten o ohydnej maturze, pochodzi właśnie z jego tekstu. Kozłowski po odzyskaniu przez Polskę niepodległości był jednym z organizatorów szkolnictwa wyższego, m.in. przewodniczył Poznańskiemu Towarzystwu Filozoficznemu, był członkiem Międzynarodowego Instytutu Socjologii w Paryżu. Nauka i dbałość o wykształcenie młodych Polaków były mu nader bliskie, o egzaminie maturalnym jednak wypowiadał się bardzo nieprzychylnie. Udowadniał, że to „produkt państwowości prusko-austryackiej, przeszczepiony następnie na teren rosyjski” i nie musimy się tej tradycji kurczowo trzymać. Podkreślał, że jest bezużyteczna, a do tego niesie ze sobą szkodliwe efekty. „Strach wobec egzaminów połączony z obciążeniem pamięci zachwiewa zdrowie wielu” – pisał profesor. I dalej: „Znany jest fakt, że wielu aż do późnego wieku cierpi na sny straszne (angst traumen), których początek sięga egzaminów maturalnych”.
Zdaniem Kozłowskiego matura nasiąknęła nie tylko łzami uczniów, ale również „krwią samobójców, jękami obłąkanych, kaszlem suchotników, rozpaczą i przekleństwem rodziców, oburzeniem całego społeczeństwa”. W związku z tym profesor w zaskakująco dla nas bliski sposób pyta w tekście: „Dla kogo i w jakim celu wykonywa się ta bezecna tragedya?”.
– Wielu przedwojennych pedagogów uważało maturę za zbyt stresującą i domagało się jej likwidacji – mówi prof. Anna Landau, historyczka i socjolożka. – Twierdzono, że jeśli nauczyciele po paru latach nie wiedzą, czy uczeń powinien dostać świadectwo dojrzałości, to matura tego nie zmieni. Wielokrotnie czytałam w przedwojennych artykułach o kolejnym załamaniu nerwowym. O maturzystach pisało się: „biedni młodzi ludzie”.
„Zróbmy doroczny bilans tych niepotrzebnych tortur! Niedawno maturzystka straciła zmysły w czasie składania egzaminu. Kilku uczniów pozbawiło się życia, kilku zbiegło z domów!” – pisali np. w 1932 r. dziennikarze łódzkiego „Głosu Porannego” w artykule pod tytułem „Krwawy bilans matury. Pedagodzy powinni się zastanowić nad celowością egzaminów dojrzałości”.
Śmiertelnikowi (nie) wszystko dostępne
– Wypracowanie z polskiego dotyczyło nie tylko lektur, odnosiło się też do współczesnych wydarzeń i szerszego kontekstu społeczno-politycznego, np. „»Pan Tadeusz« i »Wesele« jako sąd nad rzeczywistością polską” – mówi o przedwojennej maturze prof. Konarzewski.
W 1924 r. uczniowie w Szamotułach pod Poznaniem mieli temat z „Pieśni” Horacego: „Nil mortalibus ardui est” (Śmiertelnikowi wszystko dostępne).
– Dzisiejszy maturzysta miałby marne szanse. Choć „Pieśni” Horacego są w podstawie programowej, jedynym cytatem, jakim mógłby operować przeciętny uczeń, byłoby „Non omnis moriar” – ocenia Katarzyna Włodkowska, polonistka i współautorka książki „Nowa matura z języka polskiego”.
Kolejne przedwojenne tematy: „»Nie-Boska« jako sąd poety o ruchu rewolucyjnym 1. połowy XIX w.” albo „Heroizm postaci utworów naszych trzech wieszczów” wydają się nam już podobne do tych z matury współczesnej. Włodkowska: – Po lekkiej modyfikacji pasowałyby do matury rozszerzonej.
To dlatego, że lista lektur jest ciągle podobna do tej przedwojennej, a podejście do ich interpretacji ciągle z perspektywy bogoojczyźnianej.
– To, że matura współczesna nie różni się od tamtej, można interpretować dwojako. Z jednej strony może to być dowód na występowanie czegoś ponadczasowego w edukacji. Z drugiej można to interpretować jako nieprzystawalność współczesnej matury do realiów świata, w którym przyszło nam funkcjonować. Bliżej mi do drugiego stanowiska – mówi prof. Roman Leppert, pedagog z UKW w Bydgoszczy.
Maturalna masakra
O tym, jak bardzo obciążającym egzaminem była matura, również ta elitarna, dużo mówi tragedia z 6 maja 1925 r. w Wilnie. Największa i szczęśliwie jedyna jak dotąd zbrodnia szkolna w historii Polski. Jej bilans to pięć ofiar śmiertelnych: czterech uczniów i nauczyciel, rany odniosło dziewięć lub według innych doniesień nawet dwanaście osób.
Tamtego dnia w wileńskim Państwowym Gimnazjum im. Joachima Lelewela o godz. 11 zaczął się egzamin maturalny z matematyki. Uczeń Stanisław Ławrynowicz nie zachowywał przepisowej ciszy i rozmawiał z kolegami, mimo kilkukrotnych upomnień ze strony nauczycieli. Wreszcie dyrektor szkoły Edward Biegański podszedł do niego i odebrał mu arkusz egzaminacyjny. Chciał ucznia zdyscyplinować, wtedy Ławrynowicz wyciągnął pistolet.
Według innych relacji uczeń siedział spokojnie w ławce, ale nie rozwiązywał zadań. Był wyraźnie przygnębiony, jeden z nauczycieli próbował go naprowadzić na rozwiązania. Wtedy uczeń wstał i strzelił w dyrektora.
Dwóch uczniów rzuciło się obezwładniać strzelającego, na co ten odrzucił pistolet i dobył z kieszeni ręczny granat, który wybuchł mu w ręce. Ławrynowicz zginął, podobnie dwójka, która próbowała go rozbroić. Tylko że to nie był koniec. Z innej ławki podniósł się maturzysta Janusz Obrąpalski, również wydobył rewolwer i oddał strzały w kierunku komisji. Po czym wybiegł na korytarz i próbował odpalić granat, a kiedy mu się to nie udało, strzelił sobie w głowę. Policja znalazła później w szkole ładunek wybuchowy i większą liczbę granatów.
Obaj zamachowcy pochodzili z zamożnych rodzin ziemiańskich, znani byli z hulaszczego raczej życia i niekoniecznie ambitnego podejścia do edukacji. Ale też nie byli standardowymi uczniami z innego powodu – obaj starsi niż przeciętni maturzyści (21 i 23 lata), do szkoły wrócili po udziale w wojnie polsko-bolszewickiej. Ponoć poważnie tą wojną przetrąceni.
Wileńscy zamachowcy należeli do organizacji Strzelec – stamtąd wzięli broń. Rozgorzała w związku z tym dyskusja o dostępie młodzieży do broni. Ale też o nadmiernej presji egzaminu maturalnego.
Zmierz kopiec
Przedwojenne tematy z matematyki przesyłam maturzystce Wiktorii z Jaworzna. – Ojej, nic z tego nie rozumiem – zmartwiła się.
Zadanie brzmi: „Celem zmierzenia objętości kopca, mającego postać stożka, zmierzono jego tworzącą I = 25 m i kąt nachylenia tworzącej do podstawy stożka = 48° 30’ 12’’. Obliczyć objętość kopca”.
Interpretuje to Dariusz Kulma, nauczyciel matematyki, właściciel Elitmatu, organizatora kursów przygotowawczych do matury. – Teraz byłoby to zadanie na objętość stożka. Trudność polegałaby na tym, że podany kąt jest nietypowy, zadanie wymagałoby turbodokładnych obliczeń. Dzisiejsi maturzyści nie mieliby do tego odpowiednich tablic matematycznych.
To może kolejne zadanie. „Z dwóch punktów A i B, oddalonych od siebie o 42 m, wyruszyły jednocześnie dwa ciała i idą ku sobie na spotkanie. Pierwsze ciało w ciągu pierwszej sekundy przeszło 3 m, a w każdą następną sekundę zwiększało szybkość ruchu 2 razy. Drugie ciało w ciągu pierwszej sekundy przeszło 1 m, a w każdą następną sekundę zwiększało szybkość ruchu 4 razy. Przez ile sekund od początku ruchu i jak daleko od A ciała się spotkają?”.
Kulma: – To jest archaicznie sformułowane zadanie. Dzisiejszy uczeń mógłby skojarzyć z klasycznym „z punktów A i B wyjechały dwa pociągi”, ale nie znajdzie w nim prędkości ani drogi. Tu chodzi o coś zupełnie innego. To zadanie z ciągów geometrycznych. Dzisiaj sprawiłoby uczniom dużą trudność.
Program przeładowany, nerwów za dużo
W diagnozie sprzed prawie stu lat pobrzmiewają znajome nuty – w podobnym tonie narzekamy na szkołę i dziś. W zasadzie formułujemy dokładnie takie same zarzuty. Po wileńskim zamachu w 1925 r. publicyści dowodzili, że winę za rozchwianie emocjonalne maturzystów ponosi XIX-wieczne, kostyczne podejście do relacji uczeń-nauczyciel.
Wileńskie „Słowo” pisało, że za tragedią stoi fakt, że szkoła jedynie uczy, ale nie wychowuje.
„To jest ostatni rok nauki w szkole średniej, odbywającej się w stanie ciągłego zdenerwowania, udręki i obawy, czy uczeń lub uczennica, bez względu na pracę i stopień wiadomości, inteligencję i rozwój umysłowy, zdadzą egzamin wymagany przepisami ministerium oświaty, a mający tę specyficzną wiadomość i straszną siłę, że albo otwiera, albo na zawsze zamyka drogę dalszych wyższych studiów naukowych, że albo ułatwia, albo niszczy tak zwaną karierę życiową wszystkim kończącym szkołę średnią” – pisał w PPS-owskim „Robotniku” Wincenty Trojanowski, profesor Wolnej Wszechnicy Polskiej. Analizował następnie, że szkolny program „jest za obszerny, przeładowany i ulega eksperymentom”. Uczeń otrzymuje taką masę przeróżnych wiadomości, że są z konieczności podawane powierzchownie i nie może ich przetrawić. „Jak to się mówi, tylko kuje, by wkrótce o wszystkim zapomnieć”. Profesor Trojanowski swój tekst kończył apelem: „Straszna krwawa matura wileńska świadczy, że egzamin dla otrzymania świadectwa dojrzałości powinien być zniesiony”.
Korzystałam z: Paweł Rzewuski, Maturalna masakra w wileńskim gimnazjum, histmag.org, 6.05.2012 r.; Anna Gronczewska, Matury w przedwojennej Łodzi i w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Dziennik Łódzki, 4.05.2019 r.; Michał Wołłejko, Krwawa matura w Wilnie, Wilnoteka.lt; Władysław Mieczysław Kozłowski, Precz z maturą!, polona.pl; Agnieszka Krygier-Łączkowska, Pierwsze gimnazjalne matury – 1924 i 1925 r., regionszamotulski.pl