9 kwietnia 1917 r. wyszli Brytyjczycy z drążonych miesiącami tuneli na tyły Niemców, bo ich dowódcy wymyślili, że przełamią tak wreszcie front i wojna będzie wygrana. Skończyło się jak zwykle. Rzezią i stosami trupów.

Najbardziej rozpoznawalnym miejscem w Arras, słynnym z produkcji tapiserii, zwanych w Polsce „arrasami” oraz z vauderie d’Arras, pogromów Żydów, domniemanych czarownic i sług Szatana w połowie XV w., jest Grand-Place. Ten ogromny plac o powierzchni prawie dwóch hektarów otaczają ze wszystkich stron przyklejone do siebie kamienice z XVII w. w stylu flamandzkiego baroku. Wyglądają, jakby od czterystu lat nic się w nich nie zmieniło, prócz dołożenia współczesnych sklepów i kawiarń w podcieniach budynków. To jednak tylko rekonstrukcje mające ledwo sto lat.

Zdjęcia zrobione po zakończeniu I wojny światowej ukazują Grand-Place całkowicie zrujnowany po atakach niemieckiej artylerii, bo pod Arras odbyły się aż cztery bitwy, w których poległo, zostało rannych bądź zaginęło pół miliona mężczyzn. Dwa kilometry od Grand-Place, niemal w środku miasta, znajdują się Carrière Wellington, dawne kamieniołomy, gdzie dokonano najbardziej zdumiewającego wyczynu fortyfikacyjnego pod samym nosem armii niemieckiej.

Kamieniołomy działały od średniowiecza aż do XIX w., lecz w 1916 r., kiedy dywizje brytyjskie zluzowały tu Francuzów, Anglicy odkryli, że kamieniołomy mogą się przydać do celów militarnych. Albion uważał, że właśnie w tym miejscu uda się wreszcie przełamać niemiecki front i zakończyć wojnę.

Brytyjczycy sprowadzili liczące po pół tysiąca ludzi „kompanie tunelowe”, ryjące uparcie w pokładach twardej kredy, by przysposobić podziemia do życia dla całych pułków uzbrojonych mężczyzn. Mieli najlepszych „tunnellers”, zawodowych górników i kopaczy kanałów miejskich. W Carrière Wellington kuła ściany nowozelandzka kompania tunelowa, wspierana przez Maorysów z batalionu saperów, stąd też nazwa tego miejsca Wellington. Zainstalowano oświetlenie, bieżącą wodę, latryny, szpital, a królewskie oddziały inżynieryjne zbudowały nawet kolejkę wąskotorową. Podziemna armia czekała na sygnał do 9 kwietnia 1917 r., a był to poniedziałek wielkanocny, do godziny piątej trzydzieści. Dosłownie spod ziemi wyszły, niczym zombi powstałe z grobów, tysiące żołnierzy i zaatakowały znienacka wrogie pozycje. Co wprawiło Niemców w zrozumiały popłoch i poskutkowało ich ucieczką. Nie na długo, bo wkrótce, gdy armia Kajzera otrząsnęła się z szoku i ściągnęła posiłki, linia frontu się ustabilizowała i wciąż na Zachodzie było bez zmian. Za to w bitwie, trwającej przez następne pięć tygodni, znów bezsensownie zginęło i zostało strasznie okaleczonych tysiące Anglików, Szkotów, Kanadyjczyków, Australijczyków i Niemców.

Od niewielkiego parkingu idzie się może minutę ku betonowemu budynkowi, pomiędzy szarymi ścianami, obwieszonymi portretowymi zdjęciami żołnierzy. To porażające tableu, jakich mnóstwo w muzeach i „memorialach” wschodniej Francji, niezliczonych twarzy dojrzałych wąsaczy i chłopaków z mlekiem pod nosem; w tych słynnych kapeluszach, jakie nosili Australijczycy i Nowozelandczycy, w garnizonowych czapkach oficerskich albo z gołymi głowami, z wiechciami słomianych włosów.

Pracowano wyłącznie nocami, by Niemcy nie zauważyli podejrzanej aktywności w miejscu dawnych kamieniołomów, a przed wyjściem z tuneli wylano beton, by każdy z tunelarzy wytarł buty z pyłu kredowego i nie zostawiał śladów.

Zgłosiłem w recepcji, że jestem wcześniej niż na zapisaną godzinę. Młody chłopak z muszkieterską bródką powiedział, że zaraz sprawdzi moją rezerwację i gdy zobaczył w komputerze, że jestem z Polski, powiedział z ekstatycznym uśmiechem i niezłym akcentem „Dzień dobry!”. Jego dziadek był Polakiem.

Mogę zjechać na dół, bo zaraz rusza wcześniejsza tura. To prócz mnie i przewodniczki jeszcze tylko zwaliste nordyckie małżeństwo, wymieniające między sobą bulgoczące monosylaby.

Założywszy, jak nakazywał regulamin, oryginalny brytyjski hełm Brodiego, choć z nowym, plastikowym fasunkiem, tę „miskę dla psa”, „talerz na zupę” albo „umywalkę”, jak nazywali to żołnierze, z dyndającym na kablu audioprzewodnikiem i słuchawkami na uszach, ruszyłem w arraskie podziemia.

Zjeżdża się bezszelestną windą dwadzieścia metrów i wkracza do rozświetlonej katedry o ścianach z pomarańczowiejącej w świetle lamp kredowej skały. Całej sieci dwudziestokilometrowych korytarzy i pomieszczeń nie można zwiedzić, podróż zajmuje ledwo półtorej godziny i ogranicza się do wędrówki przez wysokie nawet na dziesięć metrów pomieszczenia. Przechodziliśmy je w ledwo cztery osoby, nie mogąc nawet przez chwilę poczuć, jak tu musiało być cuchnąco, tłoczno i gwarno od tego gargantuicznego nadmiaru niedomytych mężczyzn.

Monotonny głos z audioprzewodnika opisywał to wszystko, co już wyczytałem w książkach, a co jakiś czas zatrzymywaliśmy się w jakimś wyjątkowym miejscu, gdzie przewodniczka doskonałym angielskim z tym niepowtarzalnym francuskim akcentem opowiadała o historii walk pod Arras, dziejach kolejnej komnaty i kliknięciem przycisku wyświetlała na ścianach mapy frontu i zdjęcia z tamtych dni.

Ten marsz daje jednak poczuć posmak życia ludzi, którzy cieszyli się, że przyszło im wegetować głęboko pod ziemią, zamiast w narażonych na nieustanny ostrzał okopach, gdzie w błocie po kolana, ze szczurami, czekali, aż gwizdki oficerów zmuszą ich do wyłażenia wprost pod ogień artylerii i cekaemów, z szansą na przeżycie równą wygranej w totolotka. Tu jedli, spali, modlili się, niezagrożeni przez Niemców, niemających pojęcia o istnieniu podziemnego miasta.

W poszczególnych jaskiniach zrekonstruowano sypialnie – piętrowe drewniane prycze z nędznymi kocami, jedynym dostępnym nakryciem. W największej komnacie, jaką tu przysposobiono do życia, mogło zamieszkać nawet cztery tysiące żołnierzy. Pozostawiono oryginalne kotły, gdzie kucharze pichcili tony gulaszu, menażki, bogato malowane puszki po herbacie, butelki po mleku i poczerniałe kanistry po rumie, spożywanym nie tylko dla odwagi, ale by rozgrzać się, bo w podziemiach panuje nieustanny chłód i wilgoć; idąc w swetrze i kurtce przeciwdeszczowej, czułem, jak co chwilę na mój hełm spada ciężka kropla wody.

Patrzę na maszerujących, którzy mijają ciała poległych, i wyobrażam sobie, że ci martwi bezgłośnie mówili do wciąż niezabitych: „Byłem tym, kim ty jesteś, ty będziesz tym, czym ja jestem”

Nad nami zwisały oryginalne lampy z tamtych lat, dające trupie światło. Choć teraz wszystko jest rozświetlone sprytnie ustawionymi reflektorami, a paraduje się przez kolejne jaskinie po szerokich i wygodnych pomostach, to świadomość, iż tamci faceci taplali się tu w błocie, gnieździli w ciemnościach i wdychali opary chloru, wydobywające się ze skał, nie daje spokoju.

W mniejszych jamach i wnękach chtonicznego królestwa stały regały z dzbanami i kankami na mleko, resztki szmat będących kiedyś elementami ubrań, stare buty, pordzewiałe miski, manierki. W jednej z pieczar zrekonstruowano pokój radiotelegrafistów, gdzie z nadajników i odbiorników dochodziło pikanie i szumy zaszyfrowanych komunikatów, aż dotarliśmy wreszcie do kaplicy. Był tam tylko prowizoryczny ołtarz, a spodziewałem się przecież całego anturażu znanego z naszych, przeładowanych obrazami i świecidełkami, katolickich kościołów. Nad ołtarzem wyświetlono rysunek przedstawiający mszę, jaką tu w przeddzień szturmu odprawił kapelan Regimentu Suffolk.

Na wyobraźnię zdecydowanie bardziej działały zbiorowe latryny, które musiały pomieścić fekalia tysięcy ludzi. O żadnej intymności nie było tu mowy, także pod prysznicami, bo i te zainstalowano, zaopatrywane przez potężne zbiorniki wody.

Nowozelandczycy wsławili się ponoć niesubordynacją, nie salutując brytyjskim przełożonym, angielskie maniery i dyscyplinę mając głęboko gdzieś. Uskarżał się na to generał Allenby, dowódca 3 Armii, któremu z kolei na Nowozelandczyków skarżyli się jego oficerowie. Dowódca nowozelandzkiej kompanii tunelowej major Durgan uzmysłowił jednak Brytyjczykom, że stają przed dramatycznym dylematem: albo salutowanie i dyscyplina, albo wydajne drążenie tuneli. Nowozelandczycy potrafili dziennie, w zależności od warunków geologicznych, wyrąbać tymi kilofami od osiemdziesięciu do stu metrów tuneli.

Ci nowocześni jaskiniowcy rysowali i ryli na ścianach tuneli symbole religijne, satyryczne portrety kolegów, ale najczęściej podobizny kobiet, może prawdziwych, może wyimaginowanych, za którymi tęsknili tu jak porzucone psy. A chwilę dalej natykamy się na koślawy napis na ścianie „Do latryny oficerskiej”, bo jednak prawdziwe życie, nawet w Hadesie, ma swoje niepodważalne prawa.

Na ścianach kamieniołomów wyświetlają się archiwalne zdjęcia i filmy. Najbardziej przejmujące pokazują żołnierzy piszących listy, gdy głos z offu czyta ich treść, przepełnioną tęsknotą za rodzicami, żonami, narzeczonymi, wyrażającą nadzieję powrotu, choć często niepewność przeżycia kolejnego dnia. Na końcu lektor podaje imię, nazwisko, stopień wojskowy autora oraz dzień i miejsce jego śmierci.

Pojawiają się zbiorowe zdjęcia brytyjskich młodzieńców, roześmianych i przyjmujących błazeńskie miny, bo wybrali się całymi klasami szkolnymi i całymi miasteczkami na wielką męską przygodę. Za chwilę zamieni się ona w piekło, a spośród nich wrócą do domów tylko niedobitki. Przypomina się wówczas budzący wzruszenie film „I młodzi pozostaną”, zrobiony z pokolorowanych i udźwiękowionych nagrań archiwalnych przez Petera Jacksona (tego od „Władcy Pierścieni” i „Hobbita”). Pokazano w nim żołnierzy bawiących się, śmiejących, szczeniacko radosnych, którzy za chwilę zamienią się w tłum przerażonych młodych mężczyzn posiekanych przez cekaemy, rozerwanych przez artylerię, kończących młode życie na drutach kolczastych zasieków, w okopach i na ziemi niczyjej.

Zatrzymujemy się przy wyjściu numer 10, gdzie strome schody prowadziły do miejsca, skąd na światło dzienne 9 kwietnia 1917 r. wybiegały kolejne oddziały Brytyjczyków, by szturmować niemieckie pozycje i ginąć całymi kompaniami. Na ścianach wyświetlane są wizualizacje żołnierzy czekających na hasło do ataku, trzymających kurczowo karabiny, modlących się cicho, nerwowo podrygujących; jeden z nich pochyla się co chwila wstrząsany torsjami.

Wyjechawszy na powierzchnię, idzie się do sali kinowej, by obejrzeć krótki dokument o bitwie. Zabawna z dzisiejszej perspektywy praca kamery sprzed ponad stu lat, te grupki ludzików drepczących w przyspieszonym tempie przez księżycowy krajobraz pola bitwy, trochę bawią, a trochę nudzą. Dopiero gdy przyjrzeć się archiwalnym zdjęciom z masakry, jaka tu miała miejsce, widać cały surrealistyczny horror I wojny światowej.

W muzealnym sklepie, gdzie roiło się od wszelakich suwenirów z elementami polnych maków, tego nieśmiertelnego kwiatu na zawsze związanego ze śmiercią setek tysięcy mężczyzn na polach frontu zachodniego, kupiłem album „Combattants de la Grand Guerre” z podtytułem „Fotografie piekła i chaosu”. W istocie wszystko w tej pięknie wydanej książce dotyczy wyłącznie śmierci, a szlagwort „la mort au front” powraca jak motyw z upiornej katarynki.

Są tu zdjęcia okopów wypełnionych ciałami, są stosy ciał zwalonych na kupę, są ciała leżące klasycznym pokotem, jak jelenie i dziki wystrzelane przez myśliwych. Są wreszcie ciała pojedyncze w wymyślnych pozach, w jakich człowieka może ułożyć wyłącznie nagła śmierć. I są żywi – w marszu mijający powykręcane ciała poległych, nie wiem, czy myślący wówczas o swojej rychłej śmierci, czy też już znieczuleni ciągłym obcowaniem ze śmiercią. Ale wyobrażam sobie, że ci martwi bezgłośnie mówili do wciąż niezabitych: „Byłem tym, kim ty jesteś, ty będziesz tym, czym ja jestem”.

Jak czuje się żołnierz wrzucający zwłoki swoich wczorajszych kompanów do zbiorowego grobu? Czy po prostu wykonuje swój obowiązek, czy też nie może opędzić się od obsesyjnej wizji, że jutro jego resztki będą tak samo wrzucać?

Pornograficzność tej książki polega jednak nie tylko na ilości pokazanych tu zwłok, ale na tym, kto robił te zdjęcia i w jakich okolicznościach. Otóż Niemcy fotografowali zabitych Brytyjczyków, Brytyjczycy Niemców, Niemcy Australijczyków, Australijczycy Niemców, Niemcy Kanadyjczyków i Kanadyjczycy Niemców, a niektórzy pozowali przy ciałach martwych wrogów, jak grupa zadowolonych Francuzów nad bezwładną masą niemieckich trupów, wyglądających jak niedbale rzucone na ziemie worki ziemniaków.

Albo Kanadyjczyk pochylający się nad czymś, co musiało kiedyś być Niemcem, bo ma charakterystyczny stahlhelm w miejscu, gdzie ludzie zazwyczaj posiadają głowę, a teraz stanowi surrealistyczny supeł, zupełnie nieprzypominający człowieka. Albo grupa Niemców patrzących uważnie w obiektyw na tle wozu, na którym piętrzą się ciała ich rodaków, gotowe, by je odwieźć na prowizoryczny cmentarz.

Spośród tych wszystkich zdjęć jedno nie daje mi spokoju, widziane na ścianie arraskiego tunelu, a potem znalezione w albumie – szkocki piechur z twarzą wciśniętą w ziemię, w podciągniętym pod samą pupę kilcie, bez butów, w samych skarpetach, z getrami. Podkurczone nogi ma niemal całe gołe, a ta spódniczka naciągnięta niemal na pośladki upodabnia go do martwej ofiary gwałtu. Podpis pod zdjęciem, zrobionym przez jakiegoś Niemca, tłumaczy, że kilt został podciągnięty po śmierci przez autora fotografii, by poniżyć martwego wroga.

Fragment książki „Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii”, która ukaże się w czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne. Tytuł, lead, wyimki i skróty redakcja „Newsweeka”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version