Marta Łągiewczyk, dla znajomych Maja, uciekła z Łodzi w Bieszczady. Potrzebowała jednak miliona, by spełnić swoje młodzieńcze marzenie. Jej ośrodek i stołówka, żywcem wyjęte z PRL-u, przyciągają dziś masy chętnych.
Czego się dzisiaj szuka w Bieszczadach?
Marta Łągiewczyk*: – To zależy, kogo zapytasz: inaczej odpowie właściciel pensjonatu, inaczej ktoś z grupą samodzielnych domków, jeszcze inaczej odpowiem ja. W Bieszczady przyjeżdżają turyści, którzy jeżdżą na all inclusive do Egiptu, a potem również w Cisnej czy Smereku chcą mieć wszystko ekskluzywnie. Zapłacą więc za wypasiony domek cztery razy więcej, niż za pensjonat i będą zadowoleni. Ale są i tacy, którzy stawiają na górskie wędrówki i noclegi w skromnych warunkach. Niekoniecznie decyduje status finansowy, często to kwestia upodobań, stylu życia, oczekiwań.
Ty kupiłaś PRL-wski ośrodek: na podłodze lastryko, w toalecie dolnopłuk z poprzedniej epoki, wspólne łazienki. A i tak masz mnóstwo chętnych. Jak to działa?
– Do mnie przyjeżdżają ci, którzy lubią nocować w namiocie czy kamperze a ja mam dla nich pole za ośrodkiem, albo tacy, którzy nastawiają się raczej na intensywne wędrówki, niż spędzanie czasu w ekskluzywnych warunkach. Nie, żebym miała coś do turystów, którzy wybierają domki czy pokoje hotelowe, tylko moja oferta jest dla kogoś innego. Trzymam po prostu stary, bieszczadzki klimat, który znam z czasów studenckich i górskich schronisk.
Foto: Marta Łągiewicz / arch. prywatne
A jednak zdarzają goście, którym nie podoba się, że udostępniasz wspólne łazienki na piętrze.
– Odejmuję sobie tych turystów, już trudno. Klimat schroniska ma swoje minusy, ale są też plusy. Na przykład taki, że nasi ludzie siłą rzeczy spędzają część czasu w grupie, nie całość w pojedynczych w pokojach, jak byłoby w hotelu. Od lat tracimy jako społeczeństwo, bo rzadziej rozmawiamy i zamykamy się w sobie. Za to w „Przystanku Smerek” stawiamy na spotkania i rozmowy. To dlatego we wspólnej sali jadalnej ustawiliśmy ławy, nie stoliki. W większości restauracji i karczm kelner podchodzi do stolika i bierze od was zamówienie, u nas możesz – a czasem nawet nie masz innego wyjścia, jak dosiąść się do stolika. Musisz też zamówić sobie jedzenie, poczekać w kolejce – ale czekasz tam z innymi ludźmi. To nie są przypadkowe niedogodności, takie jest nasze podejście. Zdarza się, że trafiają do nas osoby, które nie chcą zrozumieć miejsca i takich założeń. Na przykład ktoś niekulturalnie domaga się obsługi kelnerskiej. Usłyszałam już: „Czy ktoś, ku…, w końcu do nas podejdzie?!” Grzecznie wytłumaczyłam, że w Przystanku jedzenie zamawiamy przy barze. Nie jesteśmy nastawieni na to, żeby przyjąć każdego, mamy swojego, konkretnego odbiorcę i tak ma zostać.
Jak wpadłaś na ten niemodny, PRL-owski ośrodek?
– Pierwszy raz przyjechałam do schroniska młodzieżowego w Jabłonkach 20 lat temu. Bardzo mi się podobał bieszczadzki luz, pomyślałam, że chciałabym poprowadzić takie schronisko w górach. Ale dopiero co skończyłam filozofię i miałam zupełnie inne plany zawodowe. Potem przez lata pracowałam w badaniach rynku. Miłość od Bieszczad rosła, wracałam tu regularnie. Jednak po 35 latach mieszkania w Łodzi poczułam, że przestaję być szczęśliwa, spełniona. W pracy już się nie rozwijałam, doszłam do ściany, to było chyba wypalenie. Pomyślałam, że w takim razie postaram się zrealizować młodzieńcze marzenie. Zaczęłam szukać nieruchomości – założyłam, że dobrze gdyby była w okolicy Wetliny lub Ustrzyk Górnych, bo tu blisko do szlaków turystycznych. Długo jednak nie mogłam niczego znaleźć, bo ceny już tak wzrosły, że na nic nie było mnie stać. To było kilka lat temu, wtedy mój łódzki dom – co prawda nieduży, bo 70-metrowy ale na przyzwoitej działce – był wart niespełna 300 tys. zł. Podobna nieruchomość w Bieszczadach kosztowała już prawie milion złotych. A ja przecież nie chciałam domku, szukałam tylko dużych nieruchomości, takich pod schronisko. I to był wielki problem. Aż w 2019 r. znalazłam ogłoszenie na ośrodek za bańkę. Nikt go nie chciał kupić, bo (no właśnie!) był za duży. A dla mnie to była gratka. Zależało mi na budynku w niskim standardzie. Ja wiem, że to może brzmi źle, ale chodziło o to, żeby był duży, tak żebym mogła z niego zrobić schronisko, z dużą salą wspólną. No i tak mi wpadł w ręce Przystanek Smerek, czyli 700 m kw z 21 pokojami i dużą kuchnią. Kiedyś był to prywatny dom, potem ośrodek wypoczynkowy, m.in. PKP, ostatecznie kupowałam od prywatnego właściciela, który chciał już zrezygnować z tej działalności.
Skąd wzięłaś ten milion?
– Pracowałam jako wolny strzelec, były miesiące, gdy zarabiałam 2 tys. zł, a były takie, kiedy 11 tys. zł. Wiedziałam, że normalnie żyjąc, bańki nie odłożę nigdy. Miałam na koncie 20 tys. zł i wzięłam wielki kredyt. Gdy szukałam sobie nowego miejsca w życiu, zrobiłam podyplomówkę z wyceny nieruchomości i tam mnie nauczyli nie bać się dużych kredytów. Poprzedni właściciel „Przystanku”, pan Mariusz zostawił mi obiekt w na tyle dobrym stanie, że nawet nie musiałam malować. Były łóżka, komplety pościeli, w pełni wyposażona kuchnia, łącznie z kontaktami do kucharek ze wsi, bo ja to nawet kisiel potrafię zepsuć. Choć od progu wiedziałam, że budynek wymaga remontów i ulepszeń, to jednak od pierwszego dnia wszystko działało. Jedyne, co usunęłam, to umywalki z pokoi, bo były już naprawdę straszne. W ten sposób ja – baba z miasta, z dredami, tuż przed czterdziestką przejęłam dom wypoczynkowy. A po trzech dniach już miałam pierwsze duże grupy, zakontraktowane jeszcze przez poprzedniego właściciela. Miał obstawiony grupami cały maj i czerwiec, i to wszystko mi oddał. Dzięki temu przetrwałam pierwszy rok.
I umiałaś prowadzić kuchnię?
– Jedyne doświadczenie, jakie miałam, było z czasów studenckich, gdy stałam za barem. Ale co innego polewać piwko, a co innego serwować dziesięć rodzajów pierogów, kotlety schabowe na kilka sposobów i trzy rodzaje zup dziennie i jeszcze sprostać wymaganiom Sanepidu. Ja gotować nie potrafię, nawet kisiel zmarnuję. Ale mam kucharki i one to ogarniają.
Foto: Marta Łągiewicz / arch. prywatne
Gastronomia jest jednym z trudniejszych doświadczeń w biznesie, ale frajda z tego, jak komuś smakuje, jest tak ogromna, że warto. Chociaż już zdarzyło mi się usłyszeć zarzut, że nasza pomidorowa „jest całkiem sztuczna”. Wkurzyło mnie, bo przygotowujemy jedzenie w tradycyjny, zdrowy sposób, ze świeżych składników ja naprawdę tego pilnuję i nie idę na kompromisy z mikrofalówkami czy piecami konwekcyjnymi. Tamtych gości zapytałam, czy w domu robią pomidorową z koncentratem. Odpowiedzieli, że tak. „No, to tutaj jecie taką ze świeżych pomidorów, dlatego nie poznaliście”, pociągnęłam.
Napisałaś na stronie „Przystanku”, że każdy chce uciec w Bieszczady, ale nie to jest największym wyzwaniem. Trudno jest dopiero, gdy się już tu jest. Dlaczego?
– Człowiek musi się przyzwyczaić, że to nie będzie życie jak w mieście, gdzie jest wszystko dostępne, gdzie masz pełen wybór i jest na już. Że jednego wieczora wyskoczy na sushi, następnego do kina a jak mu zabraknie krewetek na przekąskę, wyskoczy do sklepu i w pięć minut sobie przyrządzi. Tu jak nam banalnie jabłek zabrakło, musieliśmy skapitulować, bo po zaopatrzenie jeździsz pięćdziesiąt kilometrów do Leska. A bez jabłek nie zrobisz racuchów, które mamy w karcie jako główne danie na słodko. Trzeba nauczyć się wrzucać na luz.
No i tutaj bez samochodu z napędem na cztery koła nie wygrzebiesz się ze śniegu i błota, tu niedźwiedź zgniata ci śmietnik, bo szuka czegoś do zjedzenia, a chory wilk może cię zaatakować. Swoich psów też już ze smyczy nie spuszczam pod żadnym pozorem, żeby nie padły łupem watahy.
Tu nie masz też takiego spokoju jak w miejskim mieszkaniu czy domu nawet. My tu mieszkamy razem, ja i cała ekipa Przystankowa – na zimę jest nas siódemka, latem piętnaścioro. Trochę jak w komunie. Z jednej strony – nie uciekniesz, z drugiej to świetnie, bo zawsze masz towarzystwo, wsparcie, jak potrzeba i dobrą zabawę, gdy masz ochotę.
Ile można zarobić jako pracownik „Przystanku”?
– Bieszczady są specyficznym miejscem pracy – większość zatrudnia, dając wyżywienie i miejsce do spania. No więc, nawet jeśli zarobisz 4-5 tys. zł, to i tak wyjdzie lepiej niż w mieście, bo kosztów życia nie masz praktycznie żadnych.
Jak mam super załogę, ale na początku było trudno ją skompletować. Na oferty odpowiadali np. ci, którzy byli u nas wcześniej jako goście. Niektórzy pomyśleli, że jak jestem swobodna i noszę dready to znaczy, że się wspólnie przy joincie poobijamy. Ale tak się nie da. W piecu się samo nie napali, trawnik się nie skosi, pokoje nie posprzątają, a jedzenie nie ugotuje.
Foto: Marta Łągiewicz / arch. prywatne
Bieszczady też przyciągają takie osoby, które chcą uciec od swoich problemów. Psychicznych, zdrowotnych czy w relacjach. Wiadomo, że nie da się rozwiązać problemów na zasadzie ucieczki przed nimi, no więc często kończy się nad alkoholem, zamiast przy pracy. Najbardziej hardkorowy był u nas chłopak, który przyjechał z poważnymi problemami psychicznymi. Trzy dni przepracował, czwartego poszedł na Smerek. Sam, ze swoimi myślami (czytaj problemami), w całkowitej izolacji od ludzi. Stamtąd już go śmigło ściągało. Ja wiem, dlaczego ludzie chodzą w góry, że chcą sobie w głowie poukładać, wyciszyć się, wyczilować. No, ale jak zaczyna brakować bodźców zewnętrznych, innych ludzi, jak ktoś się izoluje, a w głowie jest za dużo niepokojących myśli, ciężkich do poukładania, to raczej jest niebezpieczny kierunek.
Foto: Marta Łągiewicz / arch. prywatne
Wśród gości sami traperzy się trafiają, czy są też roszczeniowi bieszczadnicy?
– O, są historie różne. Na noclegach mamy minimum wiekowe – 13 lat. I o to jest wiecznie afera. Przez pierwsze dwa lata normalnie przyjeżdżały rodziny z dziećmi, nawet małymi. A tu jest jedna klatka schodowa i 57 miejsc noclegowych. Ktoś wraca nocą z piwka – łup! drzwiami trzaśnie. Ktoś inny bierze prysznic nad ranem. A dziecko w krzyk. I przez kolejne godziny pół piętra nie śpi. Pełno było pretensji i nieporozumień, rodzice przychodzili, że ktoś im dzieci budzi, a pozostali – że dziecko krzyczy za ścianą. W końcu zdecydowałam – trzeba wybrać, bo nie damy rady zadowolić wszystkich. No, ale teraz dostajemy za to kąśliwe uwagi i niektórzy klienci próbują nas brać podstępem. Raz jeden dziadek schował 6-letnie dziecko pod stołem z piłkarzykami, żebym się nie połapała, że ma mniej niż 13 lat. Ale rezerwacje mamy online i trzeba zaakceptować regulamin – notabene napisane jest tam bardzo wyraźnie, bez gwiazdek czy małym drukiem: „dziecko 13–17 lat”. Albo inni wnosili cichaczem noworodka z samochodu – tak okrytego, żeby go nie było widać. Cyrk! W tym roku po raz pierwszy nie oddawałam pieniędzy za takie rezerwacje. Mamy na stronie, w kilku miejscach, bardzo wyraźną informację, że z dziećmi nie przyjmujemy. Jest zapis w regulaminie, że pieniądze przepadną. No, to zaczęłam egzekwować. Pierwszą tak zatrzymaną kwotę wpłaciłam na schronisko dla psów, bo mam wyrzuty sumienia, że w ten sposób zarobiłam pieniądze, choć przecież według zasad i zgodnie z prawem.
Twoja największa porażka biznesowa w „Przystanku”?
– Na początku wszystko było problemem, bo weszłam do branży, której zupełnie nie znałam, w regionie, który tylko wydawało mi się, że znam. Dlatego nie oczekiwałam, nie wiadomo czego, po prostu chodziło mi o to, żeby się nie zadłużyć, żeby wyjść na zero. A teraz, po pięciu latach, już mamy swoich klientów. Przyjeżdżają piąty a czasami i piętnasty raz i już się cieszymy na swój widok i rozmawiamy dużo bardziej prywatnie. Restauracja też zdobyła klientów – głównie dzięki poleceniom – i już nie narzekamy na pustki.
Porażek jednak było mnóstwo – takich małych. Jak wprowadzenie kremu z pieczonego czosnku niedźwiedziego, który nam się wydawał hitem, ale każda porcja szła do kosza, więc musieliśmy wycofać to z karty. Albo placki ziemniaczane z gulaszem – nikt nie brał. Aż je nazwaliśmy: „plackami bieszczadzkimi” i teraz nie schodzą z zamówień. Choć to akurat bardziej jest groteskowe niż porażkowe.
Były też większe fakapy. Na przykład budka – taki unieruchomiony food truck, z którego planowaliśmy sprzedawać desery. To pożarło jakieś 40 tys. zł. Zbudowanie, wyposażenie, sanepidowskie dostosowanie itd. Ale przyszło wyjątkowe dla nas lato, w którym naszą oberżę zalała fala turystów. Nie miałam kogo w nowej deserowni postawić. Klienci musieli przychodzi do baru, żeby zamówić loda czy gofra, a ktoś z nas musiał iść do trucka, żeby to przygotować. Goście mieli pretensje, my się nie wyrabialiśmy, bo akurat wszystkie ręce były potrzebne w sali. Odpuściłam więc i deserownia na razie stoi pusta.
Chodzisz jeszcze po górach?
– To zabawne, choć i typowe, ale faktycznie znacznie rzadziej. Odpuszczam często główne szlaki, bo tam bywa tłoczno, chodzę własnymi ścieżkami – mniejszymi, krajoznawczymi, ale na pewno równie pięknymi, jak na połoninach. Już nie latem, bo za gorąco, ale wiosną i jesienią.
Foto: Marta Łągiewicz / arch. prywatne
Ale rzeczywiście odpadł mi punkt programu, który wcześniej realizowałam dwa razy do roku, czyli: wyjazd w Bieszczady. Gdy mieszkałam w Łodzi, w zasadzie nie wyjeżdżałam za granicę. No, może jakaś Słowacja, Czechy, coś po sąsiedzku, ale dalej, to już nie. No bo zawsze, jak była chwila, albo jechałam na jakiś festiwal, albo w Bieszczady. Dopiero gdy zamieszkałam w Smereku, postanowiłam wypuścić się gdzieś dalej. Zrobiłam więc Maroko, Norwegię, Czarnogórę, zauroczyłam się w Albanią. A zimą w Bieszczadach, a co za tym idzie również w „Przystanku” niewiele się dzieje. Poza okresem noworocznym większość dni jest aż nazbyt spokojna.
Co będziesz robiła za dziesięć lat?
– Będę tutaj. Raczej bym się zastanawiała, gdzie będę za jakieś trzydzieści lat. Bo wtedy boję się, że już mogę nie mieć na tyle sił i pomysłów na tak duże przedsięwzięcie. Na razie jednak o tym nie myślę, na razie się rozwijamy, poprawiamy i działamy na pełnych obrotach.
Marta Łągiewczyk uciekła z Łodzi w Bieszczady, jest właścicielką ośrodka i oberży „Przystanek Smerek”.
Foto: Marta Łągiewicz / Arch. pryw.