To, co uznajemy za zadanie życiowe, zależy od naszej konstytucji mentalnej i cielesnej, a także od relacji z otaczającą nas kulturą. Na te trzy rzeczy nie mamy wpływu bądź jest on znikomy. Niektórym może się wydawać, że swoją misję wybierają w sposób wolny i w pełni świadomy. Ale to złudzenie – mówi psycholog dr hab. Bartłomiej Dobroczyński, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Bartłomiej Dobroczyński: Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli mamy rozmawiać o misji, to otworzymy puszkę Pandory?

– Misja jest pojemnym pojęciem, mającym zresztą bardzo długą historię i od dawna używanym. Gdy więc uchylimy wieko tej puszki, to wprawdzie wylezie zwierzę, na którym nam zależało, ale razem z nim pojawi się jeszcze parę innych istot. Część z nich nie będzie miła.

– Już samo jego rozumienie nastręcza sporo problemów, bo nie dla wszystkich życiowa misja oznacza to samo. Chyba najstarsze pojmowanie misji jest równoznaczne z pojęciem wezwania czy powołania. Tu kłania się Platon, według którego prawda o nas ukrywa się w naszej duszy i żeby prowadzić godziwe, cnotliwe życie, musimy najpierw dokonać „anamnezy”. Czyli przypomnieć sobie, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Platon uważał, że kiedyś wszyscy żyliśmy w świecie idealnym, bez ciała. Potem jednak zrobiliśmy coś złego, a nasze dusze zostały w tych ciałach osadzone niczym w kolonii karnej. Wyzwolenie się z nich – oto nasza misja. Możemy to zrobić jedynie poprzez praktykowanie cnoty, nabywanie inteligencji, wystrzeganie się głupoty, zrozumienie, że świat materialny nie jest naszym przeznaczeniem. Podobnie, choć nieco bardziej etycznie, misję uzasadniają różne religie. W nich misja zostaje nam przez kogoś powierzona, a jej celem jest – jak powiedziałby Karol Wojtyła – powrót do domu Ojca. Chodzi więc o to, żebyśmy zbawiali siebie, ale też innych. W judaizmie jest przepiękna idea „tikkun olam”, która obliguje każdego człowieka do naprawiania świata. Czyli mamy żyć tak, aby po naszej śmierci świat był lepszy niż ten, który zastaliśmy.

– Tak, bo pytanie o misję to w rzeczywistości pytanie o nasze miejsce na świecie, o to, jaką rolę mamy w nim pełnić. A to zależy od tego, kim jesteśmy. Platon powiedziałby, że my już posiadamy od dawna swoją tożsamość, tylko ją zapomnieliśmy. Musimy więc poznać ją, a właściwie – sobie przypomnieć. Jeśli to zrobimy, odkryjemy własne predyspozycje, które następnie pozwolą nam ustalić, do czego zostaliśmy stworzeni. W wielu religiach znajdziemy bardzo podobne rozumienie.

– Czyli teraz wkraczamy w tematykę, przez którą z naszej puszki Pandory wylezie zwierzę mało przyjemne dla niektórych. Otóż w XIX w. pojawiła się konkurencyjna idea dla wizji platońskiej i judeochrześcijańskiej. Ukuli ją ewolucjoniści, którzy ogłosili, że świata nikt nie wymyślił i że on donikąd nie zmierza. Nie ma żadnego wyższego celu. Pamiętam, jak mój profesor etologii na studiach stawał przed audytorium i pytał: „Po co jest drzewo?”. Ktoś z grupy odpowiedział, że przecież ptaki potrzebują go do budowania gniazd. Ktoś inny, że po to, aby było ładniej w otoczeniu. Na to prowadzący: „Mówicie jak ksiądz Brzózka. Drzewo jest po to, żeby się rozmnażać. Kropka”.

– W pewnym sensie tak, ponieważ według ewolucjonistów celem każdego żyjącego organizmu jest przetrwanie, zajęcie korzystnego miejsca w hierarchii, dostęp do najlepszych zasobów i rozprzestrzenienie swoich genów, czyli przedłużanie gatunku. Wszystkie te zachowania są ze sobą poniekąd powiązane. Ale ich rezultat zależy od splotu różnych okoliczności, można by powiedzieć, że wręcz od przypadku.

– Ewolucjoniści przekonują, że nikt nie zarządza światem ani nie decyduje, co się zdarzy. A więc to, kim jesteśmy i jakie role pełnimy, kształtuje się dopiero poprzez oddziaływanie na nas różnych innych podmiotów – ludzi, którzy pojawili się w naszym życiu. To są rodzice, dalsza rodzina, rówieśnicy, nauczyciele, wychowawcy. Kontrowersyjny, ale jednak wybitny psychoanalityk Jacques Lacan powiedział, że jedyny podmiot, jaki znamy, to pierwsza osoba liczby mnogiej. Czyli nie możemy powiedzieć „ja jestem i myślę”, tylko „my jesteśmy i myślimy”. Dlaczego? Bo mamy w sobie wiele różnych głosów ludzi, którzy od najwcześniejszych lat uczyli nas, co ważne, a co nieważne, do czego dążyć, a czego lepiej unikać.

– A tak mianowicie, że gdy przychodzimy na świat, wiele spraw jest już zdecydowanych za nas. Nie mamy wpływu na wybór rodziców, swój kod genetyczny, choroby wrodzone, język, którym będziemy się posługiwać, otaczającą kulturę. A kultura właśnie jest najważniejszym źródłem naszej tożsamości, w tym oczywiście również i misji. Ona podpowiada nam, które sprawy i rzeczy są wartościowe i warte naszego zachodu, a od których powinniśmy trzymać się z daleka. Gdybym na przykład urodził się w Afganistanie jako dziewczynka, szybko dowiedziałbym się, że będę mieć trudniej niż chłopcy. Że nie pójdę do szkoły i nie zostanę pisarką ani programistką. Tylko ten jeden przykład pokazuje, że misja, o której tyle rozmawiamy, nabiera teraz innego kształtu.

– Jednostki ludzkie od wczesnego dzieciństwa doznają głębokiej bezradności wobec świata i poczucia zależności od niego. Młody człowiek, w porównaniu z innymi zwierzętami, długo znajduje się pod opieką dorosłych przedstawicieli swojego gatunku. U nas proces wychowania rozciąga się niekiedy na kilkanaście lat. Przez ten czas jesteśmy uzależnieni od starszych od nas osób, od ich wyborów i decyzji. Bardzo ważną nauką płynącą z tego okresu jest to, że warto zadowalać otoczenie, podobać mu się, bo to ono dostarcza nam opieki, domu, pożywienia, miłości, akceptacji. Druga lekcja z dzieciństwa i dorastania? Naśladuj tych, którzy – mówiąc psychologicznie – mają więcej zasobów wewnętrznych, są samodzielni, silni i osiągnęli sukces. Dlatego, biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki, możemy powiedzieć, że według ewolucjonistów misja jest sumą przypadków i wynikających z nich zależności. Choćby tego, gdzie przyszliśmy na świat, w jakiej kulturze dorastaliśmy, jacy ludzie nas otaczali.

– Czyżby? To proszę powiedzieć: co jest pańską misją?

– Tylko dlaczego? Kto to panu zlecił?

– Widzi pan! Kierujemy się czymś, wchodzimy w różne role, ale nie do końca wiemy dlaczego. My po prostu nie za bardzo zdajemy sobie sprawę z tego, co w przeszłości nas ukształtowało. Większość naszych motywów jest nieświadoma. Behawiorysta dodałby jeszcze, że nie znamy historii swoich kar i nagród. Nasze przyjście na świat i rozeznanie się w nim przypominają więc trochę obudzenie się za kierownicą samochodu pędzącego po autostradzie. Nie mamy wpływu ani na jego markę, ani na prędkość, ani na kierunek, w którym zmierzamy. Ale gdy już ockniemy się na dobre, zaczynamy obserwować, czy fajnie jest jechać szybko, czy lepiej zboczyć z autostrady, czy denerwują nas posiadacze droższych samochodów. Na pocieszenie powiem, że swój może pan zawsze ulepszyć.

– Podkręcając jego mocne strony, a więc rozwijając tylko te cechy, które są w nas najlepsze i mają największy potencjał. Tak by wyglądała rada zwolennika Platona. Po drugiej stronie znajduje się zaś szkoła myśliciela Demostenesa, która głosi: pracuj wyłącznie nad swoimi „wąskimi gardłami”, czyli najsłabszymi stronami. Jąkasz się? Zostań mówcą.

– Nie da się. Możemy nauczyć się biegle piętnastu języków obcych, ale nie opanujemy kultur, z których się wywodzą. Dlaczego? Bo nie wychowywaliśmy się w nich. W związku z tym Amerykanin z Tennessee nigdy nie będzie tak rozumieć polskiej kultury jak Polak. My rzucimy wpisanym w nią cytatem „Boże, widzisz, a nie grzmisz!”, a on zrobi pewnie wielkie oczy i zapyta, co mieliśmy na myśli. Jak ma się to do misji? To, co uznajemy za nasze zadanie życiowe, zależy od naszej konstytucji mentalnej i cielesnej, a także od relacji z otaczającą kulturą. Na te trzy rzeczy nie mamy wpływu bądź jest on znikomy. Niektórym może się wydawać, że swoją misję wybierają w sposób wolny i w pełni świadomy. Ale moim skromnym zdaniem to złudzenie.

– Według Yuvala Harariego naszą najbardziej ludzką cechą jest to, że funkcjonujemy w ramach różnych opowieści. Jesteśmy niejako zamknięci w bańkach istniejących narracji. Na przykład kapitalistycznej, socjalistycznej, chrześcijańskiej czy demokratycznej. W odniesieniu do nich dopisujemy sobie różne koncepcje własnej tożsamości. I potem opowiadamy, czego dokonaliśmy, co przegraliśmy, z czego jesteśmy dumni i nad czym płaczemy po nocach. Tutaj często ma miejsce coś, co psychologowie nazywają atrybucją wsteczną. Polega ona na przypisywaniu swoim przypadkowym działaniom pewnej dozy celowości, sensowności, konieczności. Stąd potem jakiś człowiek chwali się swoją misją: „No, odkąd skończyłem siedem lat, wszystko wskazywało na to, że moim życiowym celem będzie malowanie. Przecież od dziecka miałem pędzel w ręku, a jako nastolatek czytałem o van Goghu”. Problem w tym, że to kolejna iluzja.

– Tak. Gdyby kiedyś nie dostał od rodziców pędzli, nie miałby szans malować. Gdyby zaś w bibliotece wujka nie znalazł książki o van Goghu, nawet nie wiedziałby o jego istnieniu. Wniosek? Każdy z nas porządkuje opowieść o swoim życiu – w tym misji i pełnionej roli – zgodnie z tym, w jakim miejscu obecnie się znajduje. Dopasowuje do niej szczegóły, aby ułożyły się w sensowną historię. Umysł wnikliwy potrafi jednak dostrzec, że taki, a nie inny ciąg zdarzeń był – najdelikatniej mówiąc – wynikiem różnych rodzajów zbiegów okoliczności.

– W buddyzmie tybetańskim istnieje praktyka, która do pewnego stopnia odpowiada pańskiemu opisowi. W jej ramach to, co przypadkowe, uznaje się za swego rodzaju konieczność. Gdy mnisi szukają nowego dalajlamy, czyli przywódcy duchowego, rozkładają przed wcześniej wytypowanym małym dzieckiem przeróżne przedmioty. Część z nich należała do nieżyjącego już dostojnika, którego inkarnacji się poszukuje. Jeśli maluch wybierze rzeczy, które były z nim związane, zostaje uznany za wcielenie swego poprzednika. Z kolei w wielu plemionach rdzennych Amerykanów, np. u Irokezów, wykładało się przed dzieckiem kosze wypełnione skórami, pazurami i piórami różnych zwierząt. Następnie sprawdzało się, który z tych przedmiotów kilkulatek weźmie do ręki, co ma oznaczać, że jest powiązany z energią tego właśnie zwierzęcia i będzie to mieć potem wpływ na jego życiowe zadanie. Kiedyś powiedziałem pewnej rdzennej Amerykance, że przecież ten wybór to nic innego jak efekt przypadkowego w sumie zestawu impulsów. Że dziecko mogło wybrać inaczej. „Skoro tak wybrało, to znaczy, że inaczej wybrać nie mogło” – odrzekła z absolutną pewnością. Arabowie mówią: „Maktub”. Że tak było zapisane. Lubię czasem myśleć w ten sposób. Że istnieją rzeczy wynikające z konieczności, które dzieją się, jak się dzieją, i nie da się przed tym uciec. To niekiedy przynosi znaczną ulgę.

– Ale to raczej niemożliwe. Nie można tej teorii ani przeskoczyć, ani pominąć. To tak, jakbyśmy uznali od teraz, że nie ma grawitacji, i postanowili wyjść z czternastego piętra przez okno w wieżowcu. Wiadomo, jak to się skończy. Dlaczego więc chce pan pominąć ewolucjonistów?

– Poniekąd rozumiem to rozczarowanie. Ono może wynikać z tego, co antropolodzy określiliby tęsknotą za byciem częścią czegoś większego. Czyli za jakimś mistycznym współuczestnictwem. Za byciem mieszkańcem zaczarowanego świata. Za tym, co dawniej zapewniało życie we wspólnocie pierwotnej, a później religii. W dzisiejszym świecie mamy tylko dwa odpowiedniki, które mogą odtworzyć tego rodzaju doznanie. Pierwszym jest praca i zaangażowanie się we wspólne przedsięwzięcie. A drugim, i chyba jeszcze trafniejszym, stara, poczciwa miłość w różnych rozumieniach tego słowa.

– Tak, bo gdy ktoś kocha, nie myśli tylko o sobie, a wręcz niejako poza siebie wychodzi. Jeśli np. darzy miłością naturę, a więc zwierzęta, drzewa, ptaki i owady, to one stają się jakby częścią jego tożsamości. Taki człowiek zaczyna się angażować, działać dla dobrostanu fauny i flory, może nawet poświęcać się dla nich. Nie w sensie religijnym, ale oddaje swoje dobra, czas, energię, opiekę, zasoby, siły. Stara się przeciwdziałać wszystkiemu, co zagraża obiektom jego miłości. Bo jego tożsamość to teraz on czy ona plus natura. I właśnie z tych samych powodów wcielamy się również w strażników naszych rodzin, kręgu przyjaciół czy znajomych. Kochamy ich, a w to kochanie wpisana jest także opieka nad nimi. Czyli naszą misją staje się wtedy to, co trafnie określił niemiecki pisarz Hermann Hesse. Stwierdził, że musi umniejszać siebie, bo tylko wtedy bohaterowie jego książek mogą rosnąć.

Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński — profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, psycholog. Członek zespołu miesięcznika „Znak”. Interesuje się historią psychologii, psychopatologii i psychoanalizy, irracjonalizmem, sztuką i alternatywnymi ruchami kulturowymi. Autor i współautor wielu książek

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version