„Nie wiem, nie orientuję się, nie pamiętam, nie miałem wpływu, to nie ode mnie zależało”. Gdzie nie spojrzeć, tam politycy PiS tłumaczą, że przez osiem lat zajmowali się czymś zupełnie innym.
Komisja śledcza badająca aferę wizową. Mateusz Morawiecki oznajmia, że nie była to sprawa tak istotna, żeby miał być o niej informowany natychmiast. Była co prawda tak istotna, że miejsce w rządzie i na liście wyborczej stracił Piotr Wawrzyk jeszcze zanim w ogóle sprawa ujrzała światło dzienne, ale nie na tyle, żeby zawracać głowę premierowi. Ba, miejsca na listach straciło jeszcze kilku zasłużonych, wieloletnich działaczy PiS i to wyłącznie dlatego, że istniało podejrzenie, że ich nazwiska gdzieś w aferze wizowej się przewijają. Tego były premier też pewnie nie wiedział.
Może zatem wiedział cokolwiek o organizacji wyborów w 2020 r. Otóż nic bardziej mylnego. Kompletnie nic nie wiedział, nie sprawdzał, nie kontrolował. Miał inne rzeczy na głowie, bo zaczęła się w Polsce pandemia. Nie kontrolował też co prawda zakupów z pandemią związanych i ministerstwu udało się kupić respiratory od handlarza bronią, ale przecież premier nie może kontrolować każdego ministerstwa. Ani służb, które ostrzegały przed tą transakcją. A to, że akurat te dwie rzeczy, czyli kontrolę nad ministrami i służbami ma wpisaną wprost do zakresu obowiązków, to jest wyłącznie taka sugestia.
Fundusz Sprawiedliwości poza kontrolą premiera
Skoro były premier nie kontrolował ministrów, to nie miał pojęcia także o tym, co dzieje się w ministerstwie sprawiedliwości i na co wydawane są pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości. To było w wyłącznej kompetencji ziobrystów, którzy zresztą skutecznie przez osiem lat mówili premierowi, kto ma być wiceministrem sprawiedliwości i nie wpuszczali tam nikogo, kto nie był ich. Morawiecki mógł sobie urządzać swój gabinet, ale nie ten należący do Zbigniewa Ziobry. Premier nie czytał także raportu NIK o Funduszu Sprawiedliwości, bo zajęty był akurat czymś zupełnie innym i bez związku.
Nie wiedział także zapewne, do czego i w jaki sposób używany jest Pegasus, ale tę historię dopiero będziemy mieli okazję usłyszeć.
O Pegasusie nic natomiast nie wiedział prezes Jarosław Kaczyński. Nie pamiętał kto i kiedy mu powiedział, że Pegasus zostanie kupiony i z jakich środków. Prezes nie uważa, że to problem. Narzędzie było potrzebne, więc zostało kupione i ma działać. A że akurat jest zupełnie nieadekwatne i służy do inwigilacji, to cóż to jest za problem. Jak się robi tort, to kilka jajek trzeba rozbić.
Prezesa i premiera łączyła niewiedza
Wróćmy jednak do tego, jak taktyka politycznej niewiedzy sprawdza się na dłuższą metę. Każdy musi się zastanowić, jak długo można wierzyć w to, że najważniejsze osoby w państwie niczego nie widziały i nie wiedziały. No w przypadku byłego premiera można w to wierzyć bardzo długo, bo przecież wszyscy wiemy, że do powiedzenia w swoim rządzie miał niewiele i można założyć, że to, co dawno było oczywiste na Nowogrodzkiej, do jego biur trafiało z opóźnieniem. Wszyscy to wiedzą, ale mało kto spodziewał się, że premier będzie mówił o tym tak otwarcie.
Kim więc tak naprawdę wobec w obliczu tej niewiedzy był przez sześć lat Mateusz Morawiecki? Wyłącznie twarzą? Showmanem, którego prezes wyciągał jak magik z kapelusza na czas kampanii, żeby zabawiał wyborców? Czy gościem w garniturze, który miał zmylić Komisję Europejską i naciągnąć ją na kasę? A może wszystkim naraz? Był być może najważniejszym aktorem, ale wciąż grającym w sztuce napisanej przez prezesa. Gwiazdą, która zna tylko własne kwestie i nie ma pojęcia, co dzieje się na scenie, kiedy akurat nie gra swojej i którą bardzo łatwo wymienić na inną, kiedy przestanie bawić publiczność. Tylko czy człowiek, który nic nie wie, nie pamięta i nie potrafi odpowiedzieć na proste pytania, powinien być premierem? Oczywiście jest to taktyka przygotowana na czas zeznań przed komisjami śledczymi i na przyszłość, gdyby jednak prokuratura, czy może kiedyś Trybunał Stanu, zainteresowali się osobami, które nic nie wiedzą, a jednak podejmowały kluczowe dla kraju decyzje.
Czy Morawiecki ma szansę na kolejną robotę?
To również przekaz dla najtwardszego elektoratu PiS. Dla tego elektoratu nie ma znaczenia, czy Morawiecki coś pamięta, czy nie pamięta, bo nie takie rzeczy udawało się już wyborcom wyjaśnić. Że sięgnę tu do największych przebojów prezesa, czyli do opowieści, że Edward Gierek był polskim patriotą, a Józef Oleksy nie był komunistą, tylko polskim lewicowym politykiem średnio-starszego pokolenia. Dlaczego teraz wyborcy nie mieliby przejść nad tym do porządku dziennego? Pewnie znaczna większość uzna, że nic się nie stało i w ogóle nie ma o czym gadać, a były premier wszystkich „zaorał” opowiadając o braku pamięci.
Dla każdego — choćby odrobinę mniej zaangażowanego wyborcy — tej niewiedzy może być już zwyczajnie za dużo. O ile można zaakceptować, że premier nie pamiętał tego, czy innego spotkania, to już w sprawie Funduszu Sprawiedliwości niewiedza Morawieckiego jest zwyczajnie kompromitująca. Chodzi o setki milionów złotych wypływające każdego roku, a nie o parę tysięcy. Chodzi o pieniądze, których jego rząd nie miał na telefon zaufania dla młodzieży i o pieniądze, które zamiast na realną pomoc szły na zdjęcia z błyszczącymi wozami i kartonowymi czekami. Niektóre były wystawione, zanim jeszcze dotacja została przyznana.
Morawiecki nie ma przed sobą dobrego wyjścia z sytuacji. Może albo udawać cały czas, że nigdy niczego nie widział i nie słyszał, albo atakować swoich koalicjantów. Co akurat zrobiłby z wielką przyjemnością. Pytanie, czy wyborcy zrozumieją tę kolejną wojnę w rodzinie. Polityczne taka niewiedza ma jedną zasadniczą wadę — jak ktoś nic nie wie, za nic nie chce wziąć politycznej odpowiedzialności i za nic w ogóle nie odpowiada, to zwyczajnie jest do niczego.
Żadnej roboty nie wezmę, nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem. Ciekawe czy tak — cytując klasykę polskiego kina — odpowie premier Morawiecki, kiedy następnym razem ktoś zaproponuje mu polityczną robotę.