Z naszych badań wynika, że im wyższy budynek, tym mniejsza znajomość sąsiadów, tym mniejsze przywiązanie emocjonalne do tego miejsca, mniejsza chęć angażowania się w sprawy dotyczącego tego miejsca – mówi psycholog społeczna, badaczka, prekursorka psychologii miejsca w polskiej nauce prof. dr hab. Maria Lewicka.
„Newsweek”: Czy miejsca zamieszkania odgrywają wielką rolę, jeżeli chodzi o wpływ na ludzi, ich wzajemne relacje społeczne?
Maria Lewicka: Nie tylko miejsce zamieszkania odgrywa tu kluczową funkcję. Jest to każde miejsce, w którym się znajdujemy. Można powiedzieć też jeszcze inaczej – że „miejsce” jest to przestrzeń, w której znajduje się nasze ciało, a więc zawsze w jakimś miejscu się znajdujemy i to miejsce na nas oddziałuje. W psychologii przez długi czas cechy fizyczne miejsca oraz ich rola były niedoceniane. W nauce poświęcało się wiele miejsca relacjom społecznym, omawiano różnice indywidualne między ludźmi, a także badano zachowania grup. To, gdzie dana grupa się znajduje oraz w jakim miejscu zachodzą te zachowania, nie było specjalnie przedmiotem badań głównego nurtu psychologii.
Przełom nastąpił dopiero w późniejszym okresie rozwoju psychologii?
– Tak. Generalnie psychologia środowiskowa, czyli to, w jaki sposób cechy fizyczne oddziałują na nas, i jak my oddziałujemy na nie, jest stosunkowo nowym obszarem badań.
Jedno z pierwszych badań eksperymentalnych, które pokazywały, że cechy fizyczne miejsca wpływają na nasze relacje, to badania wykonane przez psychologa społecznego Leona Festingera. Naukowiec był znany co prawda z teorii dysonansu poznawczego, ale przeprowadzał też badania dotyczące relacji społecznych w studenckich akademikach. To proste i można powiedzieć trywialne badanie pokazało, że nie tyle odległość fizyczna osób, które mieszkają w budynku, jest istotna dla budowania więzi społecznych, ale to, w jaki sposób ułożone są wyjścia z pokoi na korytarz.
Jeśli ich ułożenie znajduje się naprzeciw, to ludzie po prostu na siebie ciągle wpadają, widzą siebie nawzajem i częściej nawiązują ze sobą kontakt niż w przypadku, kiedy wejścia do pokoi ułożone są równolegle czy wręcz – odspołecznie. To, w jaki sposób skonstruowana jest przestrzeń, wpływa zatem na to, w jakie relacje ze sobą wchodzimy i czy w ogóle jest na to szansa. Jeżeli biuro ma kilka pięter, to kontakty będą nawiązywane w obrębie jednego piętra, a nie pomiędzy nimi. Jeśli w centralnej części budynku nie ma wspólnej przestrzeni społecznej, to ludzie nie będą się ze sobą spotykać.
Jednak coraz bardziej zauważalna staje się alienacja mieszkańców dużych blokowisk w polskich aglomeracjach. Pamiętam czasy, kiedy ludzie na klatce schodowej znali się wzajemnie, mówili do siebie „dzień dobry”. Tego rodzaju afiliacja gwałtownie zanika. Z czego to wynika?
– Wpływa na to wiele rzeczy. Jednym z powodów jest to, że nowoczesne technologie pozwalają budować wysoko. A tymczasem wyniki badań, zarówno u nas w Polsce, jak i na przykład w Stanach Zjednoczonych, pokazują, że wielkość budynku wpływa negatywnie na relacje społeczne. To jest pewien paradoks, ponieważ im większy budynek, tym więcej potencjalnych sąsiadów i z większą liczbą osób mamy do czynienia. Ale to właśnie powoduje, że zaczynamy się izolować, zaczynamy chronić swoją prywatność. W wysokich budynkach zwiększa się anonimowość. Z naszych badań wynika, że im wyższy budynek, tym mniejsza znajomość sąsiadów, tym mniejsze przywiązanie emocjonalne do tego miejsca, mniejsza chęć angażowania się w sprawy dotyczącego tego miejsca, oraz mniejsze poczucie bezpieczeństwa. A także większe zaniedbanie samego otoczenia i wnętrza budynku. Ponadto w tych wysokich stopień personalizacji przestrzeni był znacznie mniejszy.
Foto: Newsweek
Przy okazji warto wspomnieć o innym przykładzie wpływu aranżacji fizycznej na nasze relacje społeczne. Są to tak zwane korytarzowce. Badania prowadzone w Stanach Zjednoczonych w dwóch rodzajach akademików: o charakterze „korytarzowym”, czyli pokoje po obu stronach korytarza, a na końcu kuchnia, i „segmentowym”, a więc gdy dwa pokoje połączone były w jeden segment z przestrzenią wspólną i wspólną kuchnią, pokazały, że poczucie zagęszczenia było znacznie większe w pierwszym przypadku i silniejsze były tendencje izolowania się od innych. Przykładem „korytarzowców” w Polsce jest Osiedle za Żelazną Bramą w Warszawie, choć ono ma swoją specyfikę, a sam projekt uwzględniał przestrzenie wspólne, wspólny kiosk na parterze, a więc okazji do kontaktów było sporo.
W czasie pandemii nasze relacje w miejscu zamieszkania uległy totalnej deprecjacji: przestaliśmy wychodzić na zewnątrz, a coraz bardziej wsiąkaliśmy w nasz własny świat oraz w świat internetu. Czy to pogłębiło zjawisko wycofania społecznego? Odnoszę wrażenie, że zamykamy się coraz bardziej we własnych czterech ścianach.
– Oprócz kwestii wysokości budynku ważne jest też to, jak te budynki są wykorzystywane. W dużych miastach ogromna część mieszkań jest wynajmowana. W tej chwili toczy się w Polsce dyskusja, czy powinniśmy upierać się przy własności naszych mieszkań, nawet okupionej kilkudziesięcioletnim kredytem, czy raczej nastawić się na wynajem? Rozumiem oczywiście ten kierunek, mający na celu umożliwienie ludziom większej mobilności, więc tym samym mieszkania na wynajem są potrzebne. Zapomina się jednak o tym, jak ważna jest dla naszego poczucia więzi z miejscem własność mieszkania lub domu i tym samym posiadanie pełnej nad nim kontroli. Nasze badania pokazują, że ludzie wynajmujący lokal są słabiej emocjonalnie związani z danym miejscem, niż gdyby byli jego właścicielem. Jeśli ponad połowa mieszkań jest wynajmowana, to ta społeczność jest anonimowa, zanika spójność społeczna miejsca. To jest też ogromny problem atrakcyjnych turystycznie miejscowości i dzielnic, w których znaczna część mieszkań pełni funkcję lokali na krótkoterminowy wynajem. Działa to destrukcyjnie na lokalną społeczność.
Brakuje też życia towarzyskiego w tego typu wspólnotach?
– Zgadza się, a jeszcze inną kwestią jest to, że powstające obecnie nowoczesne budownictwo nie stwarza przestrzeni dla kontaktów społecznych. W czasach PRL osiedla miały dość rozbudowaną infrastrukturę sąsiedzką, która umożliwiała pogłębianie relacji społecznych. Sąsiedzi mogli spotkać się na przykład we wspólnej aptece, osiedlowych sklepikach czy w ośrodku zdrowia z przedszkolem. Były też dość obszerne przestrzenie między domami – klasyczne podwórka. To rzeczywiście tworzyło społeczność sąsiedzką.
Jednym ze złych przykładów budownictwa, które powinno być społeczne, a nie jest – jest chociażby toruńskie osiedle na Glinkach. W moim odczuciu jest ono nieudane i nieprzemyślane. Znajduje się na kompletnym odludziu, dojeżdżają tam zaledwie dwa autobusy komunikacji miejskiej. Brak jest jakiejkolwiek przestrzeni społecznej, funkcjonuje zaledwie jeden sklep spożywczy, a przy nim jedna z dwóch osiedlowych ławeczek. To wszystko wygląda jak w dawnym wiejskim GS [Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – red.]. Jest to źle zaplanowane osiedle, które – dodajmy – jest osiedlem mieszkań komunalnych, czyli ludzi w wieku dojrzałym czy wręcz seniorów, którzy właściwie mogliby utrzymywać ze sobą kontakty. A tymczasem na świecie funkcjonują już doskonałe przykłady takich osiedli ze wspólnymi przestrzeniami, ogrodami społecznymi, wspólnymi pracowniami, w których każdy może się realizować.
Czy przemiany społeczne i przestrzenne związane z globalizacją oraz rosnąca mobilność ludzi w sposób nieunikniony prowadzą do atrofii przywiązania człowieka do miejsca?
– To zależy głównie od tego, jaki jest ten związek, czy jest to przywiązanie „tradycyjne”, mało refleksyjne, w dużym stopniu zależne od długości zamieszkania i rodzinnego zakorzenienia, czy też „aktywne”, kiedy sami odkrywamy miejsce, w którym mieszkamy, aktywnie angażujemy się w jego sprawy. To pierwsze przywiązanie zanika wraz z mobilnością, to drugie od niej nie zależy. Często to właśnie nowo przybyli do danego miejsca bardziej się nim interesują i są w nim aktywni. Zresztą, ten drugi typ przywiązania charakteryzuje osoby o wyższym wykształceniu czy kapitale kulturowym i społecznym. Można powiedzieć, że niezależnie od globalizacji i mobilności ludzi miejsce będzie dla nas nadal ważne.
Czy brak przywiązania do miejsca może mieć dla człowieka negatywne konsekwencje psychologiczne?
– Są różne typy „nieprzywiązania”. Jeden z nich to alienacja od miejsca. Taka osoba najchętniej wyprowadziłaby się z miejsca zamieszkania, ale z drugiej strony jej na to nie stać. Badania pokazują, że są to osoby na ogół o gorszym kapitale społecznym, mniejszym poziomie zaufania społecznego i ogólnie mniejszym zadowoleniu z życia. Można też być nieprzywiązanym, ponieważ miejsce nie ma dla nas znaczenia. Ważniejsza jest dla nas praca, rodzina, warunki bytowe. Ten rodzaj nieprzywiązania będzie pewnie coraz częstszy, gdyż wiąże się z awansem społecznym i mobilnością. Towarzyszyć może temu pewna kosmopolityczna identyfikacja. Te osoby wcale nie są nieszczęśliwe. No a trzeci typ to przywiązanie „relatywne”, instrumentalne. Dopóki miejsce zaspokaja moje potrzeby, dopóty tutaj jestem. Ale gdyby pojawiła się lepsza opcja, pewnie się przeprowadzę.
Przywiązanie do miejsca zamieszkania i zastanych oraz nabytych w nim relacji może mieć też dramatyczne konsekwencje. Na przykład zamieszkiwanie w patologicznym środowisku. A więc mówiąc – z kim przestajesz, takim się stajesz?
– Tego typu przypadki były troską amerykańskiego socjologa Marka Frieda, który zaczął badania nad przywiązaniem do miejsca. Mówił on, że to właśnie związanie z miejscem sprawia, iż utrudnia ono ludziom awans czy też wyjście z tego miejsca. Mobilność wymaga „odpępowienia” się.
Przywiązanie do miejsca i relacji może też odzwierciedlać się w dobrostanie jednostki?
– Generalnie ludzie przywiązani do miejsca są bardziej zadowoleni z życia, mają silniejsze więzi społeczne, większe zaufanie do ludzi, silniejsze poczucie ciągłości. Ale oczywiście nie wiadomo, co jest przyczyną, a co skutkiem: czy osoby zadowolone łatwiej się przywiązują, czy też przywiązanie jest źródłem zadowolenia z życia.
Z kolei zamieszkiwanie na prowincji w Polsce wyraża więcej afiliacji społecznych?
– Im mniejsza miejscowość, tym generalnie tradycyjne przywiązanie jest większe.
Z czego to wynika?
– Po pierwsze, z długości zamieszkania w danej miejscowości. Najczęściej w małych miasteczkach czy wsiach mieszkają osoby bardzo zakorzenione w tym miejscu – wcześniej żyli tu ich rodzice czy dziadkowie, ważne są wspomnienia i rodzinne przekazy. To tutaj mieszkają także dobrze znani im sąsiedzi. Wpływa to na wzajemne umacnianie siły więzi, które na wsi są zawsze mocniejsze niż w miastach.
Coraz częściej jednak ludzie z miasta decydują się na wyprowadzkę na wieś czy nieopodal swojej dotychczasowej miejscowości. Czego szukają na polskiej prowincji?
– Czynią to z różnych powodów. Po pierwsze, marzą o zbudowaniu domku – co często jest tańsze niż zakup porządnego mieszkania w mieście. Związane jest to również z przyszłością ich dzieci, które – według rodziców – będą miały lepsze warunki do zamieszkania. Jednak, jak się później okazuje, trzeba je wozić do miasta, do szkoły czy na zajęcia. Ta nasza suburbanizacja polega nie na tym, że powstają enklawy na peryferiach miast zaspokajające wszystkie nasze potrzeby. My tam mieszkamy, ale pracujemy nadal w mieście.
Obszar silnie zurbanizowany to w końcu nadal większe możliwości rozwoju?
– Oczywiście. To tu rodzice mają swoje miejsce pracy, dostęp do kultury oraz rozrywki, a ich dzieci chodzą do szkoły. Jednak nie wszędzie tak jest. Jednym z takich „usamodzielniających się” przykładów może być obwarzanek podwarszawski. Już teraz miejscowości wokół stolicy są dość samowystarczalne, jeśli chodzi o szkoły i inne kwestie związane z rozwojem lokalnego społeczeństwa. Jednocześnie warto dodać, że osoby wyprowadzające się na wieś niekoniecznie utrzymują kontakty z lokalną społecznością. Mamy na to konkretne badania polskiej socjolożki Katarzyny Kajdanek, która robiła je na przykładzie Wrocławia i podwrocławskich miejscowości. Analiza pokazała, że ci mieszkańcy raczej nie utrzymują kontaktu z lokalną społecznością.
Człowiek jest istotą stadną, bo bez innych żyć nie może, nie umie i nie chce. Jaka więc przyszłość czeka nasze relacje społeczne? Czy będziemy brnąć w coraz większą alienację społeczną, czy jednak czerpać satysfakcję z kontaktów z drugim człowiekiem?
– Moim zdaniem nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem. Powiem szczerze, że nie wierzę w te podziały generacji oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Ludzie są do siebie podobni i ich potrzeby społeczne są podobne. Brak bliskich kontaktów, twarzą w twarz, zawsze owocuje problemami psychologicznymi. Dlatego odpowiednia konstrukcja miejsc, w jakich przebywamy – mieszkamy, uczymy się, pracujemy – może te kontakty albo umożliwiać i wzmacniać, albo je niszczyć.
Prof. dr hab. — Maria Lewicka kierownik Katedry Psychologii Społecznej i Środowiskowej Instytutu Psychologii na Wydziale Filozofii i Nauk Społecznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Jej zainteresowania badawcze obejmują m.in. psychologię miejsca, tożsamość lokalną, pamięć miejsca (Europa Środkowo-Wschodnia ze szczególnym naciskiem na Ukrainę i Litwę), a także procesy wartościowania społecznego czy kapitał społeczny i kulturowy. Autorka i współautorka licznych publikacji naukowych. Regularnie pojawia się w zestawieniu najbardziej wpływowych naukowców na świecie pod względem liczby cytowań artykułów opracowywanym przez wydawnictwo Elsevier i Uniwersytet Stanforda. Laureatka Nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, nazywanej polskim Noblem i uznawanej jednocześnie za najważniejsze naukowe wyróżnienie w kraju.
Tomasz Wersocki — dziennikarz, pasjonat literatury – zwłaszcza autorstwa m.in. Ernesta Hemingwaya i Michaela Houellebecqa, miłośnik tatrzańskich szczytów oraz podróży. Przez wiele lat związany z gazetą „Nowości Dziennik Toruński” i portalem www.nowosci.com.pl. Obecnie pracuje w serwisie regionalnym kujawy-pomorze.info