Jest taka część mnie, która ma nadzieję, że triumf Donalda Trumpa przyniesie jednak coś dobrego. Że może w końcu przestaniemy uważać sukces jego i podobnych mu populistów za przypadek, polityczną anomalię, odchylenie od normy. Widzieliśmy i przeżyliśmy już dość, by uznać, że to nowa norma.
„Zakładając, że Trump dokończy kadencję, będzie w centrum sceny politycznej 12 lat. Tak długo, jak Franklin D. Roosevelt czy Ronald Reagan. Żyjemy w czasach trumpowskiej Ameryki” – pisał w dniu ogłoszenia wyników wyborów Peter Baker, korespondent „New York Timesa” z Białego Domu, autor książki „The Divider: Trump in the White House”. Dla porządku: Trump w 2016 r. wybory prezydenckie wygrał, w 2020 r. minimalnie przegrał, a w 2024 r. znów wygrał. Ostatnio już nie dlatego, że system zmurszały, gerrymandering, głosy elektorskie, bla, bla, bla. Dostał więcej głosów. Koniec historii.
W Polsce obserwujemy ten sam mechanizm. PiS i jego kandydaci wygrywają wybory od dekady (15 października też wygrali), za każdym razem zbierając miliony głosów, a część komentariatu i elektoratu lewicowo-liberalnego wciąż nie może uwierzyć, jak to możliwe. Sierakowski z Sadurą mogą się urobić po łokcie, naprodukować najbardziej wiarygodnych badań, zrobić tournée po mediach, a w dniu wyborów i tak pół Polski będzie zdziwione, że ekipa Kaczyńskiego, Morawieckiego i Obajtka, z Janem Pawłem II na sztandarach i nienawiścią do obcych na ustach, natłukła 30, a czasami i 50 proc. głosów.
Nie można działać wciąż w ten sam sposób i oczekiwać innych rezultatów. Jeśli w 2024 r. ktoś próbuje pokonać Kaczyńskiego/Trumpa metodami, które zawiodły dekadę temu, znów przegra
Nie chcę się bawić w stratega politycznego ani stawiać brawurowych tez. Chodzi mi bardziej o namysł i wyciągnięcie całkiem oczywistych wniosków. Na przykład: nie można działać wciąż w ten sam sposób i oczekiwać innych rezultatów. Jeśli w 2024 r. ktoś próbuje pokonać Kaczyńskiego/Trumpa metodami, które zawiodły dekadę temu, znów przegra.
Wiadomo, że druga strona (niepopulistyczna, demokratyczna, antytrumpowska – nie potrafię znaleźć optymalnego określenia) nie może mówić do swoich wyborców i wyborczyń językiem Trumpa. Jeśli ktoś stanie do tego wyścigu, musi przegrać, bo nie da się być bardziej Trumpem niż Trump i nie da się być bardziej Kaczyńskim niż Kaczyński. Ale jednocześnie nie da się nie zauważyć, że część metod, obserwacji, sposobu komunikowania się populistów doskonale się sprawdza. I jeśli druga strona nie zacznie z nich korzystać, to zawsze dzień po głosowaniu obudzi się z powyborczym kacem. Możemy spędzić kolejną dekadę nad roztrząsaniem, jak bardzo 500+ nie wpłynęło na poziom dzietności w Polsce, przyczyniło się do dalszej prywatyzacji usług publicznych, możemy nawet straszyć, że olaboga, robimy dług, który będą spłacać nasze wnuki, itd. Ale prawda jest taka, że pomysł PiS okazał się doskonałym narzędziem politycznym. A że można to rozwiązanie wprowadzić mądrzej, z większą dbałością o finanse publiczne? Można. Tylko trzeba było skupić się na tym, by wygrać wybory, a nie na tym, by mieć rację.
Tak, wiem, to oznacza wejście na grząski grunt, poruszanie się w sferze pomysłów demagogicznych, czasami ryzykownych. Znowu: nie chodzi o to, żeby szczuć na rozmaite grupy społeczne, opowiadać bzdury o jedzeniu kotów przez kogokolwiek. Chodzi o to, by nauczyć się rozmawiać także z ludźmi, do których populiści tego świata kierują ten przekaz. Punt wyjścia jest całkiem oczywisty: nie każdy wyborca Trumpa jest rasistą, nie każdy wyborca PiS wierzy w zamach smoleński. Jeśli wspomniany duet Sierakowski & Sadura wybadał, że część wyborców Kaczyńskiego jest „elektoratem cynicznym”, traktującym swój głos w kategoriach transakcji, to może warto o tę grupę powalczyć?
Po zwycięstwie Trumpa zakładałbym, że nawet jeśli kandydat PiS po pijanemu przejedzie na pasach tę nadmiarowo wykorzystywaną publicystycznie ciężarną zakonnicę, i tak może wygrać majowe wybory prezydenckie. Zwłaszcza jeśli druga strona wciąż będzie liczyć na to, że kandydata populistów zatopią afery. Albo – co gorsza – że zwycięstwo zapewni antypopulistom wystawienie kandydata obiektywnie lepszego. Cztery i dziewięć lat temu też wystawili lepszego. Demokraci też mieli lepszą kandydatkę niż republikanie.
Jeszcze raz: nie wiem, co trzeba zrobić, by wygrać wybory prezydenckie. Ale mamy zamiar w „Newsweeku” obserwować – i relacjonować – tę polską kampanię tak, by dzień po ogłoszeniu wyników nic nas nie zdziwiło. Żebym nie zastanawiał się, jak to się stało, że nie zauważyliśmy czegoś, co doskonale zdiagnozował ten drugi, a co okazało się dla części wyborców cholernie ważne.