Ojciec nie był zły, kochał Kingę i jej rodzeństwo – w to wierzyły dzieci – tylko nie umiał tego okazać. Kochał ich na swój sposób. Po prostu innym ojcom wychodziło to lepiej i nie byli agresywni. No i do kościoła chodził, modlił się gorliwie, tak jak matka. To wszystko ciąży nad dzisiejszym życiem Kingi.
Kinga idzie do kościoła na godz. 17, dlatego prosi, żebyśmy rozmowę skończyli przed czwartą. Idzie, bo czuje taki przymus. Jest w trakcie trzydziestotrzydniowego przygotowania do aktu zawierzenia Maryi. Potem będzie już mogła oddać się jej całkowicie. A to znaczy, że nieważne, co się zdarzy, Kinga będzie miała poczucie bezpieczeństwa.
Ma trzydzieści dwa lata i mieszka pod Kielcami. Cierpi na silne zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, które wyrażają się przede wszystkim na tle religijnym.
(…)
– Najpierw był strach, zwykły dziecięcy strach – opowiada Kinga. – Obecny, odkąd pamiętam. Dopiero potem przybrał formę wszechobecnego lęku i mocno utrudnił mi normalne funkcjonowanie. Bo strach był przed czymś, ostrzegał przed realnym zagrożeniem. A lęk po prostu był.
Czego Kinga bała się jako mała dziewczynka? Przede wszystkim tego, że ojciec znów będzie krzyczał. Był wiecznie z czegoś niezadowolony, zwłaszcza ze swoich dzieci, a miał ich czwórkę. I z żony. Znęcał się nad nią psychicznie, krzyczał, szantażował, a dzieci musiały na to wszystko patrzeć.
Ale ojciec nie był zły, kochał Kingę i jej rodzeństwo, w to wierzyły dzieci, tylko nie umiał tego okazać. Kochał ich na swój sposób. Po prostu innym ojcom wychodziło to lepiej i nie byli agresywni. No i do kościoła chodził, modlił się gorliwie, tak jak matka. Tego samego uczyli dzieci. Tylko czasami straszyli: „Jeśli nie będziecie się modlić, to pójdziecie do piekła”. I chociaż bywało trudno, jakoś to życie się toczyło.
A potem Kinga zachorowała. Nagle zaczęły słabnąć jej nogi i ręce. Kiedy miała pięć lat, właściwie zupełnie przestała chodzić. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Diagnoza zapadła szybko: ciężka polineuropatia, czyli uszkodzenie nerwów. Wiele godzin rehabilitacji przyniosło efekty, a dzisiaj, kiedy Kinga sama jest matką kilkuletniej dziewczynki, po jej dziecięcej chorobie nie ma już śladu.
Choć niezupełnie.
Pozostał jeden ślad.
– Kiedy zachorowałam, byłam przekonana, że jestem sama sobie winna – mówi Kinga. – Patrzyłam na to, co dzieje się z moimi rodzicami, na ich kłótnie, na agresję ojca. Czułam, że moja choroba to kolejny problem dla rodziny. Wtedy strach przed ojcem przerodził się w lęk. Byłam kilkuletnią dziewczynką, która nie mogła się bawić, bo musiała leżeć w szpitalu i ciężko ćwiczyć z rehabilitantem, żeby w ogóle móc na nowo chodzić. To było mnóstwo emocji, a ja kompletnie nie wiedziałam, co z nimi zrobić.
Wtedy mała Kinga wpadła na pomysł: skoro rodzice kazali się modlić, bo modlitwa pomaga, a na pewno chroni przed złem, to trzeba się modlić. Więc się modliła za całą rodzinę. Jej życie zmieniło się na zawsze. Bardzo szybko dobrowolna modlitwa stała się bowiem modlitwą z przymusu, a to znaczy, że nie można jej było pominąć, bo wtedy mogłoby się wydarzyć coś bardzo złego. Co? Nie wiadomo, ale coś na pewno.
Z wiekiem przymus modlitwy, który odczuwała Kinga, przybrał na sile i coraz bardziej jej dokuczał. Myśli o modlitwie stały się obsesyjne. Nie można było pominąć niedzielnej mszy, bo to wiązałoby się z potępieniem. Schemat był prosty: jeśli dzieje się coś złego, jeśli pojawia się silny lęk, należy się żarliwie modlić. Kindze wydawało się, że modlitwa daje bezpieczeństwo. A na pewno ulgę.
(…)
Kinga też modliła się nieustannie. Działała zgodnie ze schematem: jeśli pojawia się lęk, trzeba się zwrócić do Boga. To był przymus. Modlitwa przynosiła ulgę. A potem, na ogół bardzo szybko, pojawiał się lęk. Często nie miał konkretnego źródła, po prostu był. Wtedy znów sięgała po modlitwę.
Kinga nie wiedziała nic na temat zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Właściwie nie zastanawiała się, czy ta silna potrzeba szukania bezpieczeństwa w modlitwie jest normalna, czy nie. Uznała, że pewnie wszyscy wierzący tak mają.
Kiedy była nastolatką, do przymusu modlitwy dołączyły inne obsesyjne myśli. Czasem niewinne, innym znów razem bardzo niepokojące. – Zostałam chrzestną – wspomina. – I unikałam mojego chrześniaka jak ognia. Dlaczego? Bo obsesyjnie myślałam o tym, że mogę mu zrobić coś złego. Nie, nie przypadkiem. Celowo. Miałam mordercze myśli wobec tego dziecka. A przecież za żadne skarby nie chciałabym go skrzywdzić. Nie miałam wyjścia, musiałam go unikać. To nie było łatwe, bo nikomu nie powiedziałam o moich obsesjach. Musiałam kombinować, co zrobić, by nie przebywać z dzieckiem, a już na pewno nie zostawać z nim sam na sam.
Modlitwa już nie wystarczała, by uporać się z tym lękiem, bo i zagrożenie wydawało się bardzo realne. Kinga uwierzyła, że jest opętana. Wtedy pomyślała tak pierwszy raz. Od tej pory ta myśl stała się kolejną obsesją. Taką, na którą zwykła modlitwa już nie pomagała.
Co pomagało? Spowiedź. Oczywiście najchętniej człowiek poszedłby do egzorcysty i poprosił o potwierdzenie, że to nie szatan. Ale to nie wchodziło w grę, ktoś z bliskich jeszcze by się zorientował i wybuchłaby afera. Kinga trzymała swoje obsesje dla siebie. Dlatego spowiedź musiała wystarczyć: równie częsta i równie żarliwa, co modlitwa. Dawała zresztą pewność, że ksiądz nikomu nie powie, obowiązuje go przecież tajemnica spowiedzi. Czy ksiądz zorientował się, że to, co Kinga mówi na spowiedzi, nie jest zupełnie normalne i dziewczyna potrzebuje pomocy? Nie. Musiała radzić sobie sama. Nigdy nie korzystała z pomocy żadnego przewodnika duchowego.
Spowiadała się ciągle z tych samych grzechów. Nigdy nie było jej dość, zawsze istniało ryzyko, że jakiś grzech zostanie pominięty, niewypowiedziany i nierozgrzeszony.
Osoby cierpiące na OCD związane z religią mają trudność ze spowiadaniem się. Z jednej strony bez końca potrafią się zamartwiać, czy na pewno wyznały wszystkie grzechy. To skutkuje częstymi wizytami w konfesjonale, nawet codziennymi. Byle tylko na chwilę sobie ulżyć, próbując powiedzieć o każdym, nawet najdrobniejszym przewinieniu. Niektórzy wybierają inną drogę i unikają konfesjonału. Skoro istnieje ryzyko, że sama spowiedź będzie niepełna, pojawia się lęk przed zatajeniem grzechów.
Kościół doskonale zna to zaburzenie, i to od lat. Nazywa je skrupulatyzmem lub po prostu skrupułami. Cierpiała na nie Święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Pisała, że „trzeba samemu przejść przez to męczeństwo, by je dobrze zrozumieć”. Na szczęście pomogła jej Matka Boska Zwycięska. A przynajmniej tak wierzyła święta.
Cierpiał też Święty Ignacy Loyola. Ciągle rozmyślał, czy wypowiedział wszystkie swoje grzechy na spowiedzi powszechnej. Dochodził na ogół do wniosku, że nie. Wtedy poprawiał je na spowiedzi tygodniowej. Robił to tak często, że spowiednik zakazał mu powracania do innych grzechów niż te, których nie wypowiedział celowo.
W poradniku Skrupulatom na ratunek dominikanina Emanuela Działy można przeczytać, że „skrupulaci przeżywają następujące trudności: potrzebują na spowiedzi dużo czasu; drobiazgowo liczą grzechy, wyolbrzymiają ich liczbę; szczegółowo opisują okoliczności grzechu; trudno im ocenić, czy przyzwolili na grzech; mają skłonność do powtarzania spowiedzi; są niezadowoleni ze swego oskarżania się; odczuwają lęk przed zapomnieniem i pominięciem grzechu i dlatego niektórzy chętnie je zapisują”.
Oprócz tego osoby dotknięte zaburzeniami obsesyjno—kompulsywnymi na tle wiary poprawiają swoje modlitwy w obawie, że nie byli dokładni, a to mógł być grzech. Odczuwają lęk przed przyjmowaniem komunii świętej. Niekiedy zmagają się z natrętnymi, bluźnierczymi myślami. Kinga, na przykład, wielokrotnie wyzywała w myślach Matkę Boską. Czasem czuła, że ma dość, że chce oddać się w ręce szatana, powiedzieć na głos: „Zabierz moją duszę!”, i mieć spokój. Ale wiedziała, że to kolejna obsesja, przymus, przed którym się powstrzymuje, bo przecież naprawdę jej dusza należy do Boga i chciała, żeby tak pozostało.
(…)
Kindze OCD pogarszało się zawsze, kiedy w jej życiu działo się coś ważnego. Jednym tchem wymienia: matura, sesje na studiach, obrona licencjatu, nowa praca, awans. Aż w końcu ciąża. Była wyjątkowo trudna.
– Doszły hormony – opowiada Kinga. – Byłam rozregulowana i nie miałam żadnej pomocy. Moje obsesyjne myśli kompletnie mną zawładnęły. Byłam przekonana, że urodzę chore lub martwe dziecko. Żeby temu zapobiec, jeszcze więcej się modliłam. Jeździłam na Jasną Górę, a to nie tak znowu blisko z okolic Kielc, gdzie mieszkam. Prosiłam o wstawiennictwo. Modliłam się za całą rodzinę, czułam, że jestem w jakimś sensie wybrana przez Boga, żeby odpokutować wielopokoleniowe grzechy mojej rodziny. I jednocześnie towarzyszył mi ciągły lęk, że opętał mnie szatan. A to moje zamartwianie się… myślałam, że jest powszechne, tak samo obsesyjne myśli i towarzyszące im kompulsje.
W końcu przekonanie o opętaniu osłabło, aby potem wrócić w znacznie silniejszej formie. Wraz z nim pojawiły się kolejne obsesyjne myśli. Związane nie tylko z wiarą.
Zaburzenia obsesyjne na tle religijnym u wielu osób idą w parze z zaburzeniami lękowymi. Kinga podporządkowała im swoje życie od dzieciństwa. Jako dziewczynka wymyśliła sobie, że jeśli posprząta pokój, to w jej życiu też zapanuje porządek. Nie potrafiła zjeść śniadania, dopóki nie posprzątała podłogi. Wkrótce zrobiła z tego jeden z pierwszych rytuałów: najpierw podłoga, później kanapki, a dopiero potem szkoła.
Kiedy, już w dorosłym życiu, pracowała w sklepie, zawsze szła na przerwę punktualnie w południe. Zamykała kasę, choć zdarzało się, że dużo ludzi czekało w kolejce. Na szczęście miała dobrą relację z kierownikiem, przymykał na to oko. Wiedział, że gdy on zachoruje czy weźmie urlop, Kinga jako jedyna będzie mogła go zastąpić ze względu na swoje doświadczenie i kwalifikacje.
Gdy zamykała sklep, każdą czynność wykonywała tak, aby punktualnie o dziewiątej przekręcić klucz w zamku i wyjść. Nie mogła zostać ani minuty dłużej. Wszystko musiało wydarzać się o pełnych godzinach, tylko wtedy Kinga czuła się bezpiecznie.
– Nie mogłam się spóźnić – mówi. – Nie dość, że czułabym z tego powodu silny lęk, to nie zdążyłabym odprawić kolejnych rytuałów i punktualnie o dziesiątej położyć się spać.
W domu, po pracy, Kinga przygotowywała ubrania na następny dzień. Obowiązywała kolejność: skarpetki, majtki, biustonosz, bluzka, spodnie. Równo ułożone, by rano czekały gotowe. To miało zaoszczędzić cenne minuty. I choć wydaje się rozsądne, kobieta nie dopuszczała myśli, by choć raz nie przygotować sobie outfitu, bo wymyślanie stroju pod presją czasu budziło niepokój. A to już rozsądne ani zdrowe nie jest.
W pewnych okresach czuła nawet przymus wsypywania wieczorem kawy do kubka, żeby rano móc tylko zalać ją wodą. I nigdy nie wyszła z domu bez śniadania, niezależnie od tego, jak bardzo się spieszyła i czy w ogóle miała na nie ochotę. Po prostu musiała je zjeść.
Przymusy zmieniały się i obejmowały życie rodzinne, towarzyskie, dbanie o dom. Nie dość, że religijna, to jeszcze wrażliwa i poukładana – myślał mąż Kingi. W rytuałach nie widział niczego złego. Mimo że z pewnością musiał dostrzec pogorszenie w trakcie ciąży, z którym wiązały się częste wyjazdy na Jasną Górę.
Córeczka urodziła się chora. Na nic pielgrzymki i modlitwy. Dziewczynka cierpiała na poważne dolegliwości układu pokarmowego.
– Pierwsze trzynaście miesięcy było najcięższych – opowiada Kinga. – Ciągle silny refluks na przemian z kolką. A przez to płacz, moja bezsenność. Wróciła myśl o opętaniu. Byłam pewna, że zawładnął mną szatan. Zaczęłam obsesyjnie szukać znaków. Sprawdzałam, czy mogę się modlić. Sprawdzałam, czy mogę iść do kościoła, czy mogę przyjąć komunię. W głowie widziałam scenę, w której biorę komunikant do ust z rąk księdza, a potem wypluwam go i zaczynam krzyczeć, miotać się, szarpać.
W kościele miałam nawracające ataki paniki. Ale musiałam tam chodzić, żeby sprawdzać, czy to nie szatan mną zawładnął. Musiałam iść i wytrzymać w kościele godzinę. To był dla mnie dowód, że wszystko jest w porządku. I jednocześnie kolejny przymus, któremu się poddawałam.
Ulga była tylko chwilowa, potem musiałam iść znowu. A gdy nie poszłam, lęk stawał się tak duży, że dosłownie wyrzucał mnie w kosmos. Nawet nie umiem opisać tego uczucia.
Ciągle zastanawiałam się też, czy nie popełniam właśnie grzechu. Kiedy wkurzyło mnie moje dziecko i zareagowałam impulsywnie, byłam na siebie zła. Zastanawiałam się, co Maryja by powiedziała w takiej sytuacji, jak by się zachowała. Wychodziło mi, że popełniłam grzech. OCD to ciągłe poczucie winy.
Kinga pomogła sobie sama.
– Byłam na etapie, kiedy wierzyłam, że jestem opętana, musiałam to sprawdzać, chodząc często do kościoła, choć każda msza wiązała się z napadami histerii. Nieustannie modliłam się, ale miałam też obsesyjne myśli, w których obrażam Maryję. Do tego szereg rytuałów związanych z życiem codziennym, ciągłe natręctwa. Nie mogłam tak żyć. Tym bardziej że dopiero urodziło mi się dziecko. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może jednak nie wszystko jest ze mną w porządku. Zaczęłam czytać.
Dopiero wtedy Kinga dowiedziała się, że cierpi na OCD. Połączyła informacje znalezione w internecie z własnymi objawami. Zrozumiała, że rytuały związane z pracą czy sprzątaniem to objaw choroby. Tak samo jak natrętne myśli dotyczące opętania, modlitwy, grzechów. Kinga właściwie zdiagnozowała się sama, ale szybko poszła do psycholożki, aby ta potwierdziła jej domysły. I tak się stało.
– Czy to coś zmieniło w pani życiu? – pytam. – Czy bliscy zrozumieli, z czym pani się mierzyła?
– Nic się nie zmieniło. Nie było żadnej reakcji. Czułam się niezrozumiana, ale prawdę mówiąc, ja przestałam szukać zrozumienia w rodzinie. Myślę, że gdybym nie doświadczała tych zaburzeń na własnej skórze, sama uznałabym kogoś takiego za kosmitę. Bo to jest tak, że osoba dotknięta zaburzeniem musi odprawiać te swoje rytuały, a jeśli ktoś z bliskich jej przeszkodzi, to jest zła. Ja potrafiłam na przykład wściekać się na teściową. A potem szłam do kościoła i grzecznie modliłam się w pierwszej ławce o przebaczenie. No, to nie wygląda normalnie.
Zdaniem Kingi osoby dotknięte OCD, jeśli chodzi o wiarę, wyglądają dla pozostałych dość żałośnie. Ona sama mówi, że jej siostry wyśmiewały się z niej, że lata do kościoła z różańcem, ale nie przyjdzie pomóc bratu, któremu akurat się pogorszyło. Cierpi na schizofrenię.
– To nie tak, że nie szłam ze złej woli. Miałam atak paniki na myśl, że mogłabym tam pójść, że w ogóle miałabym w danej chwili wyjść z domu – mówi Kinga.
Podaje przykład swojej znajomej, poznanej w internecie, dotkniętej tym samym problemem, która potrafiła wyrzucić swoją córkę z domu, a chwilę potem czuć przymus zapisania się do hospicjum jako wolontariuszka. Mimo to Kinga znajduje u niej zrozumienie, na które przestała już liczyć u osób zdrowych.
Wspierają się w tym, co je dotyka. Kinga tylko lekko uśmiecha się, kiedy opowiada o koleżance, która sprzedaje drogie prezenty od swojego męża, jak zegarek, bo według Biblii nie należy gromadzić skarbów na ziemi. Jest zamożna, miała dużą garderobę, którą wyprzedała, bo to świadectwo pychy. A więc jest grzeszne. A kiedy ma jakiś problem i szuka odpowiedzi, akceptuje dopiero trzeci pomysł, który przyjdzie jej do głowy. Powtarza, że trzecia myśl jest od Jezusa.
Z rodziny Kinga może z pewnością liczyć na męża. Nie narzeka na jego postawę.
– Zawoził mnie do terapeuty, to już coś. Czyli zrozumiał, że potrzebuję pomocy. Czasem mówię mu, że jeśli umrę, ma zamówić za mnie gregoriankę. To jest trzydzieści mszy świętych w intencji zmarłej osoby, dzięki którym pójdzie ona do nieba. Ale mąż wtedy żartuje, że nie wie nawet, czy w ogóle mnie pochowa, a ja go o gregoriankę proszę.
Terapia bardzo Kindze pomogła. Podobnie jak leki przepisane przez psychiatrę. Pozwalają jej w miarę normalnie funkcjonować, uwalniają od obsesyjnych myśli i czynności wykonywanych pod przymusem dyktowanym przez własny mózg. Niestety, pojawiły się skutki uboczne. Przede wszystkim uczucie odrealnienia.
Kinga tłumaczy, że to jest tak, jakby nie była w swoim ciele.
– Nie czuję się sobą, wszystko przepływa obok, nie rusza mnie, nie dotyczy. Ja te stany znałam, ja wiem, że to się nazywa depersonalizacja w psychologii. Tylko zazwyczaj trwało to chwilę i mijało wraz z atakiem paniki. A teraz trwa cały czas. Myślę, żeby odstawić. Zaczęłam czytać o tych skutkach ubocznych i doszłam do wniosku, że mi to może bardziej szkodzić, niż pomagać. Śledzę na forach historie ludzi, którzy odstawiali te leki. Piszą, że niektórym uszkodziły mózg. Widzę już, że tworzy mi się z tego kolejna obsesja. Kiedy ktoś cierpi na OCD, niezależnie, czego się dotknie, to może przemienić się w obsesję. No i jest jeszcze coś. Nie chce mi się na tych lekach modlić, a wiem, że powinnam. Jestem wierząca. Ale na lekach jest mi to obojętne

