W MSZ nikogo nie dziwiło przekazywanie ważnych służbowych informacji za pomocą internetowych komunikatorów, odbieranie telefonów od asystentów Wawrzyka czy wydawanie poleceń służbowych w formie „próśb”, aby nikt nie musiał ponosić za nie odpowiedzialności. Taki obraz resortu wyłania się z zeznań szefostwa departamentu konsularnego, które – jakby tego było mało – próbowało się dziś wzajemnie obarczać odpowiedzialnością za ten stan rzeczy.
We wtorek 12 marca 2024 r. jako pierwszy przed komisją śledczą ds. afery wizowej stanął Marcin Jakubowski, były dyrektor departamentu konsularnego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jak na długi staż w resorcie (od 2003 r.) dyrektor Jakubowski nad wyraz mało widział i słyszał. Zachowania Piotra Wawrzyka i jego asystenta Edgara Kobosa – jak zeznał – nie wzbudziły żadnych jego wątpliwości. Podobnie jak fakt, że listy nazwisk z osobami obcokrajowców, których proces wizowy należy przyspieszyć, przekazywano do departamentu za pomocą SMS-ów.
„Narzędzie jak każde inne”
W samym przekazywaniu takich list dyrektor Jakubowski też zdawał się nie widzieć niczego złego. – Według mojej wiedzy cały proces z oceną wniosku wizowego zostawał u konsulów i był procedowany przez konsulów – przekonywał. Mówiąc prościej – zdaniem pana dyrektora, o ile na końcu byli konsulowie mogący odmówić wydania wizy, wszystko było ok.
Foto: Radek Pietruszka / PAP
— Pana Kobosa nigdy nie spotkałem. Wbrew temu, co wczoraj słyszałem, że był dość częstym gościem w MSZ, ja nie spotkałem go osobiście (wczoraj przewodniczący Szczerba pokazał księgę gości, z której wynikało, że Kobos odwiedzał MSZ ponad 30 razy – przyp. red.). Rozmawiałem z nim telefonicznie dwukrotnie w końcu stycznia i to też nie ja do niego dzwoniłem – wyjaśniał przed komisją śledczą.
Dyrektor nie widział też niczego złego w tym, że urzędnicy resortu komunikowali się ze sobą za pomocą komunikatorów internetowych (dużo opowiadała o tym w poniedziałek Maria Raczyńska, asystentka Piotra Wawrzyka, która kontaktowała się z Edgarem Kobosem za pomocą WhatsAppa oraz Signala przez „znikające” wiadomości). – To narzędzie jak każde inne, jeżeli trzeba było czemuś nadać tryb służbowy, to tak też się działo – wyjaśniał Jakubowski.
Jak na dyrektora departamentu w dużym resorcie, Jakubowski nad wyraz niewiele pamiętał. Po więcej szczegółowych informacji doradzał się zwrócić do swojej zastępczyni Beaty Brzywczy, wicedyrektor departamentu konsularnego. Kompletnie umywał ręce, jakby to nie jemu w tym czasie podlegał cały departament w MSZ.
Ministerstwo prosi, czyli wymaga
Po 14:15 przed komisją stanęła wspomniana dyrektor Brzywczy. Cicha, nieco wycofana urzędniczka z ponad 20-letnim stażem w MSZ odpowiadała konkretnie, ale nie nazbyt wyczerpująco, ani na moment nie wychodząc z tej roli.
Zapytana o wytyczne dla konsulów, które przygotowała, a które sugerowały, aby nie odmawiać migrantom wiz na podstawie oceny pozwoleń na pracy, wyjaśniała, że sprawa była formalna i nie miała żadnego związku z tym, co potem nazwano aferą wizową. Miało chodzić o to, aby w takich wypadkach decyzji negatywnych nie dało się podważyć (zgodnie z prawem to nie konsulom oceniać, czy pozwolenie na pracę spełnia wymogi formalne, czy nie — od tego są urzędy wojewódzkie).
Foto: Radek Pietruszka / PAP
Wicedyrektor Brzywczy szybko odniosła się też do narracji dyrektora Jakubowskiego (kiedy usłyszała, że dyrektor to ją wskazał jako osobę posiadającą pełne informacje w tym zakresie, lekko się żachnęła). Przyznała, że dyrektor może tego nie pamiętać, ale był wśród osób, które — podobnie jak asystentka ministra Wawrzyka Maria Raczyńska oraz sam Wawrzyk — przekazywały jej listy z nazwiskami, których proces wizowy należy przyspieszyć. Co więcej, powiedziała, że od dyrektora Jakubowskiego dostawała najpewniej takich list najwięcej!
Dyrektor wyjaśniła też, jak procedowała listy nazwisk otrzymywane od Marii Raczyńskiej za pomocą SMS-ów. – Wiadomość elektroniczną przesłaną mi SMS-em kopiowałam do maila i w formie mailowej wysyłałam dalej. Przesyłałam listy nazwisk do konsulów jako osób właściwych do prowadzenia tych spraw – zeznawała urzędnik z rozbrajającą szczerością. Jak zapewniała, nie miała pojęcia, że ma do czynienia z łamaniem prawa czy aferą wizową i w tle zachodzą podejrzenia o korupcję.
Nie polecenia służbowe, a „prośby”
– Co z naciskami na konsulów? – dopytywali członkowie komisji. Tutaj wicedyrektor próbowała przekonywać, że do poszczególnych placówek nie kierowano w tych sprawach poleceń służbowych, a „prośby”. Przez kilka pytań upierała się też, że to zupełnie co innego.
W międzyczasie skonsultowałem to rozróżnienie z osobą posiadającą dużą wiedzą nt. funkcjonowania placówek konsularnych. „No jasne, oni nigdy nie wydają poleceń, ale proszą, a potem za niespełnienie tych próśb są kontrole jak w Indiach” – przeczytałem w odpowiedzi.
Wicedyrektor – szczególnie w odpowiedzi na posła Macieja Koniecznego – próbowała też przekonywać, że MSZ nie naciskał na przyznanie wiz, a jedyne co mógł zrobić, to wystąpić do placówek o szybsze procedowanie niektórych wniosków. Ale to próba – co wytknęli członkowie komisji – kompletnego odwracania kotem ogonem. W całej aferze wizowej chodzi właśnie o to – o szybsze procedowanie wniosków. Tylko takie mogły się komuś przydać, biorąc pod uwagę długie kolejki do polskich konsulatów i dziury w systemie przyznawania wiz.
Komisja śledcza ds. afery wizowej wznowi posiedzenia we wtorek 19 marca. Przed komisją stanie Maciej Kowalewski, w czasie afery konsul w Dakarze, który wielokrotnie informował MSZ o nieprawidłowościach przy wydawaniu wiz.