Czy w nowym rozdaniu po wyborach europejskich Polska ma szansę na którąś z najważniejszych posad w UE? „Newsweek” zapytał o to źródła w Warszawie i Brukseli.

Polacy sprawowali już dwa wysokie stanowiska w UE – od 2014 do 2019 r. przewodniczącym Rady Europejskiej był obecny premier Donald Tusk, były szef rządu Jerzy Buzek stał zaś na czele Parlamentu Europejskiego od 2009 do 2012 r.

Teoretycznie rząd Tuska mógłby zawalczyć o posadę wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Problem w tym, że najmocniejszy kandydat Warszawy na to stanowisko – Radosław Sikorski – nie pasuje do skomplikowanej europejskiej układanki, w której liczy się nie tylko przynależność partyjna, ale i położenie geograficzne kraju, z którego dany kandydat pochodzi. Sprawa jest jednak otwarta, bo europejska „gra o tron” dopiero się zaczyna.

Wybory do PE odbędą się między 6 a 9 czerwca, ale karuzela stanowisk w UE zaczęła kręcić się wcześniej niż zwykle. Wszystko za sprawą przewodniczącego Rady Europejskiej Charlesa Michela, który najpierw na przełomie roku zapowiedział, że wystartuje w wyborach do PE, tydzień temu zaś na skutek ostrej krytyki ze strony unijnych urzędników, brukselskich dyplomatów i europosłów wycofał się z tej decyzji. Oznacza to, że będzie szefować Radzie Europejskiej do końca swej drugiej kadencji, czyli do 30 listopada.

Szefowie rządów i państw UE mają więc nieco więcej czasu na wybór jego następcy. Do zera niemal spadło ryzyko, że szczytami UE kierował będzie Viktor Orbán, który jako premier kraju przejmującego w lipcu rotacyjne przewodnictwo w UE z automatu zastąpiłby Michela, gdyby przywódcom UE nie udało się uzgodnić odpowiednio szybko następcy Belga.

Niespodziewana wolta Michela dowodzi, że nikt w UE nie chciał dopuścić do tego, by szczytami Unii kierował polityk, który systematycznie szantażuje Unię w kwestiach finansowych i nie ukrywa swej słabości do Putina. Choć Orbán odblokował wart 50 mld euro unijny pakiet pomocowy dla Ukrainy, to wstrzymuje wciąż rozszerzenie NATO o Szwecję i gra na niezbyt przyjaznego Unii Trumpa, który ma szansę wygrać w wyborach prezydenckich w USA w listopadzie br.

Z naszych informacji wynika, że rozpoczęły się już kuluarowe rozmowy na temat tego, kto mógłby zastąpić Michela. Dobrych kandydatów nie brakuje. Problem w tym, że posada szefa Rady Europejskiej jest częścią większej układanki. Zgodnie z niepisaną tradycją wszystkie najważniejsze stanowiska w UE są rozdzielane tak, aby zachować zarówno polityczną, jak i geograficzną oraz ludnościową równowagę Wspólnoty. Chodzi o to, by z podziału kluczowych posad zadowolone były kraje małe i duże, główne siły polityczne reprezentowane w PE – chadecy (EPL), socjaliści (PES) czy liberałowie i wszystkie regiony Unii – Północ, Południe, Europa Środkowa czy też szerzej – nowe państwa członkowskie, które weszły do UE po 2004 r.

Charles Michel (przedstawiciel „małej” Belgii, starego kraju UE) sprawuje stanowisko z „puli” socjalistów. Szefową Komisji Europejskiej jest Ursula von der Layen wywodząca się z dużego kraju i najsilniejszej w PE Europejskiej Partii Ludowej (EPL), do której to rodziny politycznej należy jej rodzima partia – CDU. Wszystko wskazuje na to, że Niemka będzie ubiegała się o drugą kadencję i ma szansę zachować to stanowisko, zakładając, że EPL wygra wybory europejskie. Jeśli tak się stanie, posada szefa Rady Europejskiej przypadnie znów socjalistom. Najpoważniejszą kandydatką na to stanowiska jest duńska premier Mette Frederiksen. Za jej kandydaturą przemawia nie tylko afiliacja polityczna, czy doświadczenie (stoi na czele rządu od 2019 r., nieźle poradziła sobie z pandemią), ale także fakt, że wywodzi się ze Skandynawii, czyli Północy UE, która nie dostała jak dotąd tak ważnego stanowiska w UE.

Kolejnym stanowiskiem do obsadzenia po wyborach europejskich będzie posada przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Funkcję tę sprawuje od stycznia 2022 r. pochodząca z Malty (mały kraj, Południe Europy, nowe państwo członkowskie UE) Roberta Metsola. Ma niezłe notowania w Brukseli, ogromny apetyt polityczny (w Brukseli słyszałem kiedyś, że chciałaby być szefową Komisji Europejskiej). Cieszy się też poparciem EPL, do której należy. Wiele wskazuje więc na to, że jeśli chadecy wygrają wybory do PE, Metsola pozostanie przynajmniej na część kadencji jego szefową. — To, że dwa ważne stanowiska mogą przypaść EPL, de facto skreśla jakiekolwiek szanse Sikorskiego. W końcu PO należy do rodziny chadeków – mówi mi jeden z wysokich rangą dyplomatów w Brukseli. Również w polskim MSZ słyszę, że „stanowisko wysokiego przedstawiciela raczej nie przypadnie chadekom”.

Rozmówca w Brukseli zastrzega, że na razie to tylko hipotetyczne rozważania, bo żadne rozmowy w tej sprawie jeszcze się nie obyły. Przyznaje, że po zmianie rządu w Warszawie Polska przeżywa swoje pięć minut w Unii i szef polskiego MSZ mógłby zawalczyć o kluczowe stanowisko, niestety nie ma ku temu sprzyjających okoliczności. — Sikorski byłby idealnym następcą Josepa Borrela. Problem w tym, że jest za dobry na to stanowisko. Nie każdy kraj UE jest zainteresowany tym, by Unia miała silnego i niezależnego wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa – mówi dyplomata.

Chodzi o to, że duże kraje UE nie chcą, by na arenie międzynarodowej przyćmił ich jakiś gracz europejski wagi ciężkiej obdarzony charyzmą. Stanowisko szefa unijnej dyplomacji otrzymują więc politycy, delikatnie mówiąc, mało znani i niezbyt asertywni. I tak po mającym wielkie uznanie Javierze Solanie wysokimi przedstawicielami były kolejno Brytyjka Cathrine Ashton (2009-2014) i Włoszka Federica Mogherini (2014-2019). Żadna z nich nie zapisała się wielkimi zgłoskami w annałach unijnej dyplomacji.

Nasz rozmówca w Brukseli zwraca uwagę na jeszcze jedno zjawisko, które nie sprzyja ewentualnej kandydaturze Sikorskiego — na skutek antyeuropejskiej polityki Orbána i po części także poprzedniego polskiego rządu rozbita została jedność krajów, które weszły do UE w 2004 r. i później: – Państwa Bałtyckie, które trzymały kiedyś z Polską, nie chciały być kojarzone z Kaczyńskim czy Orbánem. Robią więc wszystko, by traktować je jako kraje skandynawskie. Grupa Wyszehradzka przeżywa poważny kryzys. Kiedy więc mówimy, że jedno z ważnych stanowisk powinno trafić w rękę przedstawiciela Europy Środkowej, to dokładnie nie wiadomo o jaką „Europę Środkową” chodzi.

Europejskie media spekulują, że szefową unijnej dyplomacji może zostać przedstawicielka naszego regionu — estońska premierka Kaja Kallas. Ta niezwykle ambitna i komunikatywna polityczka zyskała uznanie w Europie dzięki prowadzonej z żelazną konsekwencją polityce wspierania Ukrainy. Za jej rządów maleńka Estonia stała się liderem pomocy finansowej i wojskowej dla Kijowa (liczonej per capita). Za kandydaturą szefowej estońskiego rządu przemawia też fakt, że wywodzi się z grupy europejskich liberałów, trzeciej co do wielkości rodziny politycznej w PE, która zgodnie z zasadą politycznej równowagi powinna obsadzić jego z najważniejszych stanowisk w UE.

Kallas jest polityczką bezkompromisową. Dała się poznać z ostrego stanowiska wobec Putina, co praktycznie wykluczyło ją z wyścigu o fotel przewodniczącego NATO. Stanowisko to zwalnia się w październiku i europejskie media spekulują zgodnie, że Jensa Stoltenberga zastąpi b. premier Holandii Mark Rutte. Holender spełnia wszystkie nieformalne warunki, by objąć to stanowisko: ma wielkie doświadczenie polityczne, zajmował wysokie stanowisko rządowe, jest rozpoznawalny na świecie i opowiada się twardo za Sojuszem Europy z USA. Wielką zaletą Ruttego są także jego stosunkowo dobre relacje z Donaldem Trumpem. To może się okazać kluczowe, bo rośnie prawdopodobieństwo, że polityk ów zostanie ponownie prezydentem USA – kraju uznawanego za filar Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Z informacji „Newsweeka” wynika, że rząd Tuska mógłby wziąć udział w grze o ważne stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Od lipca 2019 r. zastępcą Stoltenberga jest b. szef MSZ Rumunii i gorący orędownik współpracy transatlantyckiej Mircea Geoană. Co ciekawe Rumun ubiegł w wyścigu o tę posadę b. szefa gabinetu prezydenta Krzysztofa Szczerskiego, co było dowodem na to, że PiS nie ma silnej karty przetargowej ani w Brukseli, ani w Waszyngtonie. Z naszych rozmów wynika, że tandem Tusk-Sikorski ma dużo większe szansę na umieszczenie Polaka na stanowisku zastępcy szefa NATO.

Mark Rutte jest praktycznie jednym z nielicznych mężczyzn, którego nazwisko wymieniane często przy okazji spekulacji na temat nowego rozdania stanowisk w UE i NATO. Portal „Politico” zwrócił niedawno uwagę na fakt, iż wszystkie cztery najważniejsze posady w Unii mogą przypaść kobietom – Frederiksen, von der Leyen, Metsoli i Kallas. Jeden z rozmówców serwisu określa ten kobiecy układ mianem europejskiego „dream team”, czyli drużyny marzeń. Co ciekawe w uchodzącym za męski świecie europejskiej polityki kobiety sprawują też dwa najważniejsze stanowiska bankowe — Christine Legard jest prezeską Europejskiego Banku Centralnego, Hiszpanka Nadia María Calviño zaś prezeską Europejskiego Banku Inwestycyjnego.

Do czerwcowego szczytu, na którym przywódcy przymierzą się do podziału stanowisk, zostało jeszcze prawie pół roku. Przez ten czas pojawią się jeszcze nowe kandydatury, o których nie wspomniały dotąd europejskie media. Nasi rozmówcy przyznają, że część z pojawiających się już teraz nazwisk to medialne przecieki — balony próbne. To czy Unią rządzić będzie „dream team” kobiet zależy od wielu czynników, w tym przede wszystkim od wyników wyborów do PE. Wystarczy, że wygrają je socjaliści i cała ta kobieca układanka personalna posypie się jak domek z kart.

„Głównym kandydatem” (niem. Spitzenkandidat) socjalistów w wyborach do PE zostanie najpewniej mało znany opinii publicznej Luksemburczyk Nicolas Schmit, który obecnie jest komisarzem UE ds. zatrudnienia. System „głównych kandydatów” (czyli Spitzenkandidaten) został wprowadzony w 2014 r. Przewodniczącym Komisji Europejskiej został wówczas Luksemburczyk Jean-Claude Juncker, czyli kandydat wskazany przez Europejską Partię Ludową, ugrupowanie, które zdobyło najwięcej głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 r. Obecna przewodnicząca jest krytykowana za to, że została wybrana na szefową KE przez przywódców UE, którzy zignorowali zasadę „głównych kandydatów”. Dodatkowo zieloni zarzucali von der Leyen brak dostatecznej legitymacji demokratycznej, gdyż Niemka nie startowała w wyborach do PE w 2019 r. i nie miała mandatu europosłanki.

Niemka gra na zwłokę – wciąż nie potwierdziła, że będzie starała się o drugą kadencję. Niemieckie media piszą, że kandydaturę ogłosi dopiero 19 lutego na zjeździe swej partii CDU w Berlinie. Jeśli tak się stanie, europejscy chadecy namaszczą ją na „główną kandydatkę” tej rodziny politycznej na kongresie EPL w Bukareszcie 6-7 marca. Von der Leyen ma bardzo mocne karty — sprawdziła się jako szefowa KE wczasach pandemii i napaści Rosji na Ukrainę. Jej przyszłość w UE zależy jednak w dużej mierze od tego, czy zyska poparcie obecnego kanclerza, socjaldemokraty Olafa Scholza. Przykład zamieszanie wokół drugiej kadencji dla Tuska w fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej pokazuje, że można zachować stanowisko w UE wbrew rządowi własnego kraju, ale Niemcy Scholza to nie Polska Kaczyńskiego i Morawieckiego.

Największą niewidomą w tej układance jest jednak to, kogo poprze albo wskaże na najważniejsze stanowiska najbardziej wpływowy z polityków europejskich – Emmanuel Macron. Włoski dziennik „La Repubblica” pisał na początku stycznia, że prezydent Francji chciałby, aby von der Leyen zastąpił b. szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi. Macron miał już podobno na ten temat rozmawiać z Scholzem. Z kolei według „Financial Times” nazwisko 76-letniego Włocha wymieniane jest wśród potencjalnych kandydatów na przewodniczego Rady Europejskiej. „Le Repubblica” przedstawia Draghiego jako kandydata, który miałby uratować Unię. Kompetencje tego polityka są niepodważalne – jako szef EBC wyciągnął strefę euro z kryzysu, potem przed zapaścią polityczną uratował swój rodzinny kraj, stając na czele rządu szerokiej koalicji.

Kandydaturę „Super Mario” (jak nazywają europejskie media Dragihego) popierają b. premier Italii Matteo Renzi i obecna szefowa włoskiego rządu Giorgia Meloni. Gdyby Włoch wszedł do gry, szanse Sikorskiego wzrosłyby znacznie. Problem w tym, że źródła bliskie b. premierowi Włoch twierdzą, że nie jest on zainteresowany europejską posadą.

Pół roku przed podziałem posad wszystko jest jednak jeszcze możliwe. Posady sekretarza generalnego NATO nie może być pewny nawet tak mocny kandydat, jak Rutte, gdyż do powołania następcy Jensa Stoltenberga potrzebna jest zgoda rządów wszystkich 31 państw członkowskich Sojuszu, w tym również głównego hamulcowego Unii i NATO – Victora Orbána. Rutte, będąc premierem, bardzo ostro krytykował Węgra, politycy się ze sobą ścieli, więc część ekspertów spekuluje, że Orbaán będzie chciał się zemścić na b. premierze Holandii i może zawetować jego kandydaturę.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version