Pierwsza czerwona lampka Agacie i Markowi zapaliła się im przy podpisywaniu umowy rezerwacyjnej. Tam jako termin zakończenia robót wpisano koniec czerwca. Wiecznie uśmiechnięta pani Magda zapewniała, że to tak na zapas. Na pewno będzie do końca kwietnia, ale wiadomo – strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Poznali się jeszcze w liceum. Marek to strażak w mieście pod Łodzią, Agata jest ekspertką od biotechnologii. Oboje przed trzydziestką, wymarzyli sobie własne mieszkanie. Mieli wyjątkowego pecha, bo wpadli dwa razy.

Zaraz po studiach znaleźli lokal w śródmieściu. Właścicielem był budowlaniec, który właśnie wrócił z wieloletniej tułaczki po Norwegii ze sporym kapitałem. Wziął kredyt, wykupił całe piętro w kamienicy. Z poddasza zrobił loftowe mieszkanie.

Agacie i Markowi ten loft przypadł do gustu. Zainwestowali kilkanaście tysięcy w remont. Marek sam wnosił panele, płytki, meble – na czwarte piętro, bez windy. Problem w tym, że nie mogli doczekać się przekazania lokalu.

– Właściciel, okropny człowiek, cały czas mówił: „Jeszcze dwa tygodnie”. Mieszkaliśmy tam ponad rok, po czym facet stwierdził, że nie da rady wywiązać się z umowy, nie sprzeda nam jednak tego mieszkania. Dostaliśmy miesiąc na wyprowadzkę – opowiada Agata.

Agata i Marek nie podpisali z inwestorem umowy deweloperskiej, która dawałaby im więcej praw. Odzyskali swoje pieniądze, ale właściciel powiedział, że o karach umownych mogą zapomnieć. Sprawa czeka w sądzie od dwóch lat.

Musieli na szybko znaleźć nowe miejsce do życia. Za 1300 złotych wynajęli pokój w śródmieściu. Ciasno i z obcymi ludźmi pod dachem, ale przecież wynajmowali na chwilę, na trzy miesiące. Intensywnie szukali nowego mieszkania. Zjeździli Łódź wzdłuż i wszerz.

To była chyba dwunasta nieruchomość, którą oglądali. Podobało im się wszystko: lokalizacja w śródmieściu, wielki taras, nowe budownictwo – 62 metry, salon z kuchnią, pokój pod biuro, sypialnia. Widok na drzewa. I wielka ściana, na której Marek oczami wyobraźni widział filmy wyświetlane z rzutnika.

– Weszliśmy tutaj i to była taka myśl: to jest to mieszkanie. Wszystko się zgadzało. Ja już sobie wyobrażałam, jak tu zamieszkamy w trójkę, z wielkim psiakiem ze schroniska – opowiada Agata.

Był styczeń 2021 roku. W kontenerowym biurze naprzeciwko placu budowy młoda pani z uśmiechem zapewniała, że klucze do odbioru gotowe będą do końca kwietnia. Na bank! – Mówiliśmy jej, że zależy nam na czasie i zastanawiamy się nad innymi mieszkaniami, ale ona tę datę podawała ze stuprocentową pewnością – wspomina Marek.

– Gołym okiem było widać, że nie zostało zbyt wiele do zrobienia. Porządna ekipa wykończyłaby to w dwa tygodnie – dodaje Agata.

Pierwsza czerwona lampka zapaliła się im przy podpisywaniu umowy rezerwacyjnej. Tam jako termin zakończenia robót wpisano koniec czerwca. Wiecznie uśmiechnięta pani Magda zapewniała, że to tak na zapas. Na pewno będzie do końca kwietnia, ale wiadomo – strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Nie podobało nam się to, ale wtedy już zaciągałem kredyt hipoteczny, nie bardzo mieliśmy się jak wycofać – mówi Marek.

Mieszkanie z miejscem parkingowym kosztowało 437 tysięcy złotych. Na te pieniądze składały się ich zaskórniaki, 150 tysięcy kredytu oraz finansowy kopniak od rodziców na życiowy start.

– Dzisiaj wiemy, że w biurze dewelopera świadomie podawali nam terminy, które nie miały prawa zadziałać. Chodziło o to, żebyśmy jak najszybciej podpisali umowę, przelali pieniądze, a dalej to już im było wszystko jedno, bo jakoś to będzie. No i jakoś jest, tylko że nie bardzo – mówi Agata.

Mogła ich też zmylić renoma dewelopera – międzynarodowa firma, która w Łodzi buduje biurowce w prestiżowych lokalizacjach. Zdjęcia na tle inwestycji wrzuca na swojego Facebooka sam wiceprezydent miasta. Dopiero potem ustalili, że firma na ten ich blok stworzyła osobną spółkę. To typowe działania deweloperów, bo jeśli budowa nie zostanie zakończona, można doprowadzić do bankructwa jedną malutką spółkę założoną pod konkretną inwestycję, zamiast narażać na problemy całą grupę kapitałową. W takich wypadkach mieszkańcy o swoje pieniądze walczą z syndykiem, bo właściciel bezpiecznie jest już gdzie indziej.

Zarówno kwiecień, jak i czerwiec okazały się nierealnymi terminami. Nierealny okazał się nawet koniec roku.

– Biuro dewelopera przestało odpisywać nam na wiadomości – opowiada Marek. – Dzwoniłem do pani Magdy z pytaniem: „Dlaczego pani coś obiecywała, a tego nie zrobiliście?”. Wykręcała się, co chwilę podawała inne terminy, więc zacząłem nagrywać rozmowy. Gdy podczas kolejnej dyskusji pani Magda znowu się zapierała: „Ja na pewno tego nie mówiłam”, odpowiedziałem: „A może posłuchamy nagrania?”. Od tego czasu przestała odbierać telefony.

– Skończyło się głaskanie po głowie – dodaje Agata – domagaliśmy się konkretnych informacji. A kiedy nie mogli nam ich udzielić, to zaczęli się na nas obrażać. Nowa pani w biurze sprzedaży mówiła, że nic nie wie, a w ogóle to jesteśmy dla niej niemili, ona nie będzie z nami rozmawiać…

– Chodziłem do biura nieraz – wspomina Marek. – Najpierw się jeszcze tłumaczyli: „Deweloper zmienił generalnego wykonawcę, bo tamten go okłamywał”. Nowy generalny miał opóźnienia, znowu ich okłamywał, oni nic nie mogą zrobić. Panie Magda albo Ewa mówiły: „No ja nic nie wiem, ja tego nie mówiłam, oddzwonimy do pana”. Nigdy nie oddzwoniły.

Deweloper nie podaje już żadnych oficjalnych informacji o terminach i postępach prac. Mieszkańcy przekazują sobie nawzajem na facebookowej grupie skrawki informacji, które uda im się wyrwać w biurze sprzedaży lub od robotników kończących budowę. Blok jest już gotowy, pozostały jeszcze prace wykończeniowe – podjazd, części wspólne, drobne roboty w mieszkaniach. Tylko że te drobiazgi ciągną się dwa lata.

Mieszkanie przeszło już odbiór. Marek i Agata wypisali długą listę uwag, bo Marek na budowlance trochę się zna. Wykonawca obiecał – wszystko poprawimy. Większości rzeczy nie poprawili do dzisiaj, choć minęło półtora roku.

Marek oprowadza mnie po mieszkaniu i wymienia kolejne niedoróbki:

– Pękająca wylewka, po prostu ściera się pod butem. Pękające tynki. Przewody położone tak płytko, że da się izolację z przewodów zeszlifować.

Agata pokazuje na miejsce, gdzie ściana łączy się z oknem.

– Te kotwy powinny być płaskim kawałkiem metalu, który przytrzymuje okno do ściany. No nie są, po prostu wygięli je w łuk, bo im za daleko odstawało okno. Okno nam chodzi jak chce, czuć, że powietrze leci. Zgłosiliśmy usterkę półtora roku temu. Cały czas czekamy, aż nam te okna wymienią. W międzyczasie zaczął pękać tynk dookoła. Przyszli goście od wykonawcy, rozkuli, popatrzyli i mówią: „Ooo, to trzeba się zastanowić, jak to zrobić”. Zastanawiają się już parę miesięcy.

– Dzwonię do wykonawcy: „No nie odpowiem, kiedy wymiana, bo biuro sprzedaży zajmuje się zamówieniem okna” – relacjonuje Marek. – Dzwonię do biura sprzedaży i nie odbierają. Dzwonię do człowieka, który miał te okna zamówić, a on nic nie wie o żadnym oknie. Wykonawca znowu nie odbiera, jest na urlopie. I tak jest z każdą rzeczą. Codziennie wchodzę do budynku, łapię gdzieś robotnika od wykonawcy i pytam: „Przyjdzie pan dzisiaj zrobić to, co wczoraj obiecał?”. Na co on odpowiada: „No, może tak”. Za piątym razem, jak go na siłę praktycznie przyciągnę, to w końcu to poprawi. Ale my też już nie możemy czekać. Zaczęliśmy remont na własny koszt. Tych pieniędzy, które teraz włożymy, już nie odzyskamy.

– Od dwóch lat cały ten czas wynajmujemy ten sam pokój w mieszkaniu wielopokojowym – opowiada Agata. – Tam jest pięć pokoi, w każdym mieszka jedna osoba, robotnicy z Ukrainy i Indii, łącznie sześć osób. Wspólna kuchnia, dwie łazienki. Jak za studenckich czasów, z których miałam nadzieję już wyjść. Nie mamy piekarnika, to są nasze obiady od dłuższego czasu. – Agata pokazuje kubełek z KFC. – Rodzice mówią, żebyśmy wrócili, ale to już byłaby ostateczność. Łapią mnie takie myśli: „Co my tu w ogóle robimy?”. Widzę, jak to się na nas odbija. Dużo się kłócimy, naskakujemy na siebie bez powodu, jesteśmy kłębkami nerwów.

Na dzisiaj licznik kar umownych dla dewelopera zatrzymał się na 60 tysiącach złotych. Nie wiadomo, czy Marek i Agata kiedyś je zobaczą, bo deweloper z własnej woli raczej ich nie wypłaci. Czeka ich kolejna batalia sądowa.

– Przecież mogli powiedzieć: „Nie dopełniliśmy tego i tego, potrzebujemy tyle i tyle czasu” – podsumowuje Marek. – A oni nas zaczęli bezczelnie, w żywe oczy okłamywać. Przelaliśmy im prawie pół miliona, oszczędności życia, a oni nawet nie odbierają od nas telefonu…

– Zdarzało mi się przekazywać lokale, znam te chwyty – opowiada mi budowlaniec i ekspert od odbiorów Rafał Mikołajczyk. – Polityka firm jest taka: wszystkie wady mechaniczne, których klient nie wyłapie na etapie odbioru, schodzą im z głowy. Porysowane okna i klamki, zbite szyby, pęknięte płytki, uszkodzenia oklein, braki zaślepek, okapników, uszczelek… to wszystko jest odrzucane przez dewelopera. Jak klient nie zobaczy porysowanych rzeczy przy odbiorze, a zgłosi się do pracowników dewelopera w okresie gwarancji, to oni jego zgłoszenie odrzucą, choćby to było dwa tygodnie później. Deweloper może wtedy powiedzieć: „Sam to zrobiłeś, kliencie”. To tak, jakbyś przyszedł z telefonem ze zbitym ekranem i chciał wymiany na gwarancji. Inaczej się załatwia wady z winy inwestora, jak odparzony tynk czy przeciek do lokalu. Gdy pracowałem dla generalnego wykonawcy, dyrektor zaprosił nas na zebranie i mówi: „W pierwszej kolejności macie postarać się skutecznie odrzucić skargę. To, co odrzucimy, mamy już z głowy. Później próbujecie zakwestionować na każdy możliwy sposób. Bo to, czego nie odrzucicie i nie zakwestionujecie, będziecie musieli naprawiać. Wy, nikt inny. Nikt inny tu nie przyjdzie tego poprawiać”. Ostatni etap to przymuszenie podwykonawcy do naprawy albo zorganizowanie wykonawstwa zastępczego. Na żadnym z tych etapów za naprawy nie płaci deweloper. Na żadnym! Albo skargi są odrzucane i problem z głowy, a jak trzeba coś robić, to płaci generalny albo podwykonawca.

Rafał przez lata odpowiadał za odbiory i wykończenia w dużych firmach budowlanych. Dziś prowadzi własną firmę i jest po drugiej stronie barykady. Klienci wynajmują go, by poszedł z nimi na odbiór wymarzonych czterech ścian. Zanim podpiszą protokół odbioru, wyłapuje fuszerki budowlane i pomaga fachowo ocenić stan nieruchomości. Dzięki niemu klienci mają podstawę, by domagać się od dewelopera naprawy. Prowadzi facebookowy profil „Odbiory Mieszkań Warszawa”. Pracy ma po korek, bo coraz częściej lokatorzy wolą wydać 1000 złotych na eksperta, niż zainwestować milion złotych w wadliwie zbudowane mieszkanie. Podobnych firm w ostatnich latach powstało bardzo wiele. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę: „odbiory (tutaj nazwa naszego miasta)”, a wyskoczą linki do stron i facebookowych profili fachowców, którzy za opłatą pomogą nam w nierównym starciu z deweloperem.

Ponieważ Rafał sam kiedyś pracował dla deweloperów, to wie, jakich sztuczek używają.

– Zgodnie z prawem klient ma na swoje mieszkanie pięć lat gwarancji, tak zwanej rękojmi. Deweloper lub wykonawca ma obowiązek naprawić wszystkie błędy budowlane, które klient wykryje w tym czasie. To prawo nie działa. Są deweloperzy, także ci absolutnie najwięksi na rynku, którzy będą tylko pacykować, udawać, że coś zrobili. Jak ma pan pęknięcie ściany na etapie odbioru, to wykonawca wyśle swoich ludzi, którzy będą w pierwszej kolejności starali się wyszpachlować to pęknięcie jak najtańszym akrylem szpachlowym, na szybko, dzień przed powtórnym odbiorem. Zakryją problem, nie naprawią. Wykonawcy zawsze starają się przeciągnąć temat jak najdłużej. Generalny będzie przeciągał naprawę czegokolwiek, ile tylko zdoła. A biuro dewelopera jeszcze mu przyklaśnie. Żadnych działań nie podejmą, a jak jest klient mocno awanturujący się, to mówią: „Wspieramy cię kliencie, walcz z generalnym wykonawcą, o, tam stoi, idź do niego”. Obowiązuje polityka pełnej spychologii: przeciągnąć wszystko, co się da, do końca piątego roku gwarancji, a potem byle jak, na szybko zrobić, bo potem to już nie ich problem. Żeby dochodzić swoich praw, trzeba mieć pieniądze: na prawników, ekspertyzy, wykonawstwo zastępcze, bo jak wykonasz poprawki na swój koszt, to potem możesz dochodzić od dewelopera zwrotu pieniędzy. Ci duzi deweloperzy parę spraw przegrali i trochę w życiu zapłacili. Widziałem na własne oczy proces o źle wykonane balkony. Prawnicy dewelopera doszli do wniosku, że sprawa jest nie do wygrania. Mieszkanie drogie i ładne, mieszkańcy przygotowali się bardzo dobrze, mieli ekspertyzy. Szybciej, taniej i lepiej zapłacić zadośćuczynienie. Stanęło na 80 tysiącach złotych.

W starciu z dużym deweloperem klient ma jeszcze szanse, choć domaganie się pieniędzy z tytułu rękojmi to ciężki i kosztowny proces. Według Rafała gorsi są mali deweloperzy, rodzinne firmy spod znaku: „Janusz ze szwagrem idą w mieszkaniówkę”.

– Mali nie starają się nawet, żeby to mieszkanie jakoś wyglądało. Dla nich liczy się tylko to, że przyszedł klient i kupił. Oni nie mieli jeszcze sprawy w sądzie, nie musieli zapłacić 100–120 tysięcy odszkodowania. Ostatnio idę do takiego na odbiór, opukuję płytki, słyszę, że są głuche, i wiem, że za jakiś czas odpadną. A gość mi mówi: „Moim zdaniem nie są głuche. Ja tego nie naprawię. Możemy klientowi zwrócić pieniądze”. I co mu zrobisz? Mogę spisać protokół, wręczyć go klientowi, ale prawda jest taka, że jeżeli deweloper będzie szedł w zaparte, to nie ma fizycznej możliwości, żeby go do czegoś przymusić. Na końcu pozostaje sąd – mówi Rafał.

Konrad Płochocki, wiceprezes Polskiego Związku Firm Deweloperskich, twierdzi, że z jakością nowych mieszkań nie jest nawet w połowie tak źle, jak przedstawiają to moi rozmówcy.

(…)

– Gdyby było tak źle, jak pan mówi, gdyby osiedla deweloperskie wyglądały tak fatalnie, to najbardziej niezadowoleni ludzie w Warszawie powinni mieszkać na osiedlu Wilanów, w całości zbudowanym przez deweloperów. Jakbyśmy żyli w świecie, o którym mówią miejscy aktywiści, to Wilanów byłby współczesną Sodomą i Gomorą w jednym. Tymczasem jak spojrzymy na badania stopnia zadowolenia ze swojego miejsca zamieszkania, to okaże się, że Wilanów wygrywa ze wszystkimi miejscami na mapie Warszawy. Najszczęśliwsza dzielnica od lat. Sól w oku aktywistów. Duże osiedla deweloperskie charakteryzują się dużym stopniem zadowolenia swoich mieszkańców.

Badania wspominane przez wiceprezesa mogą oczywiście świadczyć o tym, że klienci deweloperów w większości są zadowoleni ze swoich zakupów mieszkaniowych. A może być też tak, że jeżeli ktoś zainwestował oszczędności życia w nieruchomość, to z trudem przechodzi mu przez gardło, że to nie były najlepiej wydane pieniądze. Albo tak, że Polacy w kwestii mieszkań są skazani na deweloperów, bo nikt inny mieszkań nie buduje. Nie bardzo mogą więc wybrzydzać.

Fragment książki „Patodeweloperka. To nie jest kraj do mieszkania” Bartosza Józefiaka wydanej przez Znak Literavoqa. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version