Poniedziałki są trudne chyba dla wszystkich, ale szczególnie dla członków komisji śledczej ds. wyborów kopertowych. Czego tam nie było? Od polowania na czarownice, przez drobiarskiego barona, po Narodowy Wskaźnik Białkowy.

W poniedziałek 4 marca przed komisją śledczą ds. wyborów kopertowych stanęło dwóch kukizowców – założyciel formacji Paweł Kukiz oraz jej poseł od 2015 r. Jarosław Sachajko. Bezpośredni powód? Wpis Kukiza z 5 maja 2020 r., w którym polityk opisał kulisy „żenującej, zmasowanej i panicznej PiS-owskiej akcji korupcyjno-politycznej”. Jarosław Kaczyński miał się wtedy uprzeć, aby za wszelką cenę przeprowadzić wybory kopertowe. Wiosną 2020 r. zaczął – wedle relacji Kukiza – „wysyłać swoje popychadła, by korumpowały, kupowały, albo zastraszały posłów”. Chodziło o to, by poparli wybory korespondencyjne.

Wśród osób, na które próbowano wpłynąć w ten sposób, mieli być Stanisław Żuk, Jarosław Sachajko, Agnieszka Ścigaj i Stanisław Tyszka. Kukiz zarzucał Kaczyńskiemu oraz Mateuszowi Morawieckiemu zbudowanie „aroganckiej, butnej i tępawej partyjnej mafii, partii przeciętniaków”. W poniedziałek – już przed komisją – mógł rozwinąć te słowa. Sęk w tym, że Kukiz nie do końca chciał to zrobić. Przed komisją stanął zdziwiony, że ktoś w ogóle zawraca mu głowę, przekonując, że wszystko, co miał w tej sprawie do powiedzenia, zawarł w swoim wpisie.

Kukiz dość szybko próbował też wejść w rolę symetrysty i polityka antysystemowego, który żadnej władzy się nie kłania. – Jeżeli chodzi o wpis, z niczego się nie wycofuję, ani niczego nie dodaję. […] Taka zasada kupowania posłów jest jednym z fundamentów tego postkomunistycznego ustroju, w jakim żyjemy.

Niczego się jednak nie wypierał. – To jest moje konto. Piękny literacki post pisany z wielkim trudem. Nikt mi się nie włamał. Treści na tym profilu są pisane przeze mnie osobiście. To ja jestem autorem tych słów, ja się tego nie wstydzę. To wy powinniście się wstydzić – przekonywał.

Pozę polityka antysystemowego zburzyła dopiero posłanka Magdalena Filiks. – Pan mi tu opowiada jakieś bajki o mafiach. […] Jak pan bierze pieniądze, to system jest jak trzeba, jak pan nie bierze, to system jest mafijny – zauważyła.

Wieczorem tego samego dnia – po przesłuchaniu byłego prezesa Poczty Polskiej Tomasza Zdzikota – przed komisją stanął wspomniany przez Kukiza poseł Sachajko, któremu według niektórych informacji PiS chciał nawet sprezentować ministerstwo rolnictwa. Podczas przesłuchania rozpoczynał jednocześnie kilka wątków, nie odpowiadał na pytania, uciekał w dygresje. Jego opowieść nabrała spójnych ram dopiero w wyniku kilku precyzyjnych pytań posła Bartosza Romowicza.

Sachajko potwierdził następującą kolejność wydarzeń. Wiosną 2020 r. zadzwonił do niego Andrzej Goździkowski, prezes firmy Cedrob, jednego z największych polskich producentów drobiu. Nawiązując do projektów i tematów, nad którymi pracował Sachajko (Narodowy Wskaźnik Białkowy), zaprosił na rozmowę z Mateuszem Morawieckim w wilii premiera na Parkowej.

Fakt, że w sprawie wyborów kopertowych, dzwoni do niego drobiarski baron, poseł Kukiz’15 zdawał się traktować nad wyraz beztrosko.

– Nie zdziwiło pana, że na spotkanie ws. wyborów kopertowych zaprasza pana nie członek rządu, a prezes firmy drobiarskiej – dopytywała posłanka Agnieszka Kłopotek. — Pani poseł, dla mnie wszyscy ludzie są równi — odpowiedział Sachajko.

Polityk potwierdził — choć nie mógł sobie przypomnieć, czy działo się to podczas rozmowy telefonicznej, czy spotkania w wilii na Parkowej — że zasugerowano mu pracę w ministerstwie rolnictwa. Szczegółów jednak „nie pamiętał”, bo nie wiedział, czy na stanowisku dozorcy, czy dyrektora departamentu. – Ja mam piękne życie i dużo pracy. Szczegółów tej rozmowy nie pamiętam, byłem jednak zdziwiony, że zwrócono się do mnie z taką propozycją – zeznał.

Potentat drobiu zaprasza do willi premiera. "Dla mnie wszyscy ludzie są równi"

Dalsze przesłuchanie utonęło w morzu dygresji i wtrąceń, przerywania wypowiedzi, powtarzania pytań i braku konkretów.

Sachajko uważa, podobnie jak Kukiz, że do wyborów kopertowych nie doszło w wyniku „kompletnej obstrukcji, aby podmienić kandydata PO” z Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na Rafała Trzaskowskiego.

— Jak pan głosował ws. wyborów kopertowych? — dopytywali więc posłowie. — Cała Koalicja Polska była przeciw — odpowiadał Sachajko, według którego nie ma w tej postawie sprzeczności.

Tyle w kwestii wyborów kopertowych. Wtorek 5 marca zapowiadał się raczej sennie i nieciekawie. Komisja ds. afery wizowej zaprosiła na przesłuchanie byłego ambasadora w Indiach Adama Burakowskiego, potem odebrała opinię od biegłego prof. Mikołaja Małeckiego, a na koniec głosowała ws. wniosków dowodowych.

Burakowski, obecnie dyplomata w Republice Południowej Afryki, potwierdził wcześniejsze zeznania konsulów Damiana Irzyka oraz Mateusza Reszczyka. Wyjaśnił, że już jesienią 2019 r., kiedy wysyłano go na placówkę, zaznaczano, że tzw. outsourcing wizowy będzie jednym z tematów, którym będzie się musiał zająć.

Polski MSZ już od 2018 r. badał tę sprawę. Polska z roku na rok staje się coraz atrakcyjniejszym krajem dla migrantów. – Indie są bardzo dużym krajem, który posiada kilkanaście wielkich miast, outsourcing miał służyć usprawnieniu pracy konsulów i zwiększeniu komfortu obsługi dla aplikantów. Kiedy przyjechałem do Delhi, tylko Polska nie miała takiego outsourcingu – wyjaśnił ambasador.

Burakowski potwierdził, że przy obecnym zapotrzebowaniu i zainteresowaniu Polską, konsulaty w Indiach borykają się z brakami kadrowymi.

Czy wiedział o naciskach na konsulów ze strony Piotra Wawrzyka i MSZ? – Konsul Irzyk poinformował mnie o fakcie takich nacisków – zeznał Burakowski. Dodał również, że o sprawie nielegalnych migracji, które były tematem doniesień medialnych w Indiach, poinformował też wicedyrektor departamentu konsularnego w MSZ Beatę Brzywczy (została potem usunięta z MSZ).

Tutaj pojawia się ważny wątek.

Ambasador Burakowski zeznał, że w związku ze sprawą tzw. ekipy filmowej, wykonał „jeszcze jeden ruch”, ale powiedział, że może o nim poinformować tylko na posiedzeniu niejawnym. Chodzi zapewne o poinformowanie służb specjalnych, o czym dyplomata niekoniecznie może mówić publicznie. Komisja podejmie jeszcze decyzję w tej sprawie.

Z rzeczy ważnych trzeba jeszcze wspomnieć, że ambasadora Burakowskiego zapytano o słynny projekt rozporządzenia Wawrzyka, które miało rozszerzać kompetencje obsługi wizowej przez MSZ aż do 21 państw i w efekcie umożliwić napływ do Polski nawet 800 tys. osób rocznie. Dyplomata przyznał, że za podobne sprawy odpowiadali konsulowie, ambasador ma inne obowiązki, ale treść tego rozporządzenia na pewno nie była z nim konsultowana. Powiedzmy sobie szczerze, że zeznania ambasadora były wtórne.

Po przesłuchaniu Burakowskiego przed komisją zasiadł biegły z zakresu postępowania karnego — prof. Mikołaj Małecki z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego obecność już przed południem nie spodobała się politykom PiS. Dopytywali, na jaką okazję został powołany i na temat czego będzie się wypowiadał. — Chcemy, aby profesor Małecki, wybitny karnista z UJ, podzielił się z nami swoją wiedzą w sprawach relewantnych do prac tej komisji — odpowiedział przewodniczący Michał Szczerba.

Małecki ani na milimetr nie wychodził poza swoje kompetencje. Nie wyrokował, nie odnosił się do konkretnych przykładów związanych z aferą wizową, wyjaśniał raczej prawne meandry takich przestępstw, jak nadużycie władzy, korupcja czy płatna protekcja. Choć takie prezentowanie opinii powinno odbywać się za zamkniętymi drzwiami, aby nie nużyć oglądających, biegły na pewno nie zasłużył na to, co zgotowali dla niego politycy PiS.

Zaczął poseł Andrzej Śliwka. — Panie doktorze, jak pan ocenia tezę dowodową, na którą pan został tutaj powołany?

Dalej w podobnym tonie zwrócił się do biegłego poseł Zbigniew Bogucki. — Szanowny panie profesorze, czy jest pan na liście biegłych prowadzonej przez któregokolwiek z prezesów polskich sądów okręgowych, a jeżeli tak, to w zakresie jakiej specjalności?

— Czy nie uważa pan, biorąc pod uwagę, co pan mówił i co pan zrobił, że zgodził się pan wziąć udział w cyrku politycznym? — zarzucił na koniec biegłemu poseł Bogucki.

Pytanie zostało uchylone przez przewodniczącego Szczerbę.

Komisja śledcza ds. afery wizowej nie ma szczęścia do przesłuchań ekspertów. Pierwszy z nich mówił kompletnie niezrozumiałym dla zwykłego człowieka językiem, drugi, czyli prof. Małecki, był szalenie merytoryczny, ale opowiadał o rzeczach bardzo szczegółowych. Spuentować ten teatr postanowił Piotr Kaleta. — Panie profesorze, my w tej komisji mamy spór fundamentalny, czy ta komisja jest potrzebna, czy też nie.

Przewodniczący odebrał mu głos. Wyjaśnił, że spór ten rozwiązał parlament, powołując komisję.

Pytanie Kalety wydaje się na miejscu. Paradoksalnie powinni je sobie zadać właśnie posłowie PiS, którzy na ostatnim posiedzeniu przeszli od atakowania świadków — co zdarzało im się wcześniej, na obu komisjach — do atakowania biegłego. Powinni się też zastanowić, czy taka taktyka – jakkolwiek skrojona głównie pod własny elektorat – dodaje im powagi i wiarygodności. Jeżeli ktoś nie chce w tej komisji siedzieć, to niech nie siedzi.

Ciekawe rzeczy dzieją się również w komisji śledczej ds. Pegasusa, która powoli przygotowuje się do przesłuchania Kaczyńskiego. Przypomnijmy, że zaplanowano je na piątek 15 marca. W środę na zamkniętym posiedzeniu doszło tam do selekcji kandydatów na ekspertów.

Komisja odrzuciła trzy kandydatury – prawników związanych z Ordo Iuris zaproponowanych przez PiS i prawniczki zgłoszonej przez Przemysława Wiplera z Konfederacji. Pani mecenas ma w życiorysie epizod zasiadania w sądzie arbitrażowym w Moskwie. Zapewnienia, że nic z tego nie wynikało, bo nigdy faktycznie nie wypełniła tej funkcji, komisji nie przekonały.

Co ciekawe, po odrzuceniu kandydatur poseł PiS Mariusz Gosek zaliczył falstart. Zaproponował bowiem kandydaturę osoby związanej z ministerstwem sprawiedliwości. To dyskwalifikujące, bo resort kierowany przez Zbigniewa Ziobrę brał udział w zakupie Pegasusa. Upór naprawdę godny lepszej sprawy.

Tymczasem okazuje się, że komisja śledcza ds. Pegasusa słusznie założyła, że jej działalność nie powinna skupiać się wyłącznie na Pegasusie, bo nie tylko tym narzędziem poprzednia władza wojowała ze swoimi przeciwnikami. Właśnie okazało się, że resort Ziobry chciał posiadać własne oprogramowanie do zadań specjalnych i kupił za 15 mln zł Hermesa. Do końca nie wiadomo, do czego miał służyć ten program, tym bardziej że dostała go Prokuratura Krajowa. Na pewno do pobierania i agregowania danych ze źródeł otwartych, ale być może także do czegoś więcej.

Poprzednia władza w bezprecedensowej skali sięgała także po tradycyjne metody inwigilacji, czyli podsłuchy, bilingi i lokalizowanie telefonów. Zmieniła zresztą prawo tak, by sobie to ułatwić. W przypadku bilingów i danych lokalizacyjnych, w latach 2016-22 nastąpił wzrost wniosków inwigilacyjnych o ponad 50 proc. W liczbach bezwzględnych oznacza to, że celem takich operacji było grubo ponad milion osób rocznie. W 2022 r. nawet niemal dwa miliony.

Eksperci twierdzą, że dziesiątki tysięcy osób inwigilowano bezprawnie. Oznacza to, że dane o tym, z kim się kontaktują i gdzie się przemieszczają, wpadły w niepowołane ręce poza kontrolą sądów (ta zresztą i tak jest iluzoryczna). Z oficjalnych danych wynika, że „klepią” one jak leci wnioski służb o inwigilację. Akceptują je w 99 proc. przypadków. Zmiany w prawie są niezbędne i to na wczoraj.

HtmlCode

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version