Każdy mój film to mały krok w stronę tego, żeby zakończyć stopniowo niesprawiedliwą stygmatyzację pracownic seksualnych – mówi Sean Baker. Jego nagrodzona Złotą Palmą w Cannes „Anora” w kinach od 22 listopada
„NEWSWEEK”: Odbierając w Cannes Złotą Palmę, zadedykował pan swój film wszystkim pracownicom seksualnym. Dlaczego właśnie te osoby są dla pana tak istotne?
Sean Baker: Zrobiłem to z szacunku do tych osób. Zrobiłem już pięć filmów, które koncentrują się na tym temacie [„Take Out”, 2004; „Starlet”, 2012; „Mandarynka”, 2015; „The Florida Project”, 2017; „Anora”, 2024 – red.]. Ludziom z tej branży, którzy podzielili się ze mną swoimi historiami, należy się uznanie. Bez ich opowieści, bez ich głosów nie nakręciłbym tych pięciu filmów. Zależało mi, żeby zaznaczyć to, że bez nich mojego kina by nie było, więc należało im oddać za to hołd.
Jak aktorzy reagują na propozycję wystąpienia w filmie poruszającym wciąż jednak drażliwy społecznie temat?
– Poszukiwanie aktorów było żmudnym procesem. Kontaktowałem się z nimi przez agentów i przez media społecznościowe. Największy problem miałem z rolą, w którą wciela się Mark Edelstein, który jest niesamowity. Zanim jednak na niego trafiłem, rozważałem zatrudnienie gwiazd sceny pop. Marka zasugerował mi Jurij Borisow, który gra Igora. Powiedział: „Właśnie pracowałem z tym wspaniałym młodym aktorem i gorąco go polecam”. I gdyby nie Jurij, nie wiedzielibyśmy o istnieniu Marka. Skontaktowałem się z nim i poprosiłem go o nagranie self-tape’u, wcześniej dałem mu scenę do przeczytania. I on przesłał chyba najzabawniejsze nagranie, jakie kiedykolwiek widziałem. Zdobył mnie nim od razu.
Jak to nagranie wyglądało?
– Nagrał siebie podczas czytania sceny w taki sposób, że był ustawiony tyłem do kamery. Na nagraniu widać było tylko jego plecy. Patrzył przez okno, miał na sobie czapkę i palił papierosa. I to wszystko. Potem się odwrócił, ale kamera przybliżyła się do niego tak, że i tak nie było widać żadnych intymnych części. Widać było w zasadzie samą twarz. Śmiałem się z tego w głos i już wiedziałem, że muszę mieć Marka. Kiedy się z nim spotkaliśmy, okazał się jeszcze lepszy, niż zakładałem. Miał tę rzadką cechę, że potrafił być jednocześnie zabawny i poważny. On ma niesamowitą świadomość pracy kamery, rozumie, jak ona działa, z jakich kątów filmuje.
W Cannes wywiązała się dyskusja na temat „Anory”. Niektórzy widzowie oburzali się, że pokazuje pan na ekranie Rosjan, co w czasach wojny z Ukrainą uznano za niestosowne.
– Pracowałem nad realizacją tego projektu przez 15 lat. Zacząłem, zanim Rosja napadła na Ukrainę w 2014 r. i zanim wybuchła pełnoskalowa wojna w 2022 r. To bardzo trudna sprawa, wszystkie osoby zaangażowane w „Anorę” życzyłyby sobie, żeby wojna natychmiast się zakończyła. Akcja filmu jest jednak osadzona w 2019 r., czyli przed pełnowymiarową agresją, i nie odnosi się do niej, nie ma z nią nic wspólnego. To jest historia młodej kobiety, pracownicy seksualnej. Zdecydowaliśmy się na realizację, mimo że mogło to wywołać dyskomfort u niektórych widzów. Współpracuję z różnymi artystami i nie zamierzam obarczać ich odpowiedzialnością za działania ich rządu. Oni nie są politykami, są artystami, którzy spotykają się z innymi artystami i razem pracują, co jest dobre. Na planie „Anory” w Brighton Beach pracowali razem Ukraińcy, Rosjanie i Amerykanie – wszyscy ramię w ramię, skupieni na sztuce, na tym, żeby łączyć ludzi, a nie na oddalaniu ich od siebie. Kiedy sobie to uświadomiliśmy, zrozumieliśmy, że tworzymy coś pozytywnego, i poczuliśmy się z tym dobrze.
Po zwycięstwie „Anory” w Cannes pojawiły się komentarze, że film o pracownicy seksualnej wygrał w kraju, w którym praca seksualna jest nielegalna. Czy uważa pan, że „Anora” ma szansę to zmienić?
– Nie łudzę się, że jeden film może coś zmienić na większą skalę, ale uważam, że jeden film może być małym krokiem we właściwym kierunku. Każdy mój film to właśnie mały krok w stronę tego, żeby zakończyć niesprawiedliwą stygmatyzację. Kiedy rozmawiam z dziennikarzami albo spotykam się po seansach z widownią i mogę wyrazić swoje przekonanie o potrzebie dekryminalizacji pracy seksualnej, staram się to robić tak, żeby nie brzmieć jak na kazaniu. Chcę, żeby ludzie mający różne opinie na ten temat mogli tę sprawę przeanalizować i przedyskutować w bezpiecznej przestrzeni. Ciekawe jest to, że widzowie, którzy obejrzeli film, czują więź z postacią Ani, kibicują jej, są wobec niej empatyczni. A zdarza mi się to słyszeć nawet od bardziej konserwatywnej widowni, co znaczy dla mnie naprawdę bardzo wiele. Dzięki temu wiem, że film działa.
To dla pana zaskoczenie?
– Cóż, często skupiam się w swojej twórczości na unikalnych subkulturach i mikroświatach. Większość osób pewnie nawet nie pomyśli, że mogłaby się z nimi utożsamiać. Ale po obejrzeniu filmu przekonują się, że opowiadam historie uniwersalne, dotyczące uniwersalnych tematów. Jednym z nich jest amerykański sen, który niestety jest mocno związany z pieniędzmi i dobrobytem. Myślę, że kiedy ktoś myśli o spełnieniu marzeń niczym z bajki, to wyobraża sobie wygraną na loterii, poślubienie bogatej osoby lub posiadanie dóbr materialnych. Zależało mi, żeby o tym opowiedzieć i pokazać, z jakimi konsekwencjami to się może łączyć.
Muszę przyznać, że mnie trochę zaskoczyło, że wygrał pan Złotą Palmę w Cannes. Pański film reprezentuje przystępne kino, strawne dla masowej publiczności, a Cannes słynie z nagradzania filmów adresowanych do wyrobionej widowni. Czy udało się panu porozmawiać z Gretą Gerwig, Omarem Sy, Evą Green albo innymi jurorami?
– Porozmawiałem ze wszystkimi oprócz Grety, która jest teraz bardzo zajęta, bo pracuje nad filmami z serii opowieści o Narnii. Miałem okazję zjeść kolację z J.A. Bayoną, który zdradził mi, że wszyscy naprawdę polubili film. Szczególnie silną więź poczułem z Hirokazu Koreedą, bo robimy podobne filmy, a jego wpływ na mnie jest ogromny. Imponuje mi sposób, w jaki pracował z dziećmi. Podglądałem tę pracę, kiedy przygotowywałem „Florida Project”.
Jestem im wszystkim wdzięczny, bo mają niesamowite osiągnięcia. „Śnieżne bractwo” Bayony to jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, a Greta filmem „Barbie” de facto utrzymała kina przy życiu.
Pierwszy raz w pańskiej twórczości możemy oglądać nie tylko ludzi wykluczonych społecznie, ale też świat rosyjskich krezusów. Skąd ta zmiana?
– Zderzenia klas czy dwóch różnych grup społecznych przynosi ciekawy efekt. Fabułę mojego filmu mógłbym streścić w jednym zdaniu: młoda pracownica seksualna poślubia syna rosyjskiego oligarchy. I tyle wystarczyło mi, żeby wejść do biura w Hollywood i streścić ją producentom, bo to dobry haczyk. To na tyle oryginalna historia, że tyle wystarczy, żeby chcieć ją opowiedzieć – choćby dla rozrywki. Ale od początku chciałem przemycić w filmie coś więcej.
No właśnie – to zdanie brzmi, jakbyśmy oglądali nową wersję „Pretty Woman”. Takie porównania zresztą pojawiły się w niektórych recenzjach. Jak pan na nie reaguje?
– Nie mam z nim najmniejszego problemu, bo to bardzo ikoniczny film. Tego typu odniesienia wręcz pomagają zachęcić do filmu szeroką widownię. Ale jak mam być szczery, to podczas kręcenia w ogóle o „Pretty Woman” nie myślałem.
A o czym pan myślał?
– Czerpię inspiracje głównie z filmów z lat 70. i 80., takich jak „Książę w Nowym Jorku” czy dokonania Jonathana Demme’a. Porównania „Anory” z nimi są jak najbardziej trafne. Jednak zestawianie jej z bardziej współczesnymi produkcjami są mylne. Nie żebym ich nie lubił. Po prostu uważam, że nie minęło jeszcze dość czasu, żeby współczesne filmy miały na mnie jakiś głębszy wpływ. Fakt, że można postawić obok siebie „Anorę” i „Pretty Woman”, uświadomiłem sobie dopiero w pierwszym tygodniu zdjęć, kiedy ktoś powiedział mi, że scena z oświadczynami ma pewne podobieństwa w dialogach do klasyka z Julią Roberts. I wtedy nagle zorientowałem się, że w zasadzie opowiadam historię „Pretty Woman”, przynajmniej przez pierwszą godzinę filmu. I to było dla mnie okej, bo świadomie zamierzałem skorzystać ze schematów hollywoodzkiej komedii romantycznej.
Wiele osób zastanawia się, czy pan policzył, ile razy pada z ekranu słowo „fuck”, bo spekuluje się, że to chyba rekord zasługujący na księgę Guinnessa.
– Myślę, że rekord, który przez lata należał do „Człowieka z blizną”, pobiłem już lata temu swoim filmem „Prince of Broadway”, więc tym razem nawet sobie tym nie zawracałem głowy, ale zamierzam to zrobić (śmiech).
Czy po tylu filmach na temat pracownic seksualnych dowiedział się pan jeszcze o tym środowisku czegoś nowego, robiąc „Anorę”?
– Każdy mój projekt dotyczy innego aspektu pracy seksualnej, więc za każdym razem współpracuję z konsultantami. W przypadku „Anory” była nią Andrea Werhun, która napisała wspomnienia wydane w formie książki zatytułowanej „Modern Whore”. Bardzo dużo się z niej nauczyłem, bo Andrea opisuje w niej swoje doświadczenia jako eskortki i tancerki erotycznej. Lektura miała bezpośrednie przełożenie na postać Ani, a Andrea pomogła nam przy czytaniu scenariusza, wskazała, co jest adekwatne, a co nie. Pomogła nam też w kwestii języka, opatrując dialogi odpowiednim slangiem, ale też towarzyszyła nam przy wyborze piosenek.
Czy wahał się pan w podjęciu decyzji, czy pokazywać sceny seksu, który pracownice seksualne uprawiają ze swoimi klientami?
– Cóż, gdy robię filmy o czyjejś pracy – a już wcześniej nakręciłem „Take Out”, który opowiada o dostawcy w chińskiej restauracji, oraz „Prince of Broadway”, którego bohaterem jest oszust sprzedający podróbki – to zależy mi, żeby pokazywać mechanikę pracy bohaterów. Pokazanie seksu było więc jedynym słusznym sposobem, żeby unaocznić widzowi, czym moja bohaterka się zajmuje. Dlatego od początku zakładałem, że będę pokazywał interakcje pracownic z ich klientami.
W główną bohaterkę, wciela się Mikey Madison, która ma wiele trudnych, wymagających scen. Jak pan ją znalazł?
– Zobaczyłem jej niesamowitą rolę w „Pewnego razu… w Hollywood”. Ona skradła show w ostatnich 15 minutach tego filmu. Była po prostu niesamowita. Sam robię castingi do swoich projektów. Od chwili obejrzenia obrazu Quentina Tarantino przechowywałem ją w głowie jako aktorkę, z którą chciałbym kiedyś współpracować. Kiedy szukałem mojej Ani, poszedłem na premierę nowego „Krzyku”, w którym jej postać okazała się zabójcą. A ona grała ją tak, jakby była po prostu zwykłą młodą osobą, mającą świetne poczucie humoru i pełną zadziorności. No i wykazała się naprawdę imponującą zdolnością do dobrego krzyczenia! (śmiech) I już wiedziałem, że to jest moja Ani. Siedząc w kinie, powiedziałem do mojej żony i producentki Samanthy Kwan: „Zadzwońmy do jej agenta, jak tylko wyjdziemy z kina”. I tak zrobiliśmy. Okazało się, że ma tego samego agenta co Brooklynn Prince, która grała we „Florida Project”, więc szybko udało się umówić spotkanie. Byłem zaskoczony, jak jest spokojna, cicha, wręcz trochę nieśmiała. Poznając ją, tylko upewniłem się, że podjąłem właściwą decyzję. Miałem wysokie oczekiwania, a ona je zdecydowanie przekroczyła swoim oddaniem i ciężką pracą nad rolą.