Rozmawiając z ludźmi ze statku, Dougie ponownie uświadomił sobie, że dla Chińczyków Stany Zjednoczone to kraina marzeń. Pożyczali pieniądze, zostawiali rodziny, ryzykowali życie, byle tylko się tu dostać. Sam dostatecznie długo pracował w Chinatown, by wiedzieć, że „Piękny Kraj” – tak Chińczycy mówili o Ameryce – ma swoje ciemne strony. Publikujemy fragment książki Patricka Radden Keefe pt. „Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen”.
Dougie zajmował się porwaniami i gangami wymuszającymi haracze, organizował naloty na harownie i salony masażu, widział piwnice i sutereny o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, w których dziesiątki ludzi wynajmowały łóżka na trzy zmiany. Patrzył w oczy pasażerom statku, rozmyślał o tym, jak wiele poświęcili, by się tu znaleźć, i wreszcie pojął: „Nie byłbym w stanie znosić tego, co oni”.
O ósmej rano przypływ uniósł Golden Venture, uwolnił go z mielizny i wyrzucił na brzeg. Gdy grupa funkcjonariuszy weszła na statek, od razu powitał ich smród ludzkich odchodów. Cały pokład był obesrany. Nikt nie umiał sobie wyobrazić, że tak małym statkiem podróżowało kilkuset ludzi. Funkcjonariusze zeszli do ciemnej ładowni, dorównującej wielkością garażowi na trzy samochody. Zastali półmrok, kwaśny odór szczyn i potu, a do tego najróżniejsze porozrzucane przedmioty. „Klapki, portfele, pieniądze, pilot do magnetowidu, swetry, spodnie. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić – relacjonował później oficer straży wybrzeża. – Smród był przytłaczający. […] Ładownia, w której podróżowali ludzie, służyła również za ubikację”.
Opowieść kapitana. Sto dwadzieścia dni podróży
Dzięki tłumaczom pomagającym w przepytywaniu pasażerów przedstawiciele władz zdołali zidentyfikować kapitana statku. Według paszportu ponury, krępy czterdziestokilkulatek o ciemnej skórze pochodził z Indonezji i nazywał się Amir Humanthal Lumban Tobing; według wystraszonych podróżnych to właśnie on dowodził Golden Venture. Został zabrany na posterunek policji parków narodowych, gdzie przesłuchali go funkcjonariusze INS. Potem podano mu ciepły posiłek, poinformowano go, że jest zatrzymany, że ma prawo do adwokata i że w razie potrzeby sąd przydzieli mu obrońcę z urzędu. Jak większość kapitanów, potrafił trochę mówić po angielsku. Jeden z policjantów rozrysował uproszczoną mapę świata, żeby Tobing mógł wskazać trasę, którą pokonał statek.
Z zeznań Tobinga wynikało, że Golden Venture wypłynął z Singapuru sześć miesięcy wcześniej, w styczniu 1993 roku. Dotarł do Bangkoku, gdzie na pokład weszło dziewięćdziesięciu pasażerów, migrantów z Chin, oraz Kin Sin Lee, odpowiedzialny za ich pilnowanie. Następnie Golden Venture wrócił do Singapuru i cumował tam przez dwanaście dni, trzeba było bowiem naprawić generator prądu. W telewizorze w pokoju, w którym Tobing rozmawiał z policjantami, leciały wiadomości. Na ekranie pojawił się statek i pasażerowie na plaży. Nagle Tobing wyprostował się i wskazał jednego z nich.
– To Kin Sin Lee – oznajmił. Wyjaśnił też, że jest on właścicielem Golden Venture.
Kiedy naprawiono generator, statek ruszył w dalszą drogę. Minął cieśninę Malakka, przepłynął Ocean Indyjski i dotarł do Kenii. W Mombasie zabrał kolejnych dwustu pasażerów. Kapitan Tobing kreślił palcem trasę statku: na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki, wokół Przylądka Dobrej Nadziei, przez Atlantyk, następnie wzdłuż wybrzeży Brazylii i Ameryki Środkowej aż do Stanów Zjednoczonych. Dziwne: o wiele łatwiej byłoby po prostu pokonać Pacyfik i wylądować w Kalifornii. Golden Venture płynął w złym kierunku, przebył aż siedemnaście tysięcy mil morskich. Podróż zabrała sto dwadzieścia dni, co oznaczało, że chińscy imigranci płynęli do Ameryki dwa razy dłużej niż sławetni pielgrzymi z Myflower przeszło trzy i pół stulecia wcześniej.
Podczas gdy trwało przesłuchanie Tobinga, konwój biało-niebieskich autobusów miejskich przewiózł pasażerów do ośrodka INS w budynku federalnym przy Varick Street 201 na Manhattanie. Właśnie wtedy – choć nie wiadomo dokładnie, w którym momencie – wydarzyła się pewna istotna rzecz: ludziom ze statku przypięto nową łatkę. Nie byli odtąd „stłoczoną masą, nieszczęsnymi wyrzutkami, bezdomnymi miotanymi przez burze”, których Emma Lazarus opiewała w swoim sławnym wierszu, umieszczonym na odlanej z brązu tablicy we wnętrzu Statuy Wolności. Stali się intruzami. W następnych dniach i tygodniach wielu funkcjonariuszy, urzędników i polityków, którzy tamtego ranka znajdowali się na plaży w Rockaway, zaczęło mówić o hordach migrantów z Chin. Słuchając ich, odnosiło się chwilami wrażenie, że opisują najazd obcej armii, drugą inwazję Normanów. Gdy tylko zakończyła się niezwykle skomplikowana akcja ratunkowa, gdy dziesiątki ludzi wyciągnięto z wody, gdy uporano się z podstawowymi problemami logistycznymi, przedstawiciele władz uświadomili sobie powagę sytuacji: w Nowym Jorku, medialnej stolicy kraju, wylądowało około trzystu obcokrajowców niemających wiz ani paszportów. Zatrzymano największą grupę nielegalnych imigrantów w najnowszej historii Ameryki. Co więcej, wszystko to pokazano w telewizji. Zanim pasażerowie Golden Venture wsiedli do podstawionych autobusów, ktoś uznał, że trzeba skuć im ręce. Widzowie najważniejszych stacji mogli zobaczyć, jak są prowadzeni w szeregu, dwójkami, w plastikowych kajdankach, w maseczkach medycznych i z zawieszkami na szyjach wydanymi podczas triażu. Pilnowały ich dziesiątki policjantów. Autobusy zapełniały się jeden po drugim i postękując, ruszały powoli w stronę Manhattanu.
Wyrzucone przez morze. Drobne przedmioty i ciała
Na plaży pozostały tylko najróżniejsze drobne przedmioty wyrzucone przez morze: tekturowe walizki unoszące się na falach na płyciźnie, podarte torby z białego plastiku, w których Chińczycy trzymali suche ubrania na zmianę, puste, kilkulitrowe słoje po tajwańskim oleju do smażenia, służące niektórym pasażerom statku jako boje ratunkowe, parę butelek po napoju pomarańczowym sprzedawanym w Kenii. I do tego jeszcze przemoczone błękitne koperty lotnicze, na listy do domu.
Morze wyrzucało też martwych Chińczyków. Początkowo stwierdzono śmierć ośmiu osób, okazało się jednak, że kilka z nich zostało omyłkowo policzonych dwa razy. Pierwsze trzy trupy wypłynęły rankiem, zaraz po zakończeniu akcji ratunkowej, czwarty pojawił się parę godzin później, oprócz tego jeszcze ci dwaj, którym Bill Mundy bezskutecznie próbował pomóc, gdy doszło u nich do zatrzymania akcji serca. Łącznie sześć ofiar śmiertelnych. W następnych tygodniach rybacy i poławiacze małż natknęli się na cztery kolejne ciała.
Trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat zmarłych. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, za to kilku z nich zapisało sobie na gumce od majtek nowojorskie numery telefonów, dzięki czemu władze zdołały skontaktować się z ich krewnymi mieszkającymi w mieście. Ostatecznie zidentyfikowano cztery osoby i odesłano ich zwłoki do Chin. Pozostali leżeli w kostnicowych lodówkach na Manhattanie, czekali, aż ktoś się po nich zgłosi. Kiedy jednak dwaj mieszkańcy Chinatown przyszli do biura koronera, bo podejrzewali, że zmarli mogą być ich krewnymi, zostali zatrzymani przez INS, skuci kajdankami i zabrani na przesłuchanie, podczas którego sprawdzono ich status imigracyjny. Wieści o tym wydarzeniu rozeszły się po całej dzielnicy i od tej pory wszyscy postanowili trzymać się z daleka od całej sprawy, nie chcieli bowiem narażać się na spotkanie ze służbami. Minęło dziesięć miesięcy, sześciu zmarłych nadal czekało, aż wreszcie okoliczni mieszkańcy zorganizowali zbiórkę pieniędzy i uskładali sześć tysięcy dolarów na kremację na cmentarzu w New Jersey.
Mniej więcej trzydziestu pasażerów trafiło do szpitali na Brooklynie i w Queens z powodu wyziębienia, skrajnego wycieńczenia oraz rozmaitych chorób i urazów. Pozostałych skoszarowano w ośrodku INS przy Varick Street. Znajdowało się tam tylko dwieście dwadzieścia pięć łóżek, za mało, żeby pomieścić pasażerów Golden Venture. Służby imigracyjne nie miały mocy przerobowych, nie umiały poradzić sobie z tak dużą liczbą ludzi naraz.
Pracownicy INS dokładali starań, żeby znaleźć im zakwaterowanie i zebrać informacje na ich temat. Równocześnie mieli na głowie prasę, gdyż sprawa Golden Venture natychmiast stała się sensacją. „New York Times” oddelegował dwudziestu kilku dziennikarzy, żeby się nią zajmowali. Dodatkowy problem wynikał z tego, że prezydent Bill Clinton, sprawujący urząd dopiero od sześciu miesięcy, nie powołał jeszcze nowego dyrektora INS. Biurokracja nie znosi próżni, szybko więc znalazł się człowiek, który postanowił reprezentować agencję przed kamerami. Był nim Bill Slattery. Dorastał w Newark w New Jersey, służył w marines i w Patrolu Granicznym w Teksasie, obecnie kierował oddziałem INS w Nowym Jorku. Szybko awansował, był niezwykle ambitny, surowo obchodził się z nielegalnymi imigrantami, jeszcze surowiej z podwładnymi. „Zdecydowanie mięsożerca, nie roślinożerca”, mówił o nim jeden ze współpracowników.
Przemyt ludzi do USA. Nowy rodzaj niewolnictwa
– To dwudziesty czwarty statek z imigrantami zatrzymany przez rząd Stanów Zjednoczonych od sierpnia 1991 roku – oznajmił Slattery dziennikarzom. – Ustalono, że niemal wszyscy pasażerowie są Chińczykami i pochodzą z prowincji Fujian.
Dodał, że w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy aresztowano prawie dwa tysiące nielegalnych imigrantów z Chin, którzy próbowali dostać się do Ameryki. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej statek towarowy zdołał przepłynąć pod mostem Golden Gate w San Francisco i dostarczyć dwustu czterdziestu mieszkańców Fujianu na pobliskie nabrzeże. Następnego dnia służby zatrzymały pięćdziesięciu siedmiu imigrantów, tym razem na drugim końcu kraju, a konkretnie w magazynie w New Jersey.
Opłata za organizację wyjazdu do Ameryki wynosiła trzydzieści pięć tysięcy dolarów: najpierw niewielka zaliczka, reszta spłacana po dotarciu na miejsce, o ile imigrant przeżył podróż. Nie był to handel ludźmi, ale przemyt. Co prawda pojęć tych czasami używa się zamiennie, istnieje jednak istotna różnica. Handel ludźmi zazwyczaj wiąże się z jakiegoś rodzaju oszustwem lub wyzyskiem: ofiara jest okłamywana, otrzymuje nieprawdziwe informacje na temat tego, dokąd jedzie albo co będzie robiła po dotarciu na miejsce, potem zaś zmusza się ją do pracy niewolniczej lub pracy seksualnej. W przypadku przemytu migranci i migrantki zazwyczaj dobrze wiedzą, na co się decydują. Zdarza się, że przemytnicy zmuszają migrantki do prostytucji, lecz to względna rzadkość. Zarazem – i właśnie dlatego różnica między obydwoma procederami bywa trudna do zdefiniowania – przemycani ludzie często są wyzyskiwani, a także narażeni na złe i okrutne traktowanie lub niebezpieczeństwa. Slattery wyjaśniał prasie, że ubodzy Chińczycy zaciągają ogromne długi, aby uskładać pieniądze na zaliczkę dla przestępców zajmujących się przemytem, potem zaś w Stanach Zjednoczonych przez wiele lat oddają im znaczną część swoich dochodów, żeby spłacić resztę oczekiwanej kwoty.
– Czyli można powiedzieć, że mamy do czynienia z nowym niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych – podsunął jeden z dziennikarzy.
– Dokładnie tak – odparł Slattery.
Fragment książki „Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen” Patricka Radden Keefe wydanej przez Wydawnictwo Czarne. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Okładka książki „Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen”.
Foto: Wydawnictwo Czarne
