Triumf Donalda Trumpa nie jest aberracją – on jest krwią z krwi i kością z kości swych rodaków.
Piątego listopada w Stanach Zjednoczonych upadł idealizm. Demokraci chcieli zmieniać świat na lepsze i sromotnie przegrali z republikanami, których jedynym celem było zdobycie władzy. Oczywiście przejęcie rządów to racja istnienia każdej partii politycznej, więc należałoby właściwie pogratulować. Jednak prawica po drodze odrzuciła wszystkie pryncypia, którym kiedyś hołdowała. Śmiejąc się w kułak z własnych kłamstw, otumaniła najuboższych, najsłabiej wykształconych obywateli, którzy oddali jej Biały Dom plus obie izby Kongresu. Wraz z republikańskim Sądem Najwyższym gwarantujące władzę absolutną.
Partia Lincolna i Reagana świetnie wiedziała, co robi, nie odcinając się od Trumpa po dwóch impeachmentach, szturmie na Kapitol, wyroku w procesie karnym. Jej elektorat wierzył, że deweloper naprawi gospodarkę wcale nie wymagającą naprawy, bo rozwija się najprężniej na świecie. Wstrzyma inwazję nielegalnych imigrantów, która powstała w jego głowie jako narzędzie siania strachu. Karnymi cłami zmusi firmy do tworzenia miejsc pracy w USA, choć wojna handlowa spowodowałaby jedynie wzrost inflacji.
Wybory wygrał Putin
Biedacy przekazali ster miliarderowi, który na spotkaniu z finansowymi elitami wprost obiecywał, że jeśli pomogą, dostaną jeszcze więcej. Fakt, że najbogatszy człowiek świata Elon Musk dał Trumpowi 140 mln dol., nie wzbudził podejrzeń wyborców ledwo wiążących koniec z końcem. Przecież nie trzeba nadzwyczajnej wiedzy, inteligencji czy znajomości polityki, by rozumieć, że te pieniądze śmierdzą na odległość – właściciel Tesli płacił za cięcia podatkowe, państwowe kontrakty, a przede wszystkim za zniesienie przepisów chroniących pracowników, konsumentów i środowisko.
Wygląda na to, że Musk będzie kierował rządową komisją regulującą działalność jego firm, które robią z rządem interesy. Antyszczepionkowiec Robert F. Kennedy Junior ma nadzorować służbę zdrowia. Zgodnie z jedną spośród wielu teorii spiskowych, które wyznaje, chciałby zakazać fluoryzowania wody pitnej. Trump pochwalił pomysł. Jeśli zostanie zrealizowany, nowa ekipa faktycznie nakręci koniunkturę. Dentystom. Problem w tym, że większość zwolenników republikanina nie ma ubezpieczenia stomatologicznego, straci więc nie tylko złudzenia, lecz również zęby.
Z punktu widzenia Polski wybory w USA wygrał Putin. Trump zawsze podziwiał tego twardego mężczyznę, który jeździ konno bez koszuli, pływa motylkiem w lodowatych nurtach syberyjskich rzek, przytrzymuje tygrysa, by naukowcy mogli włożyć obrożę GPS, rzuca przeciwników na matę w judo, zatkał gęby politycznym przeciwnikom i mediom produkującym groźne fałszywki. Kiedyś prezydent elekt marzył, że Putin pozwoli mu zbudować w Moskwie wieżowiec. Teraz znów może z tym wielkim człowiekiem rozmawiać jak równy z równym, słuchać pochlebstw, wierzyć jego słowom bardziej niż własnemu wywiadowi, który stanowi wszak część państwa w państwie.
Czy odda dyktatorowi Ukrainę za jeden uśmiech? Niekoniecznie. Kiepski interes popsułby pieczołowicie kultywowany wizerunek genialnego biznesmena, w który sam uwierzył. Może któryś z doradców, na przykład Hulk Hogan, wytłumaczy prezydentowi, że pomoc militarna dla Kijowa nie tylko leży w interesie strategicznym USA, lecz również przynosi zysk gospodarce: firmy zbrojeniowe prosperują. Ale pamiętajmy, że Trump naprawdę uważa NATO za bandę darmozjadów pasących się na amerykańskiej szczodrości i naiwności. Nie pomoże odwoływanie się do wspólnych interesów, rosyjskiego zagrożenia, korzyści, które przynosi współpraca, bezpieczeństwa w jedności, a zwłaszcza do historii.
Przywódca wolnego świata in spe zna dzieje powszechne dość pobieżnie. Oto garść cytatów. „Abraham Lincoln był dobrym prezydentem. Większość ludzi nie wie, że republikaninem. Ktoś wie?”. Tak, każdy uczeń podstawówki. „Czy Kanadyjczycy nie spalili Białego Domu w czasie tamtej wojny?”. Chodziło o rok 1812, kiedy Kanada nie istniała, zaś ogień podłożyli Anglicy. „Prezydenta Jacksona bardzo zmartwiła wojna secesyjna”. Na szczęście nie musiał w niej uczestniczyć, bo zmarł 16 lat wcześniej. A przykłady dotyczą jedynie historii Ameryki, co to ma być ponad wszystko.
Pamiętajmy, że Trump naprawdę uważa NATO za bandę darmozjadów pasących się na amerykańskiej szczodrości i naiwności
Nie zapomnijmy, że Trump postulował leczenie COVID-19 „wsadzaniem światła do ciała przez skórę” lub wstrzykiwaniem bielinki. Trzy tygodnie temu orzekł: „Nie ma powodu, by myśleć, że na Marsie nie istnieje życie”. Sympatię do bratanka JFK tłumaczy wypowiedź elekta z roku 2016: „Moja pracownica zaniosła do szczepienia piękne dziecko. Lekarz wziął wielką strzykawkę jak dla konia, zrobił zastrzyk, po dwóch tygodniach to piękne dziecko dostało niesamowitej gorączki, bardzo, bardzo się rozchorowało i bam! Autyzm!”.
Trump to naprawi
Przykłady niewiarygodnej ignorancji Trumpa w każdej właściwie dziedzinie można mnożyć bez końca. Ale ciekawsze jest pytanie, czemu owa ignorancja nie przeszkodziła mu dwukrotnie zdobyć prezydentury. Cóż, Amerykanie nie wstydzą się nieuctwa. Od wykształcenia zawsze wyżej cenili spryt, odwagę, rzutkość, głowę do interesów, determinację. Czyli cechy przypisywane elektowi, zresztą bezpodstawnie, bo dowiódł biznesowego nieudacznictwa, sześć razy bankrutując, a jego jedyny talent polega na skutecznym wciskaniu kitu. I to raczej tym mniej bystrym rozmówcom.
W czasach podbijania Zachodu za przejaw najwyższej mądrości uznawano znajomość biblijnych cytatów na każdą okazję. Rewolucja przemysłowa sprawiła, że szacunek zyskali wynalazcy, architekci (patrz: biblia konserwatystów „Źródło” Ayn Rand), przemysłowcy. Akademicy, dzięki którym Ameryka stała się mocarstwem, bo wymyślają wszystkie jej największe hity, od bomby atomowej po internet, nigdy podobnego uznania nie zdobyli.
Przeciwnie. Tutejsza popkultura stworzyła stereotypy „szalonego naukowca” i „geniusza zła”, które stanowią dwie strony jednego medalu: nie rozumiemy, więc się boimy, a skoro się boimy, to szydzimy. Samodzielne myślenie jest luksusem, na który większość ludzi nie ma czasu. Najpierw praca, potem rozrywka pozwalająca wydajniej pracować, by zarobić na rozrywkę. Niech myśli kto inny. Choćby Trump – „świetny biznesmen”, „człowiek sukcesu”, „w końcu miliarder”.
Żadnemu zwolennikowi Trumpa nie przyszło do głowy sprawdzić, że gdyby zainwestował odziedziczone po tacie pół miliarda w akcje, miałby dwa razy więcej pieniędzy, niż przyniosły poronione interesy. Łatwiej machać kijkiem z tabliczką: „Trump to naprawi” („Trump Will Fix It”). Co? Wszystko! Jak? Dzięki zdrowemu rozsądkowi, ogromnej intuicji, niezrównanym umiejętnościom negocjacyjnym. Kiedy? Natychmiast! Tak jak wyleczył covid bielinką? To fake news, nic podobnego nie powiedział!
Wybitny historyk i intelektualista Richard Hofstadter ponad 60 lat temu pisał: „Nasz kraj staje się polem bitwy gniewnych ignorantów dolewających oliwy do ognia populizmu przy użyciu teorii spiskowych, które mają tłumaczyć, czemu zostali wyrzuceni na margines procesów politycznych”. Książka nosiła tytuł „Antyintelektualizm w życiu Ameryki” i opisywała prowincjonalizm USA, ksenofobię, niechęć do kosmopolitycznych elit z wielkich miast tudzież jajogłowych.
Hofstadter uważał, że resentymenty stanowią konsekwencję kolonializmu, niewolnictwa i specyfiki ewangelicznego protestantyzmu. Antyintelektualizm opisywał jako „pogardę wobec umysłu i skłonność do nieustannego pomniejszania jego wartości”. Błogosławieni ubodzy duchem! Zauważył, że rodacy „uznają inteligentów za pretensjonalnych, zarozumiałych, snobistycznych, prawdopodobnie niemoralnych, niebezpiecznych i wywrotowych”. A „zwykły rozsądek przeciętnego człowieka za równie dobry, jeśli nie lepszy od formalnej wiedzy”.
Tendencje antyintelektualne i antynaukowe narastały. Kolejne administracje odmawiały finansowania badań podstawowych niezgodnych z ich ideologicznymi inklinacjami: Bush zablokował dotacje na eksperymenty z wykorzystaniem komórek macierzystych. Coraz więcej ludzi nie chciało chronić dzieci przed chorobami zakaźnymi, wierząc w wyssaną z palca szkodliwość szczepionek. W Waszyngtonie powstało Muzeum Biblii wystawiające dowody na to, że Bóg stworzył świat 6 tys. lat temu. Większość amerykańskich szkół prywatnych, a w 14 stanach także część publicznych, uczy teorii ewolucji równoległe z kreacjonizmem.
Zidiociała Ameryka
Od czasów Cartera żaden prezydent USA nie używa określeń „naród”, „społeczeństwo”, „obywatele”. Kraj zaludniają „swojacy” („folks”). Bush tak się kiedyś rozpędził, że nazwał swojakami terrorystów odpowiedzialnych za zamachy 11 września. Ponad 40 proc. swojaków nie czytało w ciągu minionego roku ani jednej książki. Jedna piąta uważa, że Słońce kręci się wokół Ziemi. 37 proc. wierzy w inteligentny projekt. Zwolennicy owej „teorii” jako przykład Bożego planowania podają banan. Czy możliwe jest samoistne powstanie owocu – pytają – który ma uchwyt pozwalający trzymać go jedną dłonią, a drugą obierać? I co? Łyso ci?
„Obserwujemy dramatyczny wzrost społecznego przekonania, że na najmniejsze zaufanie zasługują ci, którzy najlepiej wiedzą, o czym mówią” – pisał w książce „Zidiociała Ameryka” („Idiot America”) Charles Pierce. Przez 240 lat mieszkańcy USA wierzyli, że każdy może zostać prezydentem, ale dopiero w 2016 r. mit stał się faktem. Spece dokonywali karkołomnych wygibasów, by objaśnić szokującą decyzję 340-milionowego narodu zamieszkującego najpotężniejsze mocarstwo świata racjami politycznymi.
Gdyby tylko Hillary Clinton poświęciła więcej czasu Wisconsin! Gdyby bardziej zmotywowała Afroamerykanów z Michigan! Drugie zwycięstwo Trumpa każe sięgnąć, przepraszam za wyrażenie, myślą poza rozgrywki o władzę. A wówczas wniosek okaże się banalnie prosty. Mieszkańcy USA pokochali nowojorskiego kamienicznika, bo jest taki sam jak oni. Baba prezydentem? Opamiętajcie się, trochę zdrowego rozsądku, kobiety nie mają genetycznych predyspozycji do rządzenia. Facet w damskiej toalecie? Opamiętajcie się, zawsze były dwie płci i zawsze będą. Zmiany klimatu? Jak mały człowiek może zmienić wielką planetę. Zresztą powiedział Pan: „uczyńcie ziemię sobie poddaną”. Pisma Świętego nie znacie? USA! USA! USA! Wszystko.
Rasizm odszedł na karty historii? Dobre sobie. Żadne społeczeństwo nie wymyśliło tylu obraźliwych epitetów etnicznych co Amerykanie. Arab to raghead (szmatogłowy), Azjata – pancake (naleśnik), Chińczyk – chink, Hindus – chi chi (ziemnoskóry), Irlandczyk – wigger (biały czarnuch), Latynos – spic („no speak English”), Meksykanin – wetback (przepocony), Niemiec – kraut (kapuśniak), Polak – polack, Wietnamczyk – dink, Włoch – greaseball (tłustowłosy), Żyd – kike albo heeb (hebraj). Własnego wyzwiska – sole – dorobili się nawet Samoańczycy. Da się ułożyć kilkusetstronicowy słownik.
Gdyby tylko Harris potępiła brutalność Izraela? Gdyby wybrała na partnera Josha Shapiro zamiast Tima Walza? Gdyby nie wykonała zwrotu ku centrum? Gdyby nie ciążyła w lewo? Przestańcie. Trump nie zmienił Ameryki. On jej pokazał, że może być sobą. Osiem lat temu dostał 63 mln głosów, w 2020 r. – 74 mln, teraz – jeszcze więcej. Żaden pech, żadna aberracja, żadne zaślepienie. Świadomy wybór. Kiedy dyskutowałem z trumpistami i słyszałem raz po raz: „wcale tak nie powiedział”, naiwnie dowodziłem, że się mylą. Tymczasem dobrze wiedzieli, jak było. Donald odstawiał przekręt, a oni brali w nim udział, po cichu śmiejąc się z frajerów, którzy nie kumają bazy: mediów, ekspertów, wykształciuchów.
Paradoksalnie wskutek intelektualnej i mentalnej kompatybilności elekta z jego wyborcami nie powinniśmy się obawiać, że rozpęta III wojnę światową, zerwie pakt atlantycki, każe wojsku robić obławy na nielegalnych imigrantów, internuje politycznych przeciwników, zadrze z Chinami. Owszem, spróbuje zrealizować absurdalne obietnice, wyrządzi wiele krzywd, ale jest zbyt leniwy i głupi, by rozwalić państwo i porządek międzynarodowy. Młyny Waszyngtonu mielą wolno. Przede wszystkim będzie się napawał własną chwałą, łaskawie przyjmował hołdy, tłukł kasę. Pierwszy raz w życiu udało mu się zrobić naprawdę złoty interes.