Grupa Mateusza Morawieckiego ruszyła do drugiego natarcia w wojnie frakcyjnej w PiS. Tym razem były premier wydaje się lepiej przygotowany. Są zaskakujące sojusze, nieczyste zagrywki i donosy. To gra o wysoką polityczną stawkę.

Na sytuację w Prawie i Sprawiedliwości nie da się patrzeć inaczej niż jak na pole bitwy. Przygaszone na parę miesięcy walki wybuchają na nowo, a frakcje przegrupowują swoje armie. Na razie wydaje się, że Mateusz Morawiecki uprzedza ruchy przeciwników, chociaż nie można nie doceniać nowych silnych dowódców. Na pewno Morawiecki robi najwięcej bojowego hałasu, ale czy jego taktyka będzie skuteczna? Przekonamy się już wkrótce.

Najnowsze starcie toczy się wokół wyborów do Parlamentu Europejskiego. Mateusz Morawiecki oczywiście będzie próbował ugrać coś dla siebie i swojej frakcji także przy okazji wyborów samorządowych. Pokazać, że ma tu pewne sukcesy. To nie są jednak główne cele.

Celem jest najpierw Bruksela. A dalej – partia. W wyborach samorządowych ludzie łączeni z byłym premierem będą startowali na prezydentów średnich miast. Nie chodzi o wygraną, przynajmniej jeszcze nie teraz. Chodzi o pokazanie ludzi i kolejne podejście do zmiany pokoleniowej w partii. Na jej czele ma stać 55-letni Morawiecki.

– Jeżeli nie staniemy w prawdzie, będziemy się osuwać w kierunku nieliczącej się partii geriatryczno-kanapowej – mówił były minister rolnictwa w rządzie PiS Jan Krzysztof Ardanowski w rozmowie z portalem “Idź pod prąd”. Tą prawdą jest przemyślenie wyniku wyborczego, zdiagnozowanie błędów i stworzenie oferty dla ludzi młodych.

– Rzeczywiście w kampanii trochę odpuściliśmy młodych wyborców – mówi nam jeden z polityków PiS, który jednocześnie oburza się na sformułowanie partia geriatryczno-kanapowa. – Aż tak to nie, ale nie wzięliśmy pod uwagę, że wyborca w wieku 24 lat po prostu nie pamięta jak to było “za Tuska” i nie można do niego mówić tylko o Tusku. Dla niego to była prehistoria. Nie mówiąc już o straszeniu Niemcami i mamieniu reparacjami. Młodzi ludzie nawet jak nie lubią Niemców, to nie mają aż takiej emocji i nie można całej kampanii koncentrować na tym.

A cała kampania prowadzona przez Jarosława Kaczyńskiego była dokładnie o tym. O Tusku i o Niemcach. Młodzi do urn poszli w październiku wyjątkowo tłumnie, a PiS wśród nich zdobyło dopiero trzecie miejsce. Partia nie doceniła “obciachu”, jakim się stała przez te osiem lat. Nie ma się co dziwić. Dokładnie to samo spotkało Platformę w 2015 r. Po prostu PiS nie wyciągnęło wniosków.

Mateusz Morawiecki chce te wnioski wyciągnąć teraz. A przy okazji wzmocnić siebie. Dlatego pcha do wyborów samorządowych swoich ludzi takich jak Łukasz Schreiber czy Andrzej Śliwka. Za ludzi premiera są także uważani w partii byli wojewodowie. Tacy jak Zbigniew Bogucki, kandydat w Szczecinie, czy Tobiasz Bocheński w Warszawie (choć ten ostatni to akurat przypadek wyjątkowy i raczej nie należy go łączyć z nikim poza panią Janiną Goss). Jest jednak młody i to właśnie tacy ja on mają pokazać dynamikę i energię, której zabrakło w ostatniej kampanii wyborczej. Morawiecki liczy, że nawet jeśli nie uda się odbić z rąk obozu władzy miast, to uda się przepchnąć do pierwszych partyjnych rzędów jego ludzi. Ale taki plan ma także minusy.

– Pamięta pani doskonale, co się wydarzyło pięć lat temu po wyborach samorządowych. Też miała być zmiana pokoleniowa, też młodzi pchali się do przodu i gdzie są teraz? – retorycznie pyta nasz rozmówca.

Rzeczywiście po wyborach samorządowych 2018 r. było kilku, a nawet kilkunastu polityków PiS, którzy mieli nadzieję, że ich dobre wyniki przełożą się na znaczenie w partii. Patryk Jaki – kandydat na prezydenta Warszawy, co prawda przegrał, ale i tak uzyskał najlepszy dla PiS wynik w stolicy po ponad dekadzie niepowodzeń. Lepszy miał, po prezydenturze Lecha Kaczyńskiego, tylko Kazimierz Marcinkiewicz w 2006 r. W dodatku w wyborach do Parlamentu Europejskiego Jaki też miał prawie 260 tys. głosów i przeskoczył o kilka długości drugiego na liście prof. Legutkę. Młody polityk napisał przed wyborami do Sejmu w 2019 r. nawet Deklarację Nowego Pokolenia w Polityce. I na deklaracjach się skończyło – to był ostatni akord zmiany pokoleniowej w PiS. Teraz czas na następną próbę. Żeby się udało, Morawiecki musi przejąć władzę w partii i próbuje to zrobić na razie zakulisowo.

Wirtualna Polska opisała rozgrywkę, jaka toczy się o miejsca w Parlamencie Europejskim. Wspominaliśmy o tym także w poprzednich wydaniach „Newsweeka”. Byłemu premierowi i jego ludziom na razie udało się wzbudzić nieufność prezesa Kaczyńskiego wobec wieloletnich europosłów. Profesor Ryszard Legutko został odsunięty od przewodniczenia delegacji PiS w PE. Brzmi niezbyt emocjonująco, ale przewodniczenie delegacji to po pierwsze prestiż, a po drugie stanowiska i wpływ na ich obsadę. I – co w tej chwili najważniejsze – wpływ na listy kandydatów do PE.

Mateusz Morawiecki zawarł w sprawie Parlamentu Europejskiego poważne – chociaż będące obciążeniem na przyszłość – sojusze. Po pierwsze z Dominikiem Tarczyńskim, który właśnie przejął przewodniczenie delegacji PiS od prof. Legutki. Tarczyński to zdecydowanie bulterier, a nie gołąb. Z akademicką debatą o kształcie Unii nie ma nic wspólnego, ale za to będzie robił tyle hałasu, ile tylko się da. W walce o europejskie posady będzie niezastąpiony. Jako żołnierz. Drugi sojusznik uważa się raczej za stratega. To europoseł i szef kanapowej partyjki Republikanie niedawno wchłoniętej przez PiS – Adam Bielan.

– Trzeba pamiętać, że Adam umie w politykę i umie w Brukselę – tłumaczą ten sojusz nasi rozmówcy kręcący się w okolicach Nowogrodzkiej. – W PiS nie miał ostatnio dobrej sławy, bo po pierwsze jest kilka osób, które chciałoby przejąć jego miejsce w europarlamencie. A po drugie jest kilka, które uważają, że to on zawalił kampanię do Sejmu. Poza tym mimo odsunięcia Poręby, ten dalej ma trochę wpływów w partii. A – mówiąc delikatni – z Adamem się nie kocha.

Tomasz Poręba nie będzie, jak pisaliśmy w „Newsweeku”, startował już do Parlamentu Europejskiego i mandat po nim też jest do zagospodarowania. Tutaj akurat szykuje się wróg Morawieckiego Zbigniew Ziobro. Morawiecki składa swoją europejską drużynę po to, żeby zapewnić sobie lojalność na tym odcinku. Już wie, że nic tak nie zapewnia wpływów, jak załatwienie swoim ludziom biorących miejsc i stanowisk.

W kuluarach polskiej polityki słyszymy opowieść o tym, jak jeden z byłych już posłów PiS został “załatwiony” w ostatniej kampanii wyborczej.

– Wszystkie tropy prowadzą do wewnątrz – słyszymy od naszych rozmówców. – W jego sprawie wykonano ciężką pracę po to, żeby człowiek Morawieckiego dostał jedynkę na liście. Ale to Morawiecki zawalił, bo akurat w tym regionie prezes dogadał się z inną frakcją.

W przekazanej nam historii jest nawet doniesienie do prokuratury, które miało sprawić, że władze partii – czyli Jarosław Kaczyński – nabiorą wątpliwości i przesuną wieloletniego posła na liście wyborczej. Doniesienie złożyła osoba związana z przeciwnikami “odstrzelonego” polityka.

– Sprawa była kompletnie dęta i bezsensowna – słyszymy od polityka znającego szczegóły. – Ale to wystarczyło, żeby prezes przestraszył się, że w czasie kampanii wybuchnie mu jakiś granat i będzie problem.

Teraz metody są podobne. W odpowiedzi na działania Morawieckiego wokół Parlamentu Europejskiego do prezesa PiS trafiają coraz częściej ludzie sugerujący, żeby przyjrzeć się działalności Dominika Tarczyńskiego. Ostatnio social media obiegło – publicznie dostępne – oświadczenie majątkowe posła, a w PiS-ie zaczęły się pytania.

– Jak ktoś nie ma domu, to na co wziął kredyt hipoteczny? A jak ktoś zarabia tyle, co on w PE, to po co mu tyle pożyczek w gotówce? Co on robi z tymi pieniędzmi? – zastanawiają się nasi rozmówcy.

Rzeczywiście europoseł ma niewielkie oszczędności, bo tylko 3 tys. 600 zł i tyle samo euro. Nie ma domu ani mieszkania, a ma kredyt hipoteczny na ponad 209 tys. euro. Ma także pięć pożyczek z PKO BP na ponad pół miliona złotych. I samochód za prawie pół miliona w leasingu. Tych zobowiązań nie miał, obejmując mandat w lutym 2020 r. Na to wszystko zwracają uwagę politycy PiS, którym wcale się nie podoba, że teraz to Tarczyński ma grać w Brukseli pierwsze skrzypce.

W sejmowych kuluarach krążą także historie o tym, że to ludzie Morawieckiego stoją za wyciszaniem narracji wokół Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. To były premier miał być tym, który uznał, że rozkręcanie “zadymy” nie jest partii na rękę i trzeba trochę odciąć się od byłych ministrów nadzorujących służby.

Niektórzy rozmówcy z Prawa i Sprawiedliwości zwracają także uwagę, że deklaracja Morawieckiego, że chciałby być następcą Jarosława Kaczyńskiego – co zostało przez komentatorów odebrane jako poważny błąd – w partii nie spotkało się z aż taką krytyką.

– Oczywiście, jeśli pani rozmawia z “górą” albo starą gwardią, to nie znajdzie pani poparcia dla Morawieckiego. Wystarczy jednak zejść trochę niżej i już okazuje się, że jest sporo zainteresowanych tą informacją – przekonuje nas jeden z obserwujących z pewnej odległości rozgrywki w partii polityków. – Morawiecki dał sygnał do wewnątrz, że będzie się bił. Postanowił wyprzedzić wszystkich. Czy mu się to opłaci? Szczerze mówiąc, nie wiem – rozkłada ręce nasz rozmówca. – To wszystko wciąż zależy od prezesa.

Bo mimo tych przegrupowań i stroszenia piór w PiS-ie na razie nie zmieniło się nic. Wola prezesa jest wolą partii. Nie jeden i nie dwóch “delfinów” próbowało już swoich sił i poległo, bo prezes nie zamierzał oddać sterów. Teraz jednak – jak słyszymy – sam prezes zdaje sobie sprawę, że jest coraz słabszy. “Przecież kiedyś ktoś musi go zastąpić” – mówią nasi rozmówcy z PiS. Czy zabiegi Morawieckiego o prezesowski tron okażą się skuteczne? Tego nasze źródła nie potrafią rozstrzygnąć. Pewne jest jednak, że warto się im uważnie przyglądać.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version