Wielu rodziców tak łatwo odrzuca podejrzenie, że ich syn czy córka bierze, bo wydaje im się, że to statystycznie mało prawdopodobne.

Sobotni wieczór, my z żoną w domu, córka u chłopaka. Nagle telefon, że doszło do zatrzymania akcji serca córki, była reanimacja, przewieźli ją do szpitala. Ma 17 lat i cztery miesiące. Pierwsze pytanie, jakie jej zadali, gdy tylko odzyskała przytomność: „co brałaś?”. My, rodzice, w szoku. Jak to: co brała? Co mogła wziąć nasza córka? Alko? Tymczasem ona już wtedy brała i MDMA, i amfetaminę, marihuanę, środki uspokajające. Od dwóch lat robiła sobie kompozycje narkotykowe. A my nic, ku…, nie zauważyliśmy! Nic – opowiada Michał Wojciechowicz „Pistolet”, pisarz, przedsiębiorca z Trójmiasta.

– Chodziła do szkoły, wracała, czasami było krótkie spięcie, jak to z nastolatką. I zamykała się w pokoju jak to nastolatka. Była trochę wycofana, smutna. Mówiła nam, że martwią ją stan świata, zmiany klimatu, cierpienie zwierząt. Kupowaliśmy to. A także tłumaczenie, że słania się na nogach, bo miała ciężki dzień w szkole. A ona słaniała się od narkotyków. Od 14. roku życia była uwalona, napalona, naćpana – mówi Wojciechowicz. Gdy miał 15 lat, brał udział w strajku w Stoczni Gdańskiej, gdy miał 17, kolportował prasę podziemną, kierował Ruchem Oporu Młodych, trafił do aresztu śledczego. – Różne rzeczy mi się w życiu zdarzały, także odsiadka, ale nigdy nie czułem się tak strasznie, jak wtedy, gdy dowiedziałem się, że córka jest uzależniona, a jej życie jest zagrożone. Wydawało mi się, że jesteśmy taką fajną rodziną i mam nad wszystkim kontrolę. To, niestety, słyszę teraz od wielu rodziców uzależnionych dzieciaków. Mówią: „Wydawało nam się, że w naszej rodzinie jest fajnie i kontrolujemy sytuację”. Z naciskiem na: „wydawało nam się”.

– Syn zaczął brać w siódmej klasie. Jesteśmy z żoną po rozwodzie i on raz jest z nią, raz ze mną – żadne z nas długo nic nie zauważyło. Może trochę dziwnie się zachowywał, ale kto w tym wieku nie zachowuje się trochę dziwnie? – mówi Z., przedsiębiorca z 10-tysięcznego miasteczka na Kujawach. Prowadzi nieduży zakład, produkuje meble, pracuje po 12 godzin dziennie. – Wiem wszystko o ciężkiej pracy, ale nic o uzależnieniu. Kiedyś trochę o tym czytałem, trochę widziałem na filmach, ale z bliska? Nigdy. Sam nawet nie palę, nie piję – zapewnia Z. Długo nie potrafił rozszyfrować, co się dzieje z synem. – I tak leciał miesiąc za miesiącem, a on brał coraz więcej różnego rodzaju gówna, w tym metamfetaminę – mówi Z.

– Nam uciekł rok. Domyślaliśmy się, że coś z córką jest nie tak, ale co? Czasami odbieraliśmy ją z imprezy najwyraźniej strutą. Myśleliśmy, że się napiła. Później zaczęły się samookaleczenia, próby samobójcze. Myśleliśmy: depresja. Załatwiliśmy jej psychoterapię i dopiero wtedy okazało się, że bierze mefedron. Stąd to fatalne samopoczucie, zjazdy, myśli samobójcze. Nie chciała z nami rozmawiać, ale z terapeutką była szczera. Powiedziała, że bierze od 15. roku życia. I że kiedyś, gdy brakowało jej na kolejne dawki, została wykorzystana. To, niestety, zdarza się często: dziewczynom daje się narkotyki za seks – opowiada Andrzej, ekonomista. – Po roku brania było z nią już tak źle, miała tak straszne zjazdy, że bała się o życie. Mefedron działa szybko, schodzi ciężko. Były sygnały, ale nie potrafiliśmy ich prawidłowo odczytać. Gdy córka zaczęła mieć zmienne nastroje, myśleliśmy: w tym wieku tak bywa. Nie ma apetytu? Wiadomo, dzieciaki raz chcą jeść, raz nie chcą – wspomina Andrzej.

– Z reguły rodzice zauważają jako ostatni – albo są zapracowani i mijają się z dzieckiem, albo są w kryzysie, czasem w trakcie rozwodu, po rozwodzie. Dziecko, które ma poczucie samotności i przeżywa różne wewnętrzne napięcia, próbuje je jakoś rozładować. Najpierw niezauważalnie. Eksperymentuje z narkotykami poza domem. A jeżeli już zaczyna w domu, to wtedy, gdy wie, że zdąży dojść do siebie, zanim wrócą rodzice. Więc nawet najbardziej czujnym rodzicom umykają pierwsze sygnały – tłumaczy dr Robert Rejniak, specjalista psychoterapii uzależnień z Polskiego Towarzystwa Zapobiegania Narkomanii w Bydgoszczy. I dodaje, że nawet gdy rodzice znajdą przy dziecku lufkę albo torebkę po białym proszku, nie zapala im się czerwona lampka.

– Dziecko im mówi: „Kolega mi podłożył, dla jaj”. Albo: „Nie wiem, skąd się to wzięło, chyba nie sądzicie, że biorę? Przecież nie byłbym taki głupi”. To ich uspokaja. A dziecko zwiększa czujność, dba o to, żeby nie zaliczyć kolejnej wpadki – dodaje dr Rejniak.

Wielu rodziców tak łatwo odrzuca podejrzenie, że ich syn czy córka bierze, bo wydaje im się, że to statystycznie mało prawdopodobne.

– Tymczasem z badań wynika, że marihuany próbowało ok. 37 proc. osób do 18. roku życia. Narkotyki są powszechne, łatwo je zdobyć, ale rodzice wciąż myślą o nich stereotypowo. Tak jak i o narkomanach. Wydaje im się, że to musi być ktoś starszy od ich dziecka. Ktoś, kto snuje się po ulicach bez celu, zaniedbany, nie ma bliskich. A ich dziecko przecież ładnie się ubiera, mieszka w ładnym domu, chodzi do dobrej szkoły – tłumaczy dr Rejniak.

Część rodziców nie łączy kropek nawet wtedy, gdy dziecko zaczyna im kraść coraz wyższe sumy i wynosi z domu co cenniejsze przedmioty.

– To, że nie mogą się doliczyć pieniędzy albo znaleźć biżuterii, tłumaczą sobie na tysiąc różnych sposobów – mówi prof. Mariusz Jędrzejko, diagnosta i terapeuta uzależnień. Gdy w końcu dociera do rodziców, że dziecko bierze, wpadają w przerażenie. – Jest strach: co my teraz zrobimy. Po tym pseudonadzieja, że jakoś przemówi się dziecku do rozsądku i przestanie ono brać. Ponieważ nie przestaje, zaczyna się wzajemne obwinianie. Dość długo trwa, zanim dochodzą do etapu: potrzebujemy pomocy, sami sobie nie poradzimy – mówi prof. Jędrzejko. Tym bardziej że nie odkrywają problemu na etapie, gdy dziecko wypaliło dwa jointy. – Teraz zresztą często dzieci od razu zaczynają od mefedronu. To bardzo silny psychostymulant, który pali mózg – tłumaczy prof. Jędrzejko.

Teraz często dzieci od razu zaczynają od mefedronu. To bardzo silny psychostymulant, który pali mózg – mówi prof. Mariusz Jędrzejko, terapeuta uzależnień

Jeden z przypadków, z jakimi miał do czynienia: 14-latka, żeby kupić mefedron, wyniosła z domu biżuterię wartą ponad 20 tys. zł, sprzedała za 2 tys. – Kupiła tyle porcji, że mogła jeszcze obdarować znajomych. Balowali dwa dni. Gdy wróciła do domu, była awantura. Kajała się, obiecała, że już nigdy więcej. Po czym wyniosła z domu 10 tys. zł. I wszystko poszło na mefedron. Po tym znów była awantura, krzyk ojca, płacz matki, obietnice dziecka, że już nigdy więcej – opowiada prof. Jędrzejko. Często właśnie tak wygląda etap: jakoś sobie poradzimy. – Gdy tłumaczę rodzicom, że sami nie dadzą rady i że już po pierwszej kradzieży, pierwszym naćpaniu się córki czy syna powinni zawiadomić policję, robią duże oczy. „Mam donieść na własne dziecko?”. Jest też lęk: co powiedzą sąsiedzi! Przecież wyda się, że dziecko jest uzależnione i zostało zabrane z domu radiowozem – mówi prof. Jędrzejko. – Wtedy pytam: lepiej, żeby karawanem?

Nauczycielka samotnie wychowująca syna z ADHD i osobowością borderline, syn uzależniony od heroiny: – Wracam do domu, widzę, że wynosi telewizor. Pytam: „Co robisz?”. Odpowiada, że pożycza, bo kolega organizuje imprezę, potrzebny jest duży ekran, zaraz po imprezie odda. Okazało się, że wyniósł telewizor do lombardu. A ja, oczywiście, uwierzyłam w tę imprezę u kolegi. Tak jak wierzyłam w zapewnienia, że już nie bierze. Sprawdzałam go, kupowałam testy na obecność narkotyków w moczu, prosiłam, żeby nasikał. Dopiero później dowiedziałam się, że zawsze miał buteleczkę z „czystym” moczem. I choć stałam przy uchylonych drzwiach do łazienki, udawało mu się mocz podmieniać. Ja mu dziękowałam za to, że rzucił, a on wciąż – jak to się mówi w „branży” – brał ćwiary. Kiedyś w nocy go przyłapałam. Gdy mnie zobaczył, strzykawka wypadła mu z ręki. Byłam szybsza od niego, podniosłam. Wściekł się, że nie zdążył. Ja się popłakałam. Prosiłam: „Nie bierz”. On do mnie: „Oddaj!”. Ja błagalnie: „Skończ z tym!”. On przez zaciśnięte zęby: „Oddaj! Bo będę musiał użyć siły”. Gdy zobaczyłam, co on ma w oczach, zmroziło mnie. Żeby odebrać mi tę strzykawkę, byłby w stanie mnie zabić. A przynajmniej złamać mi rękę. Jest taka piosenka Marilyna Mansona „Man That You Fear”, w której padają słowa: „Chłopiec, którego kochałaś, stał się mężczyzną, którego się boisz”. Zaczęłam się bać swojego dziecka.

– Ostatnio ciągle mnie straszył, że popełni samobójstwo. Szantażował, żądał pieniędzy. Mówił, że jak mu nie dam, to się zabije. O tym, że wyniósł i sprzedał komputer, który mu niedawno kupiłem, to nawet nie ma co wspominać – opowiada o swoim synu Z., przedsiębiorca z Kujaw. Niedawno syn był w szpitalu psychiatrycznym. – Miałem nadzieję, że tam uda się go wyciszyć. Pobył miesiąc, wyszedł i znów: ćpanie, agresja. To samo co przed szpitalem, ale teraz jeszcze jakby z podwójną mocą, więc gdy tylko miałem podejrzenie, że wziął, i przy każdym jego wybuchu, każdej próbie pobicia mnie zacząłem zawiadamiać policję. W ostatnim czasie przyjeżdżali 10 razy – mówi Z. Gdy rozmawiamy, jego syn jest w policyjnej izbie dziecka. – A ja wciąż mam pod powiekami to, jak go wyprowadzają z domu w kajdankach.

– Zadzwonić na policję i powiedzieć: proszę przyjechać, zabrać moje dziecko, to dla rodzica jedna z największych trudności. A później jeszcze trzeba przejść całą procedurę związaną z umieszczeniem dziecka w ośrodku odwykowym. Wizyta u kuratora, cała procedura w sądzie rodzinnym o nakaz leczenia i czekanie, czy będzie skierowanie na odwyk – mówi Jacek Turczyński, który prowadzi na Facebooku grupę wsparcia dla rodziców dzieci uzależnionych.

Do ośrodków są kolejki. – Czeka się miesiąc, dwa, czasami pół roku. A dziecko powinno stawić się na leczenie „czyste”, więc jest problem: jak je upilnować. Poza tym, jeżeli nie ma nakazu, a dziecko ma skończone 16 lat, musi podpisać zgodę. Zawsze w rodzicach jest lęk: czy dziecko podpisze? I czy zostanie do końca terapii, czy po dwóch dniach ucieknie? – tłumaczy Turczyński.

– Córka – na szczęście – zrozumiała, że albo leczenie, albo śmierć – mówi Michał Wojciechowicz. – Trafiła do świetnego Monaru. Choć lekarze wpisali na skierowaniu, że to przypadek pilny, zagrożenie życia, musieliśmy czekać na miejsce pięć tygodni. A do tego czasu nie spuszczać jej z oczu, ciągle ktoś z nas przy niej był.

– W ośrodku jest już jedenasty miesiąc. Pobudka 6.30, gimnastyka i przez cały dzień dużo ruchu, obowiązków, pracy fizycznej. Kto naruszy dyscyplinę, musi chodzić w drelichach. Pierwsza przepustka do domu dopiero po pół roku. Córka przyjechała na 24 godziny, razem z opiekunem z ośrodka. Opiekun to najczęściej ktoś, kto jest już po terapii, ma pilnować i obserwować, co się dzieje w rodzinie – jeżeli zobaczy, że jest toksyczna atmosfera, coś złego w kontaktach rodziców z dzieckiem, ma obowiązek natychmiast je zabrać i wrócić z nim do ośrodka – opowiada Wojciechowicz. – Córka jest zdyscyplinowana, ani razu nie próbowała uciec, naćpać się, a jednak o mało jej stamtąd nie wyrzucili. Mówią, że jest jednym z najcięższych przypadków. Choć pozornie otwarta na terapię, długo nie robiła postępów w leczeniu. Wciąż nie do końca udało się wyjaśnić, dlaczego zaczęła uciekać w ćpanie. I to takie bez okazji, nie w towarzystwie, w czasie imprez, ale sama, w pokoju – mówi Wojciechowicz.

Gdyby miał coś doradzić rodzicom, którzy twierdzą, że z miłości do dziecka zrobiliby wszystko, radziłby: nie ufajcie mu. – To najważniejsze, co możecie dla niego zrobić. Nie ufać! Myślę, że my z żoną wiele rzeczy przeoczyliśmy właśnie dlatego, że mieliśmy pełne zaufanie do córki. Nie kontrolowaliśmy jej. Do głowy nam nie przyszło, żeby naruszać jej prywatność i zajrzeć do pamiętnika. A ona tam opisywała, co bierze! Nie obwąchiwaliśmy jej, nie sprawdzaliśmy źrenic. Gdy z domu zniknęła spora suma w euro, myślałem, że może żona wydała, żona sądziła, że może ja. Nawet przez moment nie pomyśleliśmy, że córka nam to ukradła i przećpała. Teraz ona sama nas prosi, żebyśmy ją sprawdzali! Mówi: „Kochajcie mnie i mi nie ufajcie! Sprawdzajcie źrenice, przypatrujcie się, czy mi się ręce nie trzęsą” – mówi Wojciechowicz.

Poza tym zdecydowali, że cała rodzina pójdzie na terapię.

– Niektórzy rodzice patrzą na dziecko, jakby im się popsuło, i wierzą, że gdy oddadzą fachowcom do „naprawy”, będzie po problemie. A dziecko to nie telefon, w którym wystarczy poprawić parametry. Gdy doszło do uzależnienia, cała rodzina wymaga diagnozy i naprawy – tłumaczy Jacek Turczyński, który poza tym, że prowadzi w sieci grupę wsparcia dla rodziców, założył też w Piasecznie poradnię Świadome Ja. Tu rodziny, w których jest problem uzależnienia, mogą zgłaszać się na psychoterapię.

– Konieczny jest przegląd całego systemu rodzinnego, uczciwe odpowiedzenie sobie na pytanie, co nie zadziałało – mówi prof. Jędrzejko. I dodaje, że w takiej rodzinie wszyscy powinni się nastawić na długotrwały proces leczenia. Nie tylko dziecko. Przy czym ono nigdy już nie będzie wyleczone. – Do końca życia będzie narkomanem, bo nie umiemy wyleczyć tej choroby. Rodzic, odbierając dziecko z ośrodka odwykowego, może sobie wyobrażać, że najgorsze już minęło i se ne wrati. Ale z tyłu głowy wciąż ma myśl, że se wrati.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version