Hip-hop hobby serca podbił. Aż dziw, że na dokument o rapie nad Wisłą trzeba było czekać tak długo. Dziw nie tylko dlatego, że rap to dzisiaj nowy pop, najpopularniejszy gatunek muzyczny. Bardziej dlatego, że jak żaden inny dostarczył soundtracku dla polskiej transformacji.

Rok 1989, władza dogaduje się z opozycją, idą przemiany, nastroszeni punkowcy kompletnie tracą pazur. Bo i przeciw czemu się buntować w Jarocinach? Jak odnaleźć się w świecie, kiedy milicję przemianowują na policję i teraz to są nasi?

W muzyczną i semantyczną próżnię trafia hip-hop. Najpierw jako cała kultura, którą zachłystuje się szara Polska spragniona zachodu jak puszki coca-coli: szerokie spodnie, deskorolki, graffiti, breakdance. Potem jako sięgający korzeniami głęboko do lat 70. rap. Co dziś trudno sobie wyobrazić, rzecz dzieje się oddolnie, własnym sumptem, chałupniczo. Ojciec przywiózł komuś ze Stanów kasetę i magazyn deskorolkowy. Inny wypatrzył gdzieś w budzie pod Stadionem szerokie spodnie. Rozpoznali się na ulicy, pogadali, wymienili. Dzięki łutowi szczęścia udało im się nie dostać po gębie od krążących jeszcze po mieście skinów czy punków. Wrócili bezpiecznie do domu i zaczęli coś nawijać do dezodorantu przy meblościance. Takich to pionierskich czasów – w wielkim uproszczeniu – sięga dokument „Cały ten rap” Piotra Szubstarskiego, który można oglądać na Netfliksie.

Serial – choć nieco wybiórczo, o czym dalej – pokazuje węzłowe punkty w rozwoju polskiego rapu. Jest więc audycja „Kolorszok” Bogny Świątkowskiej i DJ Volta. Jest „Alboom” Liroya, który sprzedał się w ponad 500 tys. egzemplarzy. Są wspomnienia imprez w Hybrydach, na których DJ grał rap i techno po dwie godziny na zmianę. O 35 latach gatunku nad Wisłą opowiadają Vienio, Włodi, Tede, donGURALesko czy Ten Typ Mes.

Co cieszy, dokument nie zatrzymuje się na sentymentalnych wspomnieniach zasłużonych rapowych dinozaurów. Po Sokole czy Vieniu przed kamerą na kanapach rapkanciap rozsiadają się bardziej współcześni raperzy i producenci – Avi, Oki, Hodak czy Szczyl. Ich obecność – uzasadniona lub nie, reżyser Piotr Szubstarski ma prawo do własnych wyborów – drażni zresztą gatunkowych ortodoksów. Social media oraz Filmweb pełne są zdziwień, jakim cudem można zestawiać Molestę z Young Leosią.

Trudno jednak przemilczeć fakt, że tytuł „Cały ten rap” nieco rozmija się z rzeczywistością. Gdyby miał być cały, musiałby mieć – jak swój amerykański odpowiednik, czyli dokument „Ewolucja hip-hopu” z 2016 r. – nie kilka odcinków, ale przynajmniej cztery sezony. I nie zapominać o takich wątkach jak, pardon my french, rap inteligencki Łony czy istnienie podziemia, do którego gatunek zszedł w połowie pierwszej dekady wieku (patrz Brudne Serca). Może wtedy twórcy nie musieliby tłumaczyć się z tak rażących braków, jak nieobecność Eldo, Taco Hemingwaya czy Maty (to, czy nie odmówiliby udziału, to już inna historia). Ale czy uwzględnienie wszystkich tych zastrzeżeń zapewniłoby reżyserowi bezkarność? Nie sądzę. Tak to już jest z rapem. Koniec końców każdy ma swój.

Na plus trzeba zaliczyć fakt, że Szubstarski oddaje głos tym, którzy w środowisku mówili raczej cichutkim głosem. Jeden z odcinków w całości poświęcono artystkom (bardzo pouczająca historia wpływu grupy Sistars sióstr Przybysz na polską scenę muzyczną), a inny producentom, którzy na potrzeby serialu sięgają pamięcią do czasów robienia muzyki na słynnych „empecetkach”. To zresztą moim zdaniem wielka zaleta „Całego tego rapu” – dokument nie został skrojony pod ortodoksów. Jest dla ludzi, którzy nie do końca wiedzą, co to jest beat i jak się go robi.

Czy to rzecz kompleksowa i wielka? Nie. Czy potrzebna? Na bezrybiu i rak ryba. Kiedy sięgnąć pamięcią do filmów i programów, które próbowały przez lata zmierzyć się z tematem, od razu przed oczami stają „Blokersi” Sylwestra Latkowskiego. Tam raperzy zostali sprowadzeni do wspólnego mianownika osiedlowych chuliganów, od których języka emerytkom z pobliskiego bloku więdną uszy. Z drugiej strony mamy zaś „Rower Błażeja”, w którym próbowano dojść, w jaki sposób witają i żegnają się raperzy (jakby zwykłe „cześć” nie mogło im wystarczyć). Serial Netflixa unika tych żenujących dziwności, może dlatego, że artyści mówią tutaj sami o sobie, często z dystansem oraz zerkając nieco z ukosa (przodują w tym cudownie ironiczni Białas oraz GURAL).

To, nad czym niektórym widzom trudno będzie przejść do porządku dziennego, to forma dokumentu. Pal licho, że raz narracja prowadzona jest w sposób chronologiczny, a raz tematyczny. Chodzi raczej o to, że „Cały ten rap” jest okrutnie tiktokowy, zamieniony w jeden wielki klip – kolejne postaci wypowiadają co najwyżej po dwa zdania, żeby zaraz wpaść w młyn pociętych jak sample fragmentów koncertów, nagrań czy infografik. Momentami dokument mruga jak stroboskop, a bohaterowie bluzgają tak obficie, że nie wiadomo, co zasłaniać – uszy czy oczy (uwaga, to nie zarzut z gatunku drobnomieszczańskich, raczej taki, że za tym nieznośnym momentami językiem nie stoi tyle myśli, ile powinno). Mnie to nieznośnie męczy, ale rozumiem, że są i tacy, którym ta trapowa forma się spodoba.

Mam też do twórców żal, że niektóre z najciekawszych w całej serii wypowiedzi zostały wyrzucone poza nawias napisów końcowych. Jak choćby wtedy, kiedy raperka Ryfa Ri mówi, że „reparacje kulturowe dla Donia i Libera powinny zostać, k***a, wypłacone”. Liczę, że doczekam się ich w kolejnych tego typu produkcjach. Oby były, bo cały ten rap – jako kulturowy fenomen – na pewno zasługuje na odrobinę więcej.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version