Chaotyczne, pełne niepokoju i zmian czasy powtarzają się cyklicznie. Próbujemy się w nich odnaleźć, szukamy odpowiedzi na najważniejsze pytania, nie zawsze z sukcesem. Dziś, może bardziej niż kiedykolwiek, literatura jest nam potrzebna, by zrozumieć siebie i to, co nas otacza.
Religia, nauka czy ezoteryka – kto ma rząd dusz?
Foto: Materiał prasowy
Od wieków szukamy odpowiedzi na podstawowe, uporczywie powracające pytania, mające swój rdzeń w filozofii i religii. Dokąd zmierza nasze życie? Czy stoi za nim jakaś siła wyższa? W czym upatrywać sensu? Poczucie dezorientacji i zagubienia pogłębiły pandemia, wojna w Ukrainie, rosnące poczucie zagrożenia katastrofą klimatyczną.
Tomasz Stawiszyński w „Powrocie fatum” zastanawia się, jakie odpowiedzi proponują nam nauka, ezoteryka i chrześcijaństwo. Jakich kół ratunkowych potrzebujemy? Jak żyć w świecie, w którym pogłębiają się podziały, a my „nie rozumiemy siebie nawzajem i nie staramy się zrozumieć”.
Autor bada przyczyny rosnącego popytu na ezoterykę – w jej przeróżnych wcieleniach. Czy korzystające z wszelkich zdobyczy późnego kapitalizmu wróżbiarstwo, influencerki opowiadające o odblokowywaniu czakr i manifestowaniu bogactwa, tarot, horoskopy sprawią, że poczujemy się w świecie stabilniej?
Bierze na warsztat sztuczną inteligencję, której – za Danielem Dennettem – zarzuca służbę dezinformacji, iluzję kontroli i sprawstwa. Pisze o nostalgii za utraconym porządkiem, która staje się politycznym paliwem dla konserwatyzmu „zapatrzonego w wyimaginowaną Tradycję”.
Powołując się na Theodora Adorno, Stawiszyński zwraca uwagę na to, że tracimy zdolność myślenia abstrakcyjnego, „rozumiemy wyłącznie literalność i konkret – także w sprawach ducha”. W „Powrocie fatum” nie ma jednak moralizatorstwa, Stawiszyńskiemu daleko od stawiania diagnoz. Lekturę kończymy z wnioskiem: jeśli chcemy coś skrytykować, przyjąć, odrzucić – najpierw musimy podjąć wysiłek, by to poznać.
Tomasz Stawiszyński – „Powrót fatum” (Wydawnictwo Znak)
Jak przetrwać młodość?
Foto: Materiał prasowy
Rytmiczna, łącząca wiele języków powieść „Jak byliśmy młodsi” Olivera Lovrenskiego, młodego norweskiego autora, szturmem podbiła listy bestsellerów aż w 15 krajach. Pisarz za debiut zdobył także Nagrodę Księgarzy Norweskich, dzięki czemu został najmłodszym zwycięzcą w 75-letniej historii nagrody.
To historia dorastania czterech szesnastoletnich chłopców – Ivora, Marco, Jonasa i Arjana na obrzeżach współczesnego Oslo. Wśród bohaterów są także przemocowi, nadużywający alkoholu ojcowie i matki, które drżą ze strachu za każdym razem, gdy ich synowie nie wracają do domu na noc. Brzmi jak temat ograny już w literaturze, jednak nikt (poza Gabrielem Krauze w fenomenalnym „Tu byli tak stali”) nie zrealizował go tak brawurowo.
Siłą powieści jest język. Lovrenski zbiera słowa z ulicy, potrafi uchwycić szorstką rzeczywistość za pomocą autentycznego socjolektu. W końcu – mówi główny bohater, Ivor –”jak wszyscy mówią różnymi językami, to się naturalnie od siebie uczą, tak jak ja wcześniej nauczyłem się trochę somalijskiego i arabskiego od marca i jego rodziny, ale potem doszli jeszcze jonas i arjan i musieliśmy nauczyć ich jakichś podstaw po chorwacku i arabsku”.
Autor nie używa wielkich liter, czasem brakuje interpunkcji. Krótkie, w większości jednostronicowe rozdziały, są intensywne, czasem w zaledwie kilku zdaniach Lovrenski przedstawia scenki, z których wydobywa ogólne prawdy. Dzięki temu powieść jest rytmiczna, momentami przypominająca poezję.
Chłopcy nienawidzą policji, szkoły, wszelkim form władzy. Jak wygląda ich codzienność? Zaraz po szkole, do której raz chodzą, raz nie, jedzą kebab, ćpają i okradają bogatszych mieszkańców. Marzą o lepszej przyszłości, ale ta jawi się w coraz mroczniejszych barwach. We wnętrzu głównego bohatera zaczyna w pewnym momencie toczyć się wojna. Między tą częścią, która chce robić dobre rzeczy, a tą „co mówiła odpuść sobie, wycziluj, bierz ostatnią kreskę a jutro zaczniesz od nowa”. Czy mu się uda?
To – mimo ciężaru podejmowanych tematów – historia o wyjątkowej przyjaźni, dorastaniu wbrew przeciwnościom losu. Książka momentami wzruszająca, zatrważająca i zabawna, bo Lovrenski wspaniale równoważy ból humorem.
„Jak byliśmy młodsi” Oliver Lovrenski (przekład: Karolina Drozdowska, Wydawnictwo Artrage)
Od niebieskiego ptaka po smutek starości
Foto: Materiał prasowy
Losy Agnieszki Osieckiej szybko skarlały do anegdoty. To także dlatego, że – jak pisze Karolina Felberg, autorka obszernej biografii artystki „Osiecka. Rodzi się ptak” – „nie wierzyła, że czasy skłonne do licznych przesileń i nagłych zwrotów można wyrazić w historycznej syntezie”. Zakładała jednak, że da się je przedstawić jako zbiór opowieści przyczynkarskich i anegdotycznych.
Karolina Felberg stworzyła biografię absolutną – złożoną z sekretnych zapisków, dogłębnych analiz korzeni poetki, a także z części, w których Osiecka mówi własnym głosem. Nie brakuje tu także anegdot, przecież bez niej nie byłaby to biografia absolutna.
Czytamy o dziewiętnastowiecznej deklasacji ekonomicznej ziemiaństwa polskiego, dwudziestowiecznych awansach społecznych, w tym o awansie relatywnym poetki, która uważała się za „panienkę z Saskiej Kępy”, ale nie wiązała tej przynależności z (dobrym) pochodzeniem, tylko z reprodukowaniem etosu i stylu bycia postępowej inteligencji.
W pierwszej części książki, liczącej prawie 700 stron, Felberg przedstawia Osiecką jako młodą dziewczynę – rozdartą przez wojenne traumy, mocującą się z problemami świata, na które nie miała żadnego wpływu; w drugiej, natomiast, zarysowuje szereg „małych stabilizacji” i opowiada o ostatniej transformacji – „z niebieskiego ptaka w starzejącą się kobietę”.
Jest to portret skomplikowany, boleśnie prawdziwy, dokładnie składający w całość różne oblicza ekscentrycznej, wymykającej się szufladkowaniu poetki.
„Osiecka. Rodzi się ptak” Karolina Felberg (wyd. ZNAK)