Do polskich firm pośredniczących w obrocie bronią w ostatnich dniach zgłosiła się strona ukraińska poszukująca możliwości zakupu dużych ilości amunicji moździeżowej.
To pokłosie afery, która może wstrząsnąć ukraińskim rządem, w szczególności resortami odpowiadającymi za obronę i przemysł.
W 2023 r. w obliczu uporczywych niedoborów amunicji moździeżowej kaliber 120 i niechęci do zakupów gotowych pocisków za granicą, Ukraińcy rozpoczęli przymiarki do uruchomienia produkcji we własnym zakresie.
Jak donoszą ukraińscy dziennikarze śledczy kosztem 25 mld hrywien, co jest równowartością ponad 800 mln euro, montownia ruszyła w znanej, kontrolowanej przez państwo fabryce chemicznej w Pawłohradzie koło Dniepra. To tam odbywał się montaż pocisków z podzespołów sprowadzanych z różnych części świata. Gdzie indziej kupowano korpusy, gdzie indziej spłonkę (mały ładunek wybuchowy inicjujący wybuch właściwego ładunku). Proch miał pochodzić częściowo z demobilu, odzyskany z pocisków, które nie nadawały się już do użycia (w Pawłohradzie obok fabryki chemicznej istnieje też skłąd starych pocisków balistycznych i pozostałości po sowieckiej amunicji). Jako zapalników, jak piszą ukraińscy dziennikarze, używano zapalników z pocisków artylerysjkich, które jednak mają inną charakterystykę pracy.
Pociski moździeżowe miały być sprzedawane ukraińskiej armii po rynkowej cenie, ok. 550 euro za sztukę. Ale z uwagi na poczynione po drodze oszczędności na komponentach, zysk na produkcji miał być wyjątkowo wysoki. Dyskontowała go jednak nie fabryka w Pawłohradzie, tylko dostawcy owych komponentów.
Śmiercionośne niewypały
Efekty tej bieda składanki okazały się tragicznie. Latem, kiedy do ukraińskich sił zbrojnych zaczęły trafiać pierwsze partie z liczącej pół miliona sztuk serii produkcyjnej (obok pocisków moździeżowych kal. 120, a także pocisków artyleryjskich 122 używanych w haubicach) na froncie zaczęło dochodzić do wypadków. Z przecieków wynika, że co najmniej w dziesięciu przypadkach doszło do uszkodzenia albo zniszczenia luf, niektóre pociski wylatywały na odległość kilku, kilkunastu metrów i tu wybuchały zabijając albo raniąc obsługujących moździerze żołnierzy.
Wycofać z użytku
Na Ukrainie wybuchła afera. Wiele wskazuje, że o fatalnej jakości produkowanych w Pawłohradzie pocisków wiedział odpowiadający za jakość przyjmowanego do wojska sprzętu szef resortu obrony Rustem Umerow. Ale także były minister ds. przemysłu strategicznego, który ostatnio awansował na doradcę prezydenta Wołodymira Zełenskiego Ołeksandr Kamyszyn. Ukraińskie media domagają się dymisji Umerowa.
Wojsko na razie nie komentuje sprawy. Wiadomo jednak, że armia wycofała już z magazynów 100 tys. sztuk trefnych pocisków i próbuje ściągnąć z frontu pozostałe kilkaset tysięcy sztuk jako broni, która zagraża nie tyle wrogowi w rosyjskich mundurach, co obrońcom ukraińskiej ziemi.
O problemach przy dostawach broni i sprzętu wojskowego na Ukrainę „Newsweek” pisał w tym roku kilkukrotnie. Latem, za zgodą polskiej prokuratury, ukraińscy śledczy weszli do biur kilku polskich firm pośredniczących w obrocie sprzętem wojskowym. Szukali dowodów na korupcję. Mimo że od kontroli minęło pół roku, nikomu z polskiej strony dotąd nie postawiono zarzutów. Akcja ukraińskich służb była odpowiedzią na rosnące niezadowolenie ze sposobu wykorzystywania środków na wsparcie ukraińskiej armii, głównie ze strony USA, głównego sponsora ukraińskich sił zbrojnych.
W polskich magazynach do dziś zalegają tysiące sztuk hełmów i kamizelek zamówionych przez ukraiński MON, które bez uzasadnionej przyczyny nie zostały odebrane. I to pomimo tego, że za część sprzętu Ukraińcy zapłacili.