Podczas Święta Marynarki Wojennej minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz zapowiedział rychłe ogłoszenie decyzji dotyczącej programu „Orka”. Mija ponad pół roku, a program nadal drepcze w miejscu. Ale ministerstwo uspokaja, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Trwający już siedemnasty rok program „Orka” stał się synonimem przeciągającej się modernizacji, jałowych zapowiedzi i zaniedbań, których skutki dziś są już nie do zamaskowania. Marynarka Wojenna RP de facto utraciła zdolność operacyjną w zakresie działań podwodnych już kilka lat temu. ORP „Orzeł” nie jest w pełni sprawny i bardzo rzadko wychodzi w morze, a po wycofaniu kobbenów pozostał jedynym okrętem podwodnym w polskim arsenale.
Tymczasem zagrożenie ze strony Rosji na Bałtyku zyskuje na znaczeniu, a inne państwa regionu systematycznie rozwijają swoje floty podwodne. W tym kontekście brak decyzji w sprawie „Orki” coraz bardziej wygląda nie jak niefrasobliwość, lecz jak świadome ryzyko utraty zdolności odstraszania i prowadzenia skrytych operacji podwodnych.
Dlaczego proces podpisania umowy trwa tak długo?
Główna odpowiedź leży w splotach politycznych ambicji, zmieniających się priorytetów, niedokończonych negocjacji przemysłowych i braku konsekwencji. Od 2008 r. każda kolejna ekipa rządząca zapowiadała przełom w sprawie „Orki”. Minister Bogdan Klich widział w niej filar modernizacji Marynarki Wojennej, Tomasz Siemoniak chciał jednostek od Niemców lub Francuzów, ale konkretów zabrakło.
Antoni Macierewicz obiecywał wiele, ale bez konkretów, marginalizując przy tym głos marynarzy i odsuwając krytycznych dowódców, jak kadm. Mirosław Mordel. Zaś Mariusz Błaszczak w praktyce zamroził program, a negocjacje w sprawie pozyskania rozwiązania pomostowego zakończyły się szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał. Przez blisko dwie dekady powstało kilkanaście koncepcji, które nie przekładały się na konkretne decyzje zakupowe.
Kolejne opóźnienia wynikały także z prób rozbijania postępowania na części. Zdecydowano się m.in. na wyłączenie zakupu pocisków manewrujących do osobnych negocjacji, co w praktyce paraliżowało cały proces. Szacuje się, że opóźnienie wobec pierwotnego planu, zakładającego pierwszą jednostkę w 2020 r., wynosi dziś co najmniej dekadę, a każde kolejne miesiące bez podpisanej umowy zwiększają tę różnicę.
Co z obietnicami Kosiniaka-Kamysza?
Minister Władysław Kosiniak-Kamysz podczas ubiegłorocznego Święta Marynarki Wojennej zapowiedział rychłe ogłoszenie decyzji dotyczącej programu „Orka”, deklarując, że zapadnie ona do końca 2025 r. Ostatnio w jego wypowiedziach pojawiały się też odniesienia do „rozwiązania pomostowego” oraz „rozwoju docelowego komponentu podwodnego”.
Słowa ministra padły w atmosferze głębokiego kryzysu zdolności operacyjnych floty podwodnej i ogromnej presji społecznej, medialnej oraz ze strony Marynarki Wojennej, w tym oficerów rezerwy i środowisk eksperckich. Problem w tym, że podobne obietnice podwodnicy słyszeli już wcześniej i nie przełożyły się one na konkretne decyzje. Dziś polityczne deklaracje, nawet najlepiej brzmiące, nie mogą już przesłonić faktu, że program nadal jest w powijakach.
W reakcji na rosnącą krytykę braku decyzji Ministerstwo Obrony Narodowej opublikowało komunikat zapewniający, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Jak informuje resort:
„Program >>Orka<< przebiega zgodnie z planem i bez opóźnień: Agencja Uzbrojenia przekazała już do Rady Modernizacji Technicznej pełną dokumentację – wymagania sprzętowe oraz studium wykonalności zawierające analizy i rekomendacje dla ofert; obecnie trwa etap konsultacji międzyrządowych, który został zainicjowany na poziomie resortu obrony narodowej.
Tego typu dialogi są standardem przy projektach realizowanych w formule międzyrządowej (G2G), gdzie kluczowe są nie tylko kwestie przemysłowe, ale też strategiczne i polityczne. Procedura pozyskania zostanie formalnie uruchomiona po zakończeniu konsultacji. To przemyślany, wieloetapowy proces, prowadzony z należytą starannością, transparentnie i w interesie bezpieczeństwa państwa”.
Co ta deklaracja mówi? Tylko tyle, że proces wyboru trwa. Trwają spotkania, analizy dokumentów, debaty, rozmowy. Co w przypadku „Orki” w ciągu ostatniej dekady jest stanem normalnym. Bo o tym, że trwają analizy, słyszymy ze strony MON od 2012 r. Choć wymagania marynarzy i oferty na rynku od tego czasu się nie zmieniły. Za to nadal nic z tego nie wynika. Ani nie ma rozwiązania pomostowego, ani umowy na nowe okręty.
„MiniOrka” zamiast „Orki” właściwej?
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że bez rozwiązania pomostowego nie tylko nie będzie ciągłości operacyjnej, ale i możliwości przygotowania załóg, kadry technicznej i taktyki działania dla przyszłych jednostek. Dostępność okrętów używanych jest ograniczona, ale możliwa przynajmniej w formie leasingu. Berlin, Rzym czy Sztokholm mogą rozważać czasowe udostępnienie jednej jednostki, ale wymaga to decyzji politycznej, zrozumienia wagi sytuacji i dobrej woli obu stron.
Na marginesie głównego nurtu rozważań pojawia się też temat tzw. MiniOrki, czyli niewielkich miniaturowych okrętów podwodnych. Choć nie zastąpią klasycznych jednostek, mogą stanowić istotne uzupełnienie komponentu podwodnego, szczególnie w zakresie szkolenia, działań specjalnych i rozpoznania. Są tańsze, łatwiejsze w eksploatacji i możliwe do pozyskania znacznie szybciej. Stanowiłyby też świetne narzędzie do utrzymania zdolności operacyjnych i szkolenia marynarzy.
MON do tej pory nie podjął działań w tym kierunku, mimo że marynarze i eksperci widzą w tym rozwiązaniu istotny potencjał. Współpraca z Włochami czy Turcją mogłaby umożliwić szybkie wdrożenie takich jednostek — czy to w modelu importowym, czy przy współprodukcji w Polsce.
Czas ucieka, prowizorka ma się świetnie
Jeśli do końca 2025 r. nie zostanie podpisana umowa na nowe jednostki, a do końca 2026 r. nie pozyskamy przynajmniej jednej jednostki używanej, Polska na dekadę może utracić komponent podwodny. „Orzeł” bowiem będzie raczej stacjonarną pomocą szkoleniową niż rzeczywistą wartością dodaną.
Bez rozwiązania pomostowego czy też rozwojowego nie będzie można szkolić załóg, ćwiczyć procedur, wdrażać taktyki. To oznacza, że nawet jeśli nowe okręty przypłyną w 2031 r., nie będzie kto miał ich obsadzić. Flota podwodna stanie się atrapą. To jak zakup myśliwców bez pilotów. Co gorsza, bez szkoleniowców, którzy mogliby nauczyć przyszłych pilotów. Trzeba będzie budować zdolności od zera, co jest drogie i długotrwałe.
Zdolności podwodne to nie tylko rozpoznanie i skryte uderzenia. To także narzędzie projekcji siły, sygnał polityczny i element obrony asymetrycznej, szczególnie istotny w płytkich i zatłoczonych wodach Bałtyku. W regionie, w którym każdy sojusznik ma okręty podwodne, Polska staje się wyjątkiem. I to niechlubnym.
Czasu na decyzje nie ma wiele, a resort obrony zachowuje się, jakby dopiero co do linii weszły nowe okręty i szuka się ich następców. Ten etap miał miejsce 20 lat temu, kiedy kobbeny podnosiły polską banderę z zamysłem, że będą rozwiązaniem pomostowym maksymalnie na kilka lat. Okazało się, że prowizorka była bardzo trwała. Teraz jednak nawet erzatzu nie ma.