Wielka Lechia, imperium, które miało istnieć w środkowej i wschodniej Europie przed czasami Mieszka I. Obalamy mity wymyślone dla nacjonalistów, ekscentryków i naiwnych.
Internet, niestety, potrafi namieszać w głowach. Tak jest też z Wielką Lechią. Jak każda pseudonauka, teoria lechicka opiera się na wielu gałęziach wiedzy. Przyjrzyjmy się więc korzeniom, z których wyrasta.
Lech, Czech i dawna nauka
Wielkiej Lechii nie wymyślili współcześni turbo-Lechici. Choć to wyda się zabawne, mit starożytnej i potężnej Polski wykluł się już w średniowieczu. Pierwsi kronikarze mieli niewiele do powiedzenia na temat najdawniejszych dziejów Polski. Gall Anonim, piszący w XII w., podaje legendę o Piaście i Popielu, wspomina też trzech bezpośrednich poprzedników Mieszka: Siemowita, Leszka i Siemomysła. O ich czasach nie pisze zbyt wiele i nic dziwnego. Tradycja ustna, jeśli była w stanie przekazać coś konkretnego, to jedynie ich imiona, stanowiące może część tradycji dynastycznej. U kolejnych kronikarzy nasza dawna historia się rozrasta. Współcześnie mogą nas bawić historie o założeniu Krakowa przez jednego z braci Grakchów czy walki Aleksandra Wielkiego i Cezara z dawnymi Polakami.
Podobne opowieści były tworzone zgodnie z ówczesną metodą pisania historii. Skoro wszystkie ludy wywodzą się od potomków Noego, naszą historię da się i należy cofnąć do czasów starożytnych. Nie było to rzeczą niezwykłą w Europie. Francuscy historycy łączyli Franków z Trojanami. Podobnym „legendom etnogenetycznym”, jak to określił prof. Jerzy Pomian, nie wytykano anachronizmów ani sprzeczności aż do czasów erudytów. U nas atak na historię o Lechu i Czechu przypuścił nie kto inny jak sam Jan Kochanowski: „Jako wszystkie niemal insze narody baśniami więcej niźli czym pewnym początków swych dowodzą, tak i polski naród przodków swoich do tej doby nie jest pewien. Bo puściwszy na stronę Noego i owe wszystkie genealogije, przez które naród słowieński niedrożnie i niepodobnie wiodą – ten Czech z Lechem bratem, które nam i Czechom już za napewniejsze przodki kronikarze naszy podawają, ciągną za sobą jeszcze nieco wątpliwości, że potomkowie nie owszejki się do przodków swych znać mogą. Naprzód, u żadnego historyka, którzykolwiek naród słowieński wspominają (prócz tych, mówię, co od naszych brać mogli), nie najdują się ci dwa wodzowie słowieńscy, Lech z Czechem. A nie tylko historykowie cudzoziemscy ich nie wspominają, ale ani Kadłubski, który Polakiem będąc polską kronikę pisał, w swej historyjej żadnej o nich, ile pomnieć mogę, wzmianki nie czyni”. Argumentacja godna współczesnej pracy badawczej – trudno założyć, że znamy wszystkich swoich najdawniejszych przodków, nie wspominają ich obcy historycy (poza tymi, którzy czerpali z naszych rodzimych źródeł), wreszcie i u nas legenda pojawia się na pewnym etapie, bo jeszcze Kadłubek jej nie podaje.
Oczywiście, nawet po Kochanowskim podobny zdrowy rozsądek w podejściu do pradziejów Polski nie był jedyną opcją. Szlachta Rzeczpospolitej przypisywała sobie sarmackie korzenie. Natomiast wraz z zaborami przedłużanie naszej historii wstecz stało się ważnym elementem dumy narodowej. Obok średniowiecznych kronik pomocne stały się w tym fałszywki.
Diamenty Dyamentowskiego
W epoce romantyzmu i później na dobre zainteresowano się lokalnymi tradycjami i folklorem. Furorę robiły mistyfikacje, takie jak „odkryte” przez Macphersona „Pieśni Osjana”. Również w Polsce znajdowano różne rzekome zabytki piśmiennictwa dotyczące najdawniejszych dziejów naszego kraju. Choć nigdy nie zyskały podobnej sławy co utwór Macphersona, do dziś są obficie cytowane przez zwolenników Wielkiej Lechii. W 1825 r. drukarnia Glücksberga w Warszawie wydrukowała „Kronikę polską przez Prokosza w wieku X napisaną”. Jej wydanie sponsorował generał Franciszek Morawski, który oprócz prowadzenia działalności wojskowej był masonem, płodnym literatem i uznanym krytykiem. Jak głosi przedmowa, Morawski sam zdobył cenny manuskrypt: „… wynalazł ten rękopis w Lublinie w kramie żydowskim, przeznaczony na obwijanie drobnych towarów, które wykupiwszy, w Bibliotece Towarzystwa Królewskiego Warszawskiego Przyjaciół Nauk złożył”.
Księga – jeśli autentyczna – byłaby najdawniejszą polską kroniką, w dodatku zawierała także późniejsze dodatki i komentarze. Według nich autorem „Kroniki” miał być Prokosz, identyfikowany z Prohorem, pierwszym biskupem Krakowa. Jak pisał Janusz Tazbir, autentyczność tego znaleziska w pierwszej chwili uznał nawet Julian Ursyn Niemcewicz! Szybko jednak sprawą „Kroniki” Prokosza zainteresował się Joachim Lelewel. Gdy tylko dotarł do rękopisu, udowodnił, że rzeczywistym jej autorem był Przybysław Dyamentowski (1694-1774), znany oświeceniowy fałszerz dokumentów. Czując brak świadectw dotyczących najdawniejszych dziejów Polski, zaczął je produkować w znacznych ilościach. „Kronika” Prokosza nie była jedyną. Została po nim cała skrzynia apokryfów, wśród których znajdowały się dzieła takich „autorów” jak Wojan, Kagnimir, Boczula, Jardo czy Świętomir. Twórczość Dyamentowskiego do dzisiaj stanowi jedno z głównych źródeł dla osób wierzących w istnienie Wielkiej Lechii. Odrzucają oni ustalenia Lelewela, nazywając go germanizatorem pomniejszającym wielkość naszego kraju. Z dużym szacunkiem wypowiadają się natomiast o innym XIX-wiecznym badaczu Tadeuszu Wolańskim (1785-1865).
Kolekcjoner, archeolog amator i samozwańczy „badacz napisów etruskich” – tak w skrócie można przedstawić ekscentryka, który w miejscu faraona na dekoracji skarabeusza egipskiego zdołał wypatrzeć… postać w kontuszu, z szablą. Wolański przez większość życia starał się wykazać, że Słowiańszczyzna nie ustępowała słynniejszym cywilizacjom świata starożytnego. Nie tylko gromadził antyki, ale też w licznych pracach (w tym w języku niemieckim) opisywał swoje kolejne „odkrycia” z dziejów ziem polskich. Jednym z jego odkryć było „potwierdzenie” istnienia lechickiego władcy Awiłło Leszka IV, o czym świadczyć miała pewna starożytna inskrypcja (patrz ramka). Otóż sam cesarz rzymski Tyberiusz wystawić miał grobowiec obcemu władcy.
Treść inskrypcji.
Foto: fot. domena publiczna
Wspomniana inskrypcja jest oryginalna. Jak jednak widać, przekład Wolańskiego nie jest poprawny. Po pierwsze, XIX-wieczny historyk zobaczył w nim imiona, które chciał zobaczyć. W starożytnym Rzymie funkcjonował system trzech imion (tzw. tria nomina) i postaci występujące w inskrypcji nazywają się tak naprawdę Gajusz Awilliusz Lescho i Tyberiusz Klaudiusz Buccio. W Rzymie osoba otrzymująca obywatelstwo otrzymywała pierwsze dwa imiona osoby je przyznającej, w czasach cesarstwa najczęściej władcy. Stąd Buccio, kimkolwiek był, otrzymał obywatelstwo od cesarza Klaudiusza. W dalszej części inskrypcji nie ma mowy o żadnych zaszczytach, ale o przekazaniu grobowca na własność Gajusza Awilliusza. Handel grobami, w których złożono zwłoki, był karany. Stąd podkreślenie, że dokonało się to za życia przekazującego.
A imię Lescho? Wydaje się, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem apofenii, przypadkowego podobieństwa. Tak jak widząc zdjęcie wzgórz Marsa, niektórzy doszukują się w nich obrazu twarzy, podobnie skupiają się na podobieństwach słów. Jednego polskiego artystę podobne skojarzenia doprowadziły do stworzenia gigantycznej, pseudonaukowej koncepcji pochodzenia Polaków.
Milczenie złotem, macimowa srebrem
Stanisław Szukalski, polski rzeźbiarz i malarz, podczas II wojny światowej znalazł się w USA. Pewnego razu usłyszał w radiu o bombardowaniu przez siły niemieckie miasta Bohuslän. Uznał, że nazwa ta ma słowiańskie korzenie i znaczy „wysłany przez Boga”. Ta chwila w 1940 r. zaważyła na ostatnich 47 latach jego życia. Poświęcił je na formułowanie teorii, która przeszła do dziejów pseudonauki pod nazwą zermatyzmu. Szukalski uznał bowiem, że istotnym miejscem dla dawnych Polaków („Sarmatów”) była szwajcarska miejscowość Zermatt. Nazwę tę interpretował jako Zerr Matt – Zorza Światów, a upamiętniała ona… Wyspy Wielkanocne. Ze Szwajcarii Sarmaci mieli zaś dostać się na tereny Polski.
Swoją koncepcję budował na uważnym studiowaniu map, w obcych toponimach (i nie tylko) doszukując się „słowiańskich” słów. Zbudował wreszcie całą koncepcję tzw. protongu (pl. macimowy), będącego pierwotnym językiem. Joanna Klara Teske, badaczka koncepcji Szukalskiego, podsumowała: jest pradawnym językiem, z którego wywodzą się wszystkie języki. Ma to być w gruncie rzeczy język polski w swojej pierwotnej postaci, pozbawiony gramatyki, złożony z niewielkiej liczby prostych minisłów (rdzeni, bez przyrostków i przedrostków), które można dowolnie łączyć w niezliczone kombinacje. Owe macimowskie rdzenie odnoszą się głównie do koncepcji teologicznych (Boga Ojca i Matki), charakterystyk terenu i wspomnień wielkich kataklizmów. W myśl swojej pseudonauki reinterpretował też przedstawienia symboliczne z różnych kultur, a nawet przyrodę. Żyjąc w epoce globalnych wojen, uznał, że odpowiadają za nie małpoludy, które określał jako yetisyny. Podobne do ludzi, tworzą ideologie bądź stają się władcami i starają się kierować ludźmi tak, by zniszczyć cywilizację. Jako przykłady yetisynów podawał Robespierre’a, Sokratesa, Trockiego, Churchilla, Nietzschego i wielu innych.
Jak widać, Szukalski znalazł się blisko popularnej współcześnie w internecie teorii spiskowej o władzy reptilian nad ludźmi.
Wielkolechicka teoria jak każda pseudonauka ma wiele wariantów i liczne odgałęzienia. Mogą za nią kryć się nacjonalizm polski i panslawizm, ideologia konserwatywna, a nawet neopogański feminizm. Internetowi wielkolechici znajdują wciąż nowe średniowieczne źródła, kolejnych XIX-wiecznych historyków czytanych poza kontekstem ich czasu; w modzie jest także genetyka (patrz wywiad). Wreszcie – często podpierają się Erichem von Dänikenem, słynnym autorem książek o pochodzeniu ludzi od kosmitów.
***
Turbosłowiańscy prorocy
Mitu Wielkiej Lechii, choć dotyczy zamierzchłej przeszłości, nie byłoby bez internetu. Zainteresowanie Lechitami zaczęło pączkować w sieci w 2012 r. Ale na szerokie wody wypłynęli oni dzięki publikacji pierwszej książki Janusza Bieszka, „Królowie Lechii. Polska starożytna”. Ukazała się ona w 2015 r. nakładem prestiżowego niegdyś wydawnictwa Bellona. Autor reklamował ją jako pracę historyczną, w której na podstawie „50 kronik i materiałów źródłowych, polskich i zagranicznych” opracował „poczet słowiańskich królów lechickich w okresie od XVIII w. p.n.e. do X w. n.e”. Z rzetelną wiedzą historyczną nie miało to nic wspólnego, ale rozchodziło się świetnie. Zainteresowanie było tym większe, że o początkach Polski pisano wówczas dużo, bo zbliżały się obchody 1050. rocznicy chrztu Mieszka. Janusz Bieszk poszedł więc dalej i niemal co rok publikował kolejne pseudohistoryczne prace poświęcone Lechitom, kończąc na wydanej w 2021 r. „Lechia-Sarmacja-Scytia. Atlas historyczny”.
O Wielkiej Lechii zaczęły pisać media. Najczęściej obnażając absurdy turbosłowiańskiej mitologii, ale czasem – jak w przypadku „Najwyższego Czasu” – traktując ją całkiem poważnie. Pojawili się też kolejni autorzy, tacy jak Paweł Szydłowski czy Tomasz J. Kosiński (który ma na koncie osiem publikacji o Słowianach i Lechitach). Ale prawdziwym żywiołem turbo-Słowian jest internet, a zwłaszcza sieci społecznościowe i kanały na YouTubie. I choć fala największego zainteresowania Wielką Lechią opadła po 2017 r., to zwolenników tych koncepcji wciąż jest niemało.
M.W.