1500 – oto liczba, która sprowadziła na rząd Donalda Tuska pierwsze kłopoty. Premier, zamiast zbierać pochwały za docenienie nauczycieli, musi teraz łagodzić nastroje. Więc podsuwa im kolejną pieniężną obietnicę.

Nowa koalicja miała zadbać o godność nauczycieli i naprawę edukacji. Bo „polska szkoła ginie” – jak mówił przyszły premier podczas przedwyborczej konwencji KO we wrześniu 2023 r. Kupił tym sympatię wyborców zniechęconych niedowładem w edukacji i postępującą indoktrynacją w szkołach pod dyktando PiS.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jedno potknięcie Tuska. Teraz, zamiast sukcesu, jego rząd ma do rozwiązania pierwszy konflikt.

1 lutego ministra edukacji Barbara Nowacka siądzie z nauczycielskimi związkami zawodowymi do rozmów o podwyżkach. Ale nie będą to rozmowy do końca pokojowe. Mimo że najliczniejszy Związek Nauczycielstwa Polskiego podpisał jeszcze przed wyborami z ugrupowaniami demokratycznej opozycji „Porozumienie na rzecz edukacji”, a jego sygnatariuszkami były m.in. Katarzyna Lubnauer i Krystyna Szumilas. Pierwsza z nich po wyborach została wiceministrą edukacji, druga – szefową sejmowej komisji edukacji.

Wydawałoby się, że to gwarantuje sukces projektu, w którym na pierwszym miejscu znalazł się postulat „realnej poprawy sytuacji materialnej nauczycieli”.

Może i tak by się stało, gdyby podczas wspomnianej konwencji Tusk nie był zbyt precyzyjny. Obiecał wtedy nauczycielom, że „w ciągu pierwszych stu dni nowej władzy każda nauczycielka i każdy nauczyciel dostaną podwyżkę do zasadniczego [wynagrodzenia] – minimum 1500 zł, to znaczy 30 proc.”.

Przeciętny wyborca mógł nie zwrócić uwagi na szczegóły. Co innego nauczyciele – dla nich wyliczanie podwyżki od wynagrodzenia zasadniczego ma bardzo duże znaczenie. Nie mniejsze niż dla budżetu państwa.

Chodzi o to, że pensja nauczyciela to wynagrodzenie zasadnicze plus kilka dodatkowych składników. Jedne stanowią stałą kwotę – np. dodatki za wychowawstwo czy motywacyjne. Inne wyliczane są procentowo – przyjmując jako podstawę właśnie tzw. minimalne stawki wynagrodzenia zasadniczego, które MEN określa w rozporządzeniu płacowym. Na przykład dodatek za wysługę lat, czyli 1 proc. za każdy rok, liczony od 4. roku zatrudnienia (maksymalnie może dojść do 20 proc.). Albo 10 proc. tzw. dodatku wiejskiego za pracę w miejscowościach do 5 tys. mieszkańców. To oznacza rzecz jasna, że im wyższa kwota wynagrodzenia zasadniczego, tym proporcjonalnie wyższe dodatki i cała pensja.

Tymczasem w przygotowanym po wyborach rozporządzeniu płacowym MEN kierowane przez Nowacką za punkt wyjścia do nauczycielskich podwyżek nie przyjęło wcale pensji zasadniczej, ale średnią płacę, którą wylicza się na potrzeby określenia wysokości subwencji oświatowej w budżecie państwa. I wyszło, że żadna nauczycielka i żaden nauczyciel tak naprawdę nie dostanie 1500 zł podwyżki do zasadniczego wynagrodzenia.

System wynagradzania w polskiej oświacie jest chyba bardziej skomplikowany niż cały nasz system podatkowy. Mało kto rozumie jego szczegóły. Czy przyszły premier się pomylił, czy ktoś mu błędnie podpowiedział? A może Tusk miał plan ambitniejszy niż zastana potem budżetowa rzeczywistość? Nie chce tego wyjaśnić ministra Nowacka. Na nasze pytanie o to nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi – ani od ministry, ani od jej rzecznika.

Niewiele więcej uzyskał Marcin Fijołek, prowadzący program „Graffiti” w Polsacie, choć starał się przyprzeć ministrę do muru. „W Konkrecie KO napisaliśmy o 1500 zł podwyżki brutto” – tłumaczyła Nowacka i podkreślała, że podwyżki będą na obiecanym poziomie 30 proc. i że będą „odczuwalne”. Rzeczywiście – w spisanych 100 konkretach KO sformułowania dotyczące podwyżek są dużo bardziej ogólne niż te z wystąpienia Tuska.

Na pytanie: „Czy premier się przejęzyczył?”, Nowacka w Polsacie odparła: „Premier powiedział to z głęboką wiarą, że jest to myślenie perspektywiczne”.

Sprawa jest poważna, ponieważ szkoły mierzą się z zapaścią kadrową – w grudniu według wyliczeń ZNP brakowało co najmniej 60 tys. nauczycieli. O precyzyjne dane trudno, bo zatrudnieni nauczyciele pokrywają wakaty nadgodzinami, wówczas szkoły nie wykazują braków. Ilu polskich nauczycieli pracuje nawet na dwa etaty, często w różnych szkołach jednocześnie – tego nikt na razie nie bada. Wiadomo za to, że ze świecą nawet nie znajdzie się młodych adeptów nauczycielstwa. Dlatego tak ważne jest, aby rząd zadbał o atrakcyjność finansową zawodu.

Niestety, już pierwsze wyliczenia nauczycieli pogrążyły Tuska w ich oczach. Po pierwsze – 1500 zł nie wychodziło z rachunków, gdy obliczali 30 proc. z wysokości obowiązującego wynagrodzenia zasadniczego. Po drugie – w projekcie rozporządzenia zobaczyli kwoty znacznie niższe.

I już na początku kadencji poczuli się oszukani. Przez osiem lat rządów PiS przyzwyczaiło ich do tego, że nie są poważnie traktowani. Wystarczy taki przykład: brak podwyżek i zastępowanie strajkujących, wykwalifikowanych egzaminatorów pracownikami m.in. Lasów Państwowych. Dorzućmy do tego spłaszczenie systemu awansu zawodowego, który wiąże się z podwyżkami, zwiększanie liczby zadań oraz nieustającą reorganizację systemu edukacji – i mamy gotową receptę na rozgoryczoną i sfrustrowaną grupę zawodową.

Jak duża jest różnica między obietnicą Tuska a jej realizacją? Niełatwo to wyliczyć, a konkrety nauczyciele zobaczą dopiero przy wypłatach. W projekcie rozporządzenia płacowego nauczycieli na 2024 r. rząd realizuje podwyżki 33 proc. w górę dla nauczycieli początkujących i 30 proc. dla tych, którzy dłużej pracują w zawodzie. Od pensji zasadniczej. Według nowych stawek rozpoczynający pracę w szkole nauczyciel zarobi 4908 zł, co oznacza 1218 zł podwyżki (zaledwie 600 zł więcej niż krajowa płaca minimalna). Nauczyciel po co najmniej czterech latach pracy – mianowany otrzyma 5057 zł (1167 zł podwyżki), a dyplomowany – 5915 zł brutto (1356 zł więcej). Naturalnie – plus dodatki.

Już to wyliczenie ujawnia jednak kolejny punkt zapalny. – Zbyt mała jest różnica pomiędzy zarobkami przy kolejnych stopniach awansu – mówi wiceprezes ZNP Urszula Woźniak. Chodzi o to, że nauczyciel z udokumentowanym doświadczeniem i po egzaminie na wyższy stopień awansu zawodowego będzie mógł zarobić raptem o 149 zł brutto więcej niż ten, który dopiero zaczyna karierę. – To żadna motywacja do starania się o awans – mówi Woźniak. I już wiadomo, że ZNP o tym będzie rozmawiało z ministrą Nowacką.

Co, gdyby wdrożyć obietnicę premiera z podwyżką 1500 zł od wynagrodzenia zasadniczego? Nauczycielskie pensje przedstawiałyby się tak: 5190 zł – początkujący, 5390 zł – mianowany, 6050 zł – dyplomowany, oczywiście brutto.

W propozycji MEN w żadnym przypadku nauczyciel nie otrzyma 1500 zł więcej do wynagrodzenia zasadniczego. Obietnica Tuska została zrealizowana, ale na poziomie średniej płacy. Po podwyżkach średnie wynagrodzenie nauczyciela początkującego wzrośnie o 1577 zł, mianowanego o 1720 zł, a dyplomowanego o 2198 zł.

To jednak tym bardziej złości nauczycieli. Ponieważ tzw. średnie wynagrodzenie w oświacie to konstrukt wyłącznie teoretyczny, stworzony na potrzeby wyliczeń budżetowych. Włącza się do niego m.in. nadgodziny, nagrody jubileuszowe, a nawet odprawy emerytalne i rentowe, których przecież nie wypłaca się każdemu nauczycielowi.

Średnia płaca bywa błędnie uważana za średnią arytmetyczną i od lat jest przyczyną nieporozumień na tle nauczycielskich zarobków i narzędziem politycznych manipulacji.

Gdyby naprawdę nauczyciel dyplomowany zarabiał 9524 zł po podwyżce, byłoby nawet nieźle. Tyle że na pewno nie odpowiada to rzeczywistości. Przykład: 38-letnia Edyta z Białegostoku, która pracuje od 17 lat w przedszkolu i jest nauczycielką dyplomowaną z pensum 25 godzin tygodniowo, wyciąga mniej niż 4 tys. zł na rękę.

Problemów jest więcej. Naprawdę satysfakcjonujące nauczycieli podwyżki nie będą możliwe bez przemodelowania szkoły i zmiany organizacji oraz warunków pracy zarówno nauczycieli, jak i uczniów. No i tu zaczynają się schody – nie było jeszcze takiego rządu, który by sobie poradził z naruszeniem tzw. pensum, czyli liczby godzin, jakie nauczyciel w ramach swojego 40-godzinnego tygodnia pracy ma spędzać przy tablicy. Nauczyciele nienawidzą każdego, kto próbuje naruszyć ich święte prawo do 18 lekcji w tygodniu w ramach etatu. Nawet, a może właśnie dlatego, gdy sami nierzadko podwajają ten rekord nadgodzinami i stałymi zastępstwami.

W tym zawodzie trwa podobny proces jak dawniej wśród lekarzy – nauczyciele już przywykli do nadgodzin albo dorabiania w zawodach pokrewnych czy nawet zupełnie odległych od oświaty. Trochę jak lekarze do pracy w szpitalu i kilku poradniach oraz prywatnych gabinetach na dokładkę. Nie da się może jeszcze porównać skali zarobków (choć niektórzy korepetytorzy gonią pod tym względem medyków), na pewno jednak godziny pracy nauczyciela znacznie przekroczyły liczby jeszcze sprzed kilku lat. Rekordziści obskakują dzisiaj nawet i 40 lekcji tygodniowo. Nietrudno się domyślić, że odbywa się to kosztem ich zmęczenia i jakości pracy.

Czy oddaliby możliwość dorabiania w zamian za lepsze, ale i tak niższe pensje na jednym etacie? I jak wysokie by one musiały być?

Np. Krzysiek, który od 14 lat uczy WF-u i z etatu w szkole ma na rękę ok. 4 tys. zł, podwaja sobie pensję, gdy w weekendy gra jako didżej na imprezach. Albo Mirek, który uczy chemii w dwóch wiejskich szkołach, oddalonych o 40 km, na półtora etatu i zarabia ok. 5 tys. zł, za to dorabia sobie organizacją rockowych koncertów kilka razy w roku.

ZNP nie zamierza strajkować w sprawie niedotrzymania obietnicy. Prezes związku Sławomir Broniarz mówił w piątek w Sejmie dziennikarzom: – Emocje są w środowisku, ale postawmy sprawę na nogi: nie było takiego wzrostu wynagrodzeń od 2009 r.

Tymczasem rządząca koalicja podsuwa nauczycielom kolejną obietnicę – marszałek Szymon Hołownia „odmroził” projekt obywatelski z 2021 r. Nosi on nazwę: „Godne płace i wysoki prestiż nauczycieli”, podpisało się pod nim 250 tys. osób, głównie nauczycielki i nauczyciele. Marszałek Sejmu z PiS Elżbieta Witek ten projekt blokowała. Teraz przychylnie wypowiada się o nim ministra Nowacka. – Będziemy nad nim pracować – mówiła w Polsacie. A Sejm skierował ten projekt do dalszych prac w komisji. Chodzi w nim o to, co zostało zapisane w „Porozumieniu na rzecz edukacji” – żeby związać nauczycielskie pensje ze średnim wynagrodzeniem w gospodarce. – Wtedy pensje rosłyby automatycznie każdego roku. Nie musielibyśmy ciągle o nie walczyć – mówi wiceprezeska ZNP Urszula Woźniak.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version