Gdy piszę te słowa – w 699. dniu „specjalnej operacji wojskowej” – trwa rozmieszczanie w obwodzie leningradzkim dodatkowych zestawów rakietowych S-300. Mają one zapewnić obronę przeciwlotniczą skupionym wokół Petersburga obiektom przemysłowym i infrastrukturze krytycznej. W nocy z 21 na 22 stycznia ukraińskie drony zaatakowały terminal LNG w Ust-Łudze (110 km od stolicy obwodu). Było to pierwsze uderzenie w tym rejonie, dotąd – z uwagi na odległość od granic Ukrainy – uchodzącym za bezpieczny.

Ukraińskie drony przedarły się do obwodu nad Białorusią. Skróciły drogę, lecz i tak musiały pokonać ponad 900 km. Zyskanie przez Ukraińców możliwości precyzyjnego rażenia na tak dużym dystansie oznacza, że wojna weszła w kolejną fazę, jakże odległą od buńczucznych zapowiedzi kremlowskiej propagandy z 24 lutego 2022 roku. „Trzy dni i Kijów nasz!”, twierdzili wówczas Rosjanie. Kijowa jak nie mieli, tak nie mają, za to muszą troszczyć się o arcyważny dla nich Petersburg. I przełykać przy tym kolejną gorzką pigułę, bo to oni sami wydrenowali białoruską OPL, kosztem armii Łukaszenki wetując własne straty na froncie.

Tryb przeczekania

A i front dostarcza Moskalom niemałych trosk. Nie doszło do załamania się ukraińskiej obrony na skutek zużycia armii w operacji zaporoskiej i ustania amerykańskiej pomocy wojskowej. Inicjatywa nadal jest po rosyjskiej stronie, ale atakującym „brakuje pary”. Ewidentnie kuleje logistyka, do tego stopnia, że na wielu odcinkach styku wojsk Rosjanie nie mają wystarczającej ilości amunicji, żywności i wody. W takich miejscach tylko relatywna słabość Ukraińców decyduje o statyczności działań.

Kampania powietrzna skupiona jest na celach wojskowych, ale Moskwa nie chwali się sukcesami (a gdyby takie były, z pewnością trąbiłaby o nich głośno). Głośno jest za to o tej części działań wymierzonych w cywilów. Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy.

Na razie nie ma też mowy o wznowieniu amerykańskiej pomocy, lecz i tu Moskale nie mogą świętować. Europa bowiem „spięła pośladki” – Ukraina zyskuje kolejne deklaracje pomocy, tylko w grudniu Kijów otrzymał od partnerów wsparcie w wysokości 15 mld euro.

W takich okolicznościach wojna weszła w tryb „na przeczekanie”. Wielu analityków jest zdania, że pozostanie w nim przez cały 2024 rok.

Więcej i dłużej

Czy rzeczywiście innej opcji nie ma?

Wszystko, co wiemy o rosyjskiej armii po 24 lutego 2022 roku, skłania do wniosku, że nie jest ona w stanie przeprowadzić rozległej operacji zaczepnej, która miałaby rozstrzygający charakter. Doniesienia o rychło mającej nastąpić, wielkiej rosyjskiej ofensywie, można więc włożyć między bajki. Nie wyklucza to jednak scenariusza lokalnych ataków, kanalizujących uwagę i zasoby Ukraińców, poza tym realizowanych z zamysłem osiągnięcia korzyści propagandowych. Możemy być pewni, że ewentualny upadek broniącej się od dziewięciu lat (!) Awdijiwki, zostanie przez Kreml ograny niczym wiktoria berlińska z 1945 roku.

Zarazem Rosjanom nie sprzyja kondycja ich własnej gospodarki. Wbrew twierdzeniom propagandy, sankcje działają – ograniczony dostęp do rozległego wachlarza niezbędnych półproduktów i urządzeń sprawia, że produkcja zbrojeniowa nie rośnie od lata 2023 roku. W efekcie armia rosyjska w coraz większym zakresie strzela podłej jakości amunicją z Korei Północnej. Nowego fabrycznie sprzętu jest w linii jak na lekarstwo, wojsko wciąż korzysta z renty po ZSRR. Pozwala to odtwarzać gotowość bojową w oparciu o wyciągany z magazynów demobil, ale o budowaniu nowej jakości nie ma mowy. Zwiększenie nakładów na obronność – które pozwoliłoby na zbudowanie przynajmniej dużej przewagi ilościowej – również nie wchodzi w grę. Wojsko i aparat bezpieczeństwa już teraz pochłaniają 40 proc. oficjalnego budżetu, wedle nieoficjalnych danych, 6 na 10 rządowych rubli idzie na podtrzymanie wojennego wysiłku.

Trudno nazwać taką sytuację komfortową, co nie zmienia faktu, że Ukraina ma gorzej. W czym Kreml widzi swoją szansę, zakładając, że Rosja wytrzyma więcej i dłużej.

Sprzęt potrzebny na tyłach

W Kijowie nie są ślepi i dobrze wiedzą, kogo premiuje obecny klincz. Ale realnych sposobów na jego przerwanie nie ma. Nie ziści się skrajnie optymistyczny scenariusz – rysowany przez niektórych obserwatorów konfliktu – zgodnie z którym Ukraina ponowi latem, tym razem zwycięską kontrofensywę. Armia ukraińska nie jest i w najbliższych miesiącach nie będzie zdolna – podobnie jak rosyjska – do poważniejszych operacji zaczepnych. I wcale nie chodzi o problemy z mobilizacją i odtwarzaniem stanów osobowych (tu, zakładam, Ukraińcy sobie poradzą, bo to wyłącznie ich wewnętrzny problem). A o co?

Zachodnioeuropejskie wsparcie koncentruje się na budowaniu zdolności armii ukraińskiej w zakresie artylerii samobieżnej oraz obrony powietrznej. Obejmuje dostawy amunicji, co jest też przedmiotem zawieranych umów dotyczących wspólnej już produkcji w przyszłości. W ramach tej pomocy Ukraina otrzymuje sporo wojskowej „drobnicy” – broni ręcznej, wyposażenia indywidualnego – dużo sprzętu pomocniczego. Ale dostawy tego najcięższego, kinetycznego – czołgów, wozów bojowych, holowanych armat – w zasadzie skończyły się wczesną jesienią ubiegłego roku. Europie „wyszły” zapasy, USA „wyszły z gry”. Prawdopodobnie do niej wrócą, ale straconego czasu nie da się nadrobić.

Tymczasem zachodni sprzęt nie tylko jest potrzebny na froncie, ale i na tyłach. Szkolenie, zgrywanie kolejnych jednostek, jeśli mają używać zagranicznych systemów, nie może opierać się o atrapy, czy reglamentowany dostęp do nielicznych oryginałów. Tak wojska przygotować się nie da.

Udany rok jeśli…

Załóżmy, że Joe Biden dopnie swego i jeszcze w styczniu zdobędzie kolejne fundusze na pomoc Ukrainie. Ogłosi pokaźny pakiet, pierwszy sprzęt z tej puli dotrze na miejsce w połowie lutego. W liczbach, które będzie można uznać za poważne, wiosną i latem. Nieudana kontrofensywa na Zaporożu dowiodła, że pośpieszne, trzymiesięczne szkolenie, jest dalece niewystarczające. Jeśli więc myślimy o kolejnych zwesternizowanych ukraińskich brygadach, to ze świadomością, że gotowość bojową osiągną nie szybciej niż pod koniec 2024 roku. Czyli że realnie staną do walki na wiosnę przyszłego roku.

Zaporoże pokazało też, że nie wolno myśleć o działaniach zaczepnych bez możliwości zbudowania choćby lokalnej przewagi w powietrzu. Do zimy 2024 roku nad Ukrainą nie pojawiły się zachodnie samoloty. Decyzja o ich przekazaniu zapadła latem ubiegłego roku, szkolenia ukraińskich pilotów na F-16 z Danii i Holandii ruszyły pod koniec 2023 roku. Trudno o przykład wojskowej specjalizacji wymagającej dłuższego treningu – piloci są tu w absolutnej czołówce, co oznacza, że minie sporo czasu nim maszyny z trójzębem wejdą do walki. Jeśli Ukraińcy będą to chcieli zrobić zgodnie z zasadami sztuki, nastąpi to nie szybciej niż pod koniec roku.

Więc jeśli mamy nadzieję na przełom, to nie łudźmy się, że dojdzie do niego w ciągu najbliższych 11 miesięcy. Patrząc z ukraińskiej perspektywy, ten rok będzie można uznać za udany, jeśli zakończy się zachowaniem status quo.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version