Żadna ekipa po 1989 roku nie miała takiego problemu ze sprawnym przekazaniem władzy następcom po przegranych wyborach jak obóz Zjednoczonej Prawicy.

PiS z przystawkami jeszcze przed przegranymi wyborami 15 października robił wszystko, by zabetonować swoje wpływy w kluczowych dla funkcjonowania państwa instytucjach. Nie udało się to w przypadku Prokuratury Krajowej i TVP, nie do końca udało się w Trybunale Konstytucyjnym – nominaci PiS kontrolują to ciało, ale doprowadzili do stanu, w którym nie spełnia ono kryteriów niezależnego sądu, ale w takich instytucjach jak Krajowa Rada Sądownictwa „sprzątanie po PiS” okazało się trudniejsze, niż można się było spodziewać.

Kolejnym obszarem, gdzie obóz Zjednoczonej Prawicy walczy o zachowanie wpływów, jest służba dyplomatyczna. Od dawna media donosiły o konfliktach między prezydentem a Ministerstwem Spraw Zagranicznym o nominacje ambasadorskie – prezydent uznał, że powołanie ambasadorów stanowi niemalże jego monarchiczną prerogatywę i ma w tej sprawie prawo weta wobec decyzji rządu.

Jak donosi we „Gazeta Wyborcza”, w konflikt wokół nominacji dyplomatycznych aktywnie angażuje się nie tylko ośrodek prezydencki, ale cały PiS, a niektórzy z ambasadorów powołanych przez poprzedni rząd zachowują się, jakby nie mieli najmniejszego zamiaru wykonywać poleceń nowego.

Jak podaje „Wyborcza”, premier Morawiecki miał rozmawiać z premierką Włoch Giorgią Meloni – wykorzystując kontakty, jakie wyrobił sobie jako szef rządu ze swoją odpowiedniczką i liderką partii zasiadającą w tej samej frakcji w Europarlamencie, co PiS – by jej rząd nie wydał agrément Ryszardowi Schnepfowi. MSZ chce by Schnepf objął stanowisko ambasadora we Włoszech, agrément ze strony rządu włoskiego to pierwszy etap konieczny do jego powołania.

Na Schnepfa – doświadczonego dyplomatę, po 2015 roku krytykującego politykę zagraniczną Zjednoczonej Prawicy – nie chce się jednak zgodzić prezydent, prawica rozpętuje wręcz histerię wokół tej kandydatury, wyciągając Schnepfowi ojca oficera Ludowego Wojska Polskiego.

Według informacji „Wyborczej”, PiS wykorzystując swoje kontakty, ma także naciskać na Ukraińców i Republikanów w Stanach w sprawie szykowanych na ambasadorów w tych państwach Piotra Łukasiewicza i Bogdana Klicha. Partia miała postanowić, by w Sejmie maksymalnie przeciągać opiniowanie tej drugiej kandydatury, tak by doczekać do zwycięstwa Trumpa, którego, jak wierzy PiS, uda się przekonać, by nie godził się na ambasadora Klicha.

W dodatku mianowani przez PiS dyplomaci mieli utworzyć grupę na WhatsAppie, gdzie koordynują swoją politykę w oporze do nowego kierownictwa MSZ. Odwołani z placówek mnożą biurokratyczne przeszkody, by opóźnić sukcesję. Anna Maria Anders, choć rozwiązała umowę o pracę z MSZ, deklaruje w prawicowych mediach, że ciągle jest ambasadorem w Watykanie. Z kolei Jarosław Guzy, ambasador w Ukrainie, miał odmówić opuszczenia placówki i zaplombować swój gabinet w ambasadzie.

Gdyby wrogie nam państwo zleciło swoim kabareciarzom stworzenie programu mającego ośmieszać Polskę, to jakby się nie wytężyli, mogliby nie wpaść na pomysł sceny tak groteskowej, jak wspierany przez ośrodek prezydencki polski ambasador plombujący swój gabinet, by nie mógł go przejąć wskazany przez rząd następca. W dodatku na tak kluczowej dziś dla Polski placówce jak Kijów.

Choć nie wszystkie opisane przez „Wyborczą” przypadki są aż tak spektakularne, jak ten z zaplombowanym gabinetem w Kijowie, to wszystkie są równie niepoważne i dziecinne, wszystkie ośmieszają państwo polskie.

Problem w tym, że śmiać z podobnych wypadków można się było, powiedzmy 15 lat temu, ale nie dziś – gdy za naszą wschodnią granicą toczy się wojna, Rosja prowadzi agresywne działania hybrydowe obliczone na skłócenie i destabilizację Zachodu, wspomagają ją w tym takie satelity Moskwy jak Białoruś, narasta rywalizacja amerykańsko-chińska, a nasze otoczenie geopolityczne staje się coraz bardziej niestabilne.

W takiej sytuacji, bardziej niż w normalnych warunkach, Polska potrzebuje dyplomacji działającej sprawnie niezależnie od tego, jaka ekipa kontroluje w danym momencie MSZ i zdolnej bez problemu wymienić ambasadorów, gdy zmienia się rząd. Sytuacja, gdy opozycja próbuje, sięgając po swoje zagraniczne kontakty, utrącić kandydatów na ambasadorów, gdy prezydent wetuje nominacje ambasadorskie rządu, praktycznie uniemożliwiając mu dobór kadr konieczny do realizowania polityki zagranicznej, którą zgodnie z konstytucją prowadzi właśnie Rada Ministrów, gdy ambasadorzy nie przyjmują do wiadomości faktu swojego odwołania, to wszystko to czyni z nas w oczach zagranicznych partnerów państwo pozbawione najbardziej elementarnej powagi, niezachęcające do tego, by we wzajemnych relacjach traktować je serio.

Częściowo winę za obecną sytuację można by zrzucić na polską konstytucję i to jak dzieli władzę wykonawczą między rząd, a pochodzącego z bezpośredniego wyboru prezydenta. Gdybyśmy mieli albo system prezydencki, albo klasyczny system parlamentarno-gabinetowy, to byłoby jasne, kto odpowiada za politykę zagraniczną i powoływanie ambasadorów.

Polska konstytucja i praktyka przyznają prezydentowi pewną rolę w kreowaniu polityki zagranicznej, a reelekcja z poparciem ponad 10,4 miliona wyborców, mogłaby spowodować uderzenie wody sodowej do głowy u znacznie rozsądniejszych polityków niż Andrzej Duda. Nigdy jednak, a przecież mieliśmy już dwie kohabitacje pod panowaniem obecnej konstytucji, nie widzieliśmy podobnych konfliktów wokół obsady polskich placówek dyplomatycznych. Problem tkwi więc nie tylko w wadliwych zapisach ustawy zasadniczej, ale w maksymalnej złej woli i minimalnej odpowiedzialności za państwo obozu Zjednoczonej Prawicy.

Niezależnie od tego, czy konflikty z rządem o placówki dyplomatyczne inicjują Andrzej Duda, Mateusz Morawiecki czy „wiceprezydent” Marcin Mastalerek, to jest to polityka skrajnie nieodpowiedzialna w obecnym momencie historycznym. Nie wiadomo, jaki miałby być jej cel, poza sianiem chaosu i pogłębianiem podziałów w kraju. O ile PiS, czy prezydent mogą w ten sposób może zyskać politycznie na scenie krajowej, osłabiając rząd Tuska, to Polsce taka polityka największej formacji opozycji i związanego z nią ośrodka prezydenckiego przynosi wyłącznie szkody.

PiS w okresie 2015-23 wielokrotnie zarzucał opozycji, głównie z KO „totalność”. „Totalna opozycja”, jak przedstawiał to Jarosław Kaczyński i jego paladyni, miała nigdy nie pogodzić się z utratą władzy, a w krytyce rządów PiS przekraczać granicę lojalności, jaką odpowiedzialna opozycja powinna zachować wobec państwa. Jak to często bywa w przypadku Kaczyńskiego, polityk ten oskarżał tu swoich politycznych przeciwników o to, co sam robił. PiS po 15 października w „totalności” swojej opozycji wielokrotnie przebił jakąkolwiek konkurencje. Spór o ambasadorów to kolejny front, na którym realizuje się model pisowskiej „opozycji totalnej” – i to w sposób wyjątkowo szkodliwy dla interesów nie rządu Tuska, ale państwa polskiego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version