Nowy dwór Donalda Trumpa dopiero zaczyna intrygować, walczyć o wpływy, sposobić się do rządzenia i ciągnięcia z tego profitów. W polityce zagranicznej ma już jednak szarą eminencję.
Deklaracja Trumpa: „Kto ratuje swój kraj, nie łamie prawa” oburzyła komentatorów po obu stronach Atlantyku, tymczasem odzwierciedla stan faktyczny, choć opisany z charakterystyczną dla autora butą i megalomanią. Ameryka nie jest demokracją parlamentarną. Bardziej przypomina monarchię. Wprawdzie konstytucyjną tudzież elekcyjną, lecz republikański Sąd Najwyższy orzekł niedawno, że za przestępstwa popełnione w ramach sprawowania władzy prezydent odpowiada tylko przed Bogiem i historią. A sędzia Aileen Cannon na podstawie tego werdyktu ustanowiła precedens, odrzucając federalny akt oskarżenia przeciw podsądnemu, który dał jej fuchę.
Przywódca USA jest głową państwa, szefem rządu, głównodowodzącym sił zbrojnych osobiście decydującym o użyciu broni jądrowej, liderem partii. Kieruje polityką zagraniczną, nominuje ambasadorów i członków Sądu Najwyższego, wydaje dekrety, zatwierdza lub wetuje ustawy, dysponuje prawem łaski. Musi mianować 15 ministrów (sekretarzy departamentów), ale prócz tego powołuje tylu doradców, ilu chce, i dowolnie określa ich kompetencje. Decyzje w sprawach podlegających nominalnie danemu resortowi zamiast ministra podejmuje często jego odpowiednik w prezydenckiej kancelarii. Najlepszy przykład to Rada Bezpieczeństwa Narodowego, wchodząca w paradę departamentom stanu i bezpieczeństwa wewnętrznego oraz Pentagonowi.
Kto ma ucho, ten ma władzę
Uprawnień dworskich dygnitarzy zwanych doradcami nie regulują ustawy, nominacji nie musi zatwierdzać Senat. O ich politycznym znaczeniu decyduje dostęp do prezydenckiego ucha. Z grubsza rzecz biorąc, tak było zawsze: ministrowie administrowali, totumfaccy decydowali. Jednak w przypadku Trumpa podział kompetencji jeszcze bardziej się rozmywa. Panuje opinia, że najwięcej da się u przywódcy wolnego świata wskórać pochlebstwem, lecz to spore uproszczenie. Wazeliniarstwo stanowi warunek wstępny i konieczny, by w ogóle zaczął słuchać. Ważniejsza jest umiejętność wykorzystania do własnych celów jego urazów, kompleksów, fobii.
Za poprzedniej kadencji republikanina dziennikarz Michael Wolff napisał bestseller „Ogień i furia”. Po paru miesiącach rozmów z pracownikami Białego Domu stwierdził, że „umysł Trumpa to puste naczynie, do którego każdy może wlać, co mu się podoba”. Najpierw ową pustkę wypełniał jadem doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Michael Flynn, zwolniony z posady dyrektora wywiadu wojskowego (DIA) za niekompetencję i kłamstwa – jego podwładni ukuli nawet określenie „flynnofakty”. Od tego czasu mieszał z błotem szpiegowskie elity USA.
Wiedział, że szef uwielbia słuchać opowieści o wpadkach CIA i nieudolności szpiegów, bo zawsze dawał posłuch teoriom spiskowym, a kiedy służby specjalne wszczęły śledztwo w sprawie kontaktów jego sztabu wyborczego z Rosjanami, wypowiedział CIA i FBI wojnę. Co ciekawe, paranoję podsycił były premier Tony Blair, który próbując się wkupić w łaski lokatora Białego Domu, zasugerował, że służby brytyjskie też podsłuchiwały biuro kampanii na 15. piętrze Trump Tower.
Wkrótce prezydent zadziwił świat, zwalniając dyrektora FBI Jamesa Comeya i oświadczając, że Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) szpiegowała go w ramach nasłuchu elektronicznego zatwierdzonego po zamachach na World Trade Center i Pentagon, więc program należy zlikwidować. „Ustawa została wykorzystana wraz ze skompromitowanym i lewym Raportem do złego inwigilowania i nadużyć wobec Kampanii Prezydenckiej przez poprzednią administrację i innych” – wystukał na Twitterze.
Pierwszy rząd Trumpa ewoluował w miarę nabywania przez niego wiedzy o waszyngtońskich układach i świecie współczesnym. A także stawiania zarzutów karnych kolejnym doradcom. Początkowo stanowił dość przypadkową zbieraninę trzeciorzędnych strategów, pieczeniarzy, krewnych, znajomych, oszołomów w rodzaju Flynna czy szefa ultraprawicowego portalu Breitbart Steve’a Bannona, zrobionego głównym strategiem Białego Domu. Później politykę USA kształtowało trzech emerytowanych generałów: szef kancelarii John Kelly, doradca ds. bezpieczeństwa H.R. McMaster, sekretarz obrony James Mattis. Prezydent uważał, że skoro sprawdzili się na polu bitwy, lepiej pokierują administracją niż zawodowi urzędnicy. Po dymisji Kelly nazwał go „niepoczytalnym idiotą”, Mattis – „człowiekiem o umyśle piątoklasisty”.
Ograniczanie szkód
Wedle Wolffa Trump przypomina hollywoodzkiego gwiazdora: „inni są lokajami albo sprawnymi producentami, pod których dyktando opłaca się dobrze zagrać rolę”. Ostatecznie wskutek błędnych decyzji pierwszego garnituru doradców i późniejszych przetasowań personalnych prezydent nabrał przekonania, że ufać wolno wyłącznie rodzinie. Kluczowym ogniwem struktur władzy stał się duet „Jarvanka”, czyli córka i zięć. Wyrzucony za niedyskrecję Bannon tłumaczył: „Trump pierdoli swój program polityczny. Nawet go nie zna. Wydaje polecenia pod wpływem chwilowych zachcianek, niezrozumiałych dla otoczenia impulsów, gniewu, opinii zasłyszanych w Fox News, na spotkaniach towarzyskich czy od ludzi, których podziwia za umiejętność mnożenia pieniędzy”.
Chaos w głowie prezydenta skutkował bezsensownymi wojnami celnymi. Umizgami wobec Kim Dzong Una, Putina, Xi, Orbána, przy jednoczesnym poniżaniu, obrażaniu, besztaniu europejskich sojuszników. Zerwaniem irańskiego układu nuklearnego, a następnie posłaniem do Zatoki Perskiej floty. Nagłym rozkazem wycofania wojsk z Afganistanu i Syrii, wskutek którego do dymisji podał się wspomniany Mattis. Bezprawnymi szykanami wobec cudzoziemców wnioskujących o azyl polityczny, zamykaniem w klatkach dzieci nielegalnych imigrantów, próbą przywrócenia tortur jako metody śledczej. Szczuciem fanów na media, służby specjalne, sędziów, chwaleniem faszystów machających swastykami w Charlottesville, nazywaniem Latynosów „pasożytami”, „zwierzętami, a nie ludźmi”, „zasrańcami”.
Zawodowi dyplomaci, urzędnicy, funkcjonariusze służb, wojskowi próbowali jedynie ograniczać szkody. Ewentualnie odwlekać wykonanie dyrektyw lub samowolnie je zmieniać, bo Trump szybko zapominał, co postanowił. Dyrektor Narodowej Rady Gospodarczej Gary Cohn nie dopuścił do pozbawienia Korei Południowej klauzuli najwyższego uprzywilejowania, kradnąc z biurka prezydenta adekwatny dekret. Ten zaś nie dbał, czy rozpęta wojnę, zabije dziesiątki tysięcy obywateli, odbierając im ubezpieczenie medyczne, natomiast panicznie bał się utraty majątku. Między innymi dlatego wystartował ponownie – uciekł prokuratorom do Białego Domu. Choć po drodze zasmakował we władzy. Jest taki sam jak cztery lata temu, lecz nabrał doświadczenia, więc będzie realizował obłędne koncepty skuteczniej.
Kto dziś wywiera wpływ na prezydenta i co szepcze? Weźmy najważniejszą dla Polski kwestię polityki zagranicznej i strategii militarnej USA. Mimo europejskich popisów przedstawicieli administracji, które zostawiły z ręką w nocniku gospodarzy – nie wiedzieć czemu zdumionych chamstwem, brutalnym izolacjonizmem i mocarstwowo-kolonialną retoryką – problem jest złożony. Resortem spraw zagranicznych kieruje Marco Rubio, który w ciągu minionej dekady przeszedł ideologiczną transformację od klasycznego, neokonserwatywnego jastrzębia do zwolennika reorientacji priorytetów strategicznych z uwzględnieniem rosnącej potęgi Chin, według zasady „najpierw Ameryka”.
Jeszcze w 2019 r. wniósł projekt ustawy, która uniemożliwiłaby Trumpowi jednostronne zerwanie traktatu północnoatlantyckiego, i drugiej, niepozwalającej znieść sankcji wobec Rosji. Putina nazywał gangsterem, terrorystą, hersztem mafii. Ostrzegał przed wyborczymi ingerencjami Moskwy na Zachodzie. Trzy lata temu poparł w Senacie pomoc dla Ukrainy, wiosną zeszłego roku głosował już przeciw kolejnej transzy (95 mld dol.). Po objęciu stanowiska oświadczył, że podziwia bohaterstwo ukraińskich żołnierzy, ale „dalsze finansowanie militarnego impasu nie ma sensu, i nie trzeba być miłośnikiem Putina, wystarczy zdrowy rozsądek, by rozumieć konieczność zakończenia wojny w drodze negocjacji”.
Szara eminencja
Podobnej metamorfozy doznał prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa Michael Waltz. Emerytowany pułkownik komandosów piechoty (zielone berety) pełnił funkcję podsekretarza obrony u supertwardziela Donalda Rumsfelda, następnie doradzał drugiemu głównemu architektowi inwazji na Irak wiceprezydentowi Dickowi Cheneyowi. Reprezentując Florydę w Kongresie, ogłosił nową zimną wojnę z Chinami. Poparł pierwsze pakiety pomocowe dla Ukrainy, ubiegłoroczne krytykował jako „receptę na fiasko”. Względy Trumpa zdobył, kontestując wynik wyborów prezydenckich w 2020 r. i głosując przeciw powołaniu komisji, która badała atak na Kapitol. Jeszcze dwa miesiące temu uważał, że jeśli Putin nie pójdzie na ustępstwa, należy zwiększyć dostawy broni do Kijowa i obniżyć ceny ropy, by rozwalić rosyjską gospodarkę.
Rubio i Waltza można od biedy uznać za odpowiednik generałów, którzy wnosili nieco ładu w bajzel pierwszej kadencji. Natomiast Pentagon i wywiad prezydent powierzył osobom, których jedyną zaletę stanowi bezgraniczna wierność. Dlaczego? Bo mają przeprowadzić w swoich resortach ideologiczną oraz personalną czystkę, całkowicie podporządkować je Białemu Domowi. Trump nie chce oficerów odmawiających wykonania rozkazu, bo przysięgali wierność konstytucji, czy agentów, którzy badają, w jakim stopniu zawdzięcza zwycięstwo manipulacjom Kremla. Pete Hegseth i Tulsi Gabbard nie uzyskają natomiast wpływu na decyzje strategiczne, bo nawet eksdeweloper doskonale wie, że nie mają ku temu kwalifikacji.
Rubio nie należy do towarzyskiego kręgu Trumpa, więc pakiet prerogatyw będzie musiał sobie wywalczyć. Szef nie ułatwia zadania. Departament Stanu zawsze uznawał za ostoję państwa w państwie, bandę przemądrzałych kosmopolitów zainteresowanych utrzymaniem „krzywdzącego Amerykę” międzynarodowego status quo, które on postrzega przez pryzmat rywalizacji, a nie współpracy. Dlatego poza ambasadorami zdążył już mianować multum specjalnych wysłanników. To niby nic nowego, gdy chodzi o negocjatorów słanych na Bliski Wschód czy do innych zapalnych regionów świata. Trump jednak chce mieć za granicą swoich ludzi, operujących niezależnie od struktur dyplomatycznych. Przykładowo ambasadorem w Wielkiej Brytanii został miliarder Warren Stevens, ale jest też specjalny wysłannik na dwór JKM – Mark Burnett, były producent reality show „The Apprentice”, który zapewnił prezydentowi sławę i władzę.
Wśród tego grona wyróżnia się nowojorski deweloper Steve Witkoff, kumpel Trumpa od 1983 r. Najpierw został specjalnym wysłannikiem na Bliski Wschód i wynegocjował zawieszenie broni między Izraelem a Hamasem. Będzie także prowadził z Iranem rozmowy o nowym porozumieniu nuklearnym, ale w międzyczasie zdążył nakłonić Putina do wymiany Amerykanina Marca Fogela na założyciela kryptowalutowej pralni brudnych, rosyjskich pieniędzy Aleksandra Winnika. A teraz okazało się, że choć nominalnie wysłannikiem ds. Ukrainy i Rosji jest Keith Kellogg, czołową rolę w negocjacjach odegra Witkoff. Jeśli zatem można mówić o jakiejś szarej eminencji amerykańskiej polityki zagranicznej, honor przypada założycielowi Witkoff Group. Zwłaszcza że to on nakłonił Trumpa do mianowania Rubio, Waltza i wiceprezydenta J.D. Vance’a.
