— PiS służbę dyplomatyczną kompletnie zdemolował, przerabiają ją na maszynkę partyjną. Wymiana 50 ambasadorów to tylko pierwszy krok — mówi Piotr Dobrowolski, weteran polskiej dyplomacji, były ambasador i rzecznik MSZ z czasów ministrów Rosatiego, Geremka, Bartoszewskiego i Mellera.
Newsweek: Spór o ambasadorów chyba pana nie zaskakuje. Mieliśmy już o to polityczną wojnę za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, prawda?
Paweł Dobrowolski*: O tym konflikcie ptaszki w Warszawie ćwierkały od dawna. Zacznijmy od tego, że ambasador RP jest reprezentantem głowy państwa, a jednocześnie realizuje politykę rządu. Jeżeli te dwa ośrodki władzy pozostają w konflikcie, to mamy ogromny problem. Mianowanie i wysyłanie ambasadorów jest pewnego rodzaju układem między ministrem spraw zagranicznych a pałacem prezydenckim. Ścieżka powoływania ambasadorów jest powszechnie znana – to biurokracja, która dość długo trwa, wymagane są różne podpisy, potrzebna jest zgoda premiera, a na końcu także ostateczna zgoda prezydenta.
Poprzednią „wojnę o ambasadorów” doskonale pamiętam, po przechodziłem to na własnej skórze. Radosław Sikorski też już to raz przerabiał, kiedy stał na czele MSZ poprzednim razem. W 2009 r. prezydent Lech Kaczyński usiłował wymusić na nim mianowanie na ważne stanowisko międzynarodowe dla bliskiej sobie osoby, a ponieważ tego nie uzyskiwał, to najpierw przez długi czas nie zgadzał się na wysunięte przez Sikorskiego kandydatury, w tym także moją. Następnie – co pokazuje, że prezydent ma w zanadrzu różne chwyty techniczne – nawet jeśli podpisał nominację, to niezwykle długo zwlekał z wystawieniem czegoś, co może wystawić tylko głowa państwa – tzw. listów uwierzytelniających. To taki protokolarny, stary gadżet dyplomacji, ale bez niego ani rusz, bo ambasador bez listów uwierzytelniających nie uzyska akceptacji kraju, do którego wyjeżdża.
Czyli prezydent ma zestaw instrumentów, żeby blokować wymianę ambasadorów i w tym wypadku nie zawahał się po nie sięgnąć. Spór nie dotyczy zapewne 50 nazwisk na tej słynnej liście, tylko kilku szczególnie ważnych dla Dudy i PiS…
— Minister może odwołać ambasadorów, to jego prawo. Tę decyzję musi potwierdzić prezydent, bo głowa państwa zarówno powołuje, jak i odwołuje ambasadorów. Trudno powiedzieć, o ile dokładnie nazwisk toczy się gra. Mowa jest o 50 odwołanych, ale zapewne niektórym z nich kończy się właśnie zwykle czteroletnia kadencja, więc i tak by wrócili do Warszawy. Można oczekiwać, że w wypadku tych osób nie będzie jakiegoś wielkiego oporu ze strony Pałacu Prezydenckiego. No, chyba że prezydent Andrzej Duda przyjmie decyzję ministra Sikorskiego jako zamach na swoje kompetencje, położy się Rejtanem i będzie bronił całej pięćdziesiątki. MSZ jest przygotowany na taki scenariusz. Jak to wyjaśnił min. Sikorski osoby, które mają zastąpić odwołanych ambasadorów, wyjadą na placówki w szczeblu pełniącego obowiązku ambasadora, czyli chargé d’affaires. Co więcej – zostaną chargé d’affaires na stałe, bo taka funkcja jest też możliwa. Będą takimi prawie ambasadorami, czyli przedstawicielami Polski bez nominacji prezydenckiej. Taka sytuacja może trwać dość długo.
Co najmniej do wyborów prezydenckich w połowie 2025 roku ?
— Być może. W przeszłości doszło do kompromisu, teraz mamy całkowity pat. Powtarzam, nie wiem, o których z ambasadorów toczy się gra, ale widać, że prezydentowi zależy na ambasadorze w Waszyngtonie, Pekinie, Bukareszcie i przy ONZ i pewnie ich nazwisk nie ma na liście. To, z czym mamy do czynienia to handel nazwiskami, przy którym można zachować rozsądek. Problem w tym, że ja nie bardzo wierzę w jakiekolwiek rozsądne rozwiązanie.
Na liście 50 ambasadorów do odwołania jest też pewnie sporo osób, które pojechały na placówki bez odpowiedniego przygotowania. Zasoby kadrowe PiS były ograniczone, a poprzednich rządów znacznie obniżono wymagania stawiane wobec ambasadorów – można było jechać na placówkę, nie znając języków obcych…
— Zgadza się, PiS zniósł wymóg zdania egzaminu z dwóch języków obcych. A rozmawiamy teraz tylko o czubku góry lodowej, bo w grę wchodzić będzie pewnie także wymiany części dyrektorów instytutów kultury, konsulach generalnych itd. Wyłączenie kryterium językowego i wysyłanie na placówki tzw. znajomych królika skończyło się całkowitą katastrofą służby dyplomatycznej. Odtworzenie polskiej dyplomacji do odpowiedniego poziomu zajmie parę lat. Wydaje mi się, że MSZ musi zaproponować zmianę ustawy o służbie zagranicznej, choć to także może spotkać się z oporem obozu prezydenckiego. PiS służbę dyplomatyczną kompletnie zdemolował, przerabiają ją na maszynkę partyjną. Wymiana 50 ambasadorów to tylko pierwszy krok.
Rozumiem, że Sikorskiemu chodzi po pierwsze o to, żeby ambasadorowie nie przynosili wstydu RP, a po drugie by byli lojalni wobec rządu i realizowali jego politykę zagraniczną?
— Mówiąc najkrócej – tak. Skuteczną i stylową dyplomację można prowadzić tylko wówczas, jeśli ambasadorami zostają kompetentni ludzie. Oczywiście ambasadorowie reprezentują głowę państwa – w końcu prezydencka bandera na samochodzie, którą ambasador może używać, coś oznacza! Kluczem jest to, że ambasadorowie muszą realizować politykę zagraniczną rządu, bo to rząd zgodnie z konstytucją jest za to odpowiedzialny. Kropka.
A „ambasadorzy prezydenccy” o których upomina się otoczenie Dudy?
— Czytałem o tym. Wysunięcie takiej koncepcji wynika chyba zarówno z nieznajomości konstytucji, jak i podstawowych zasad dyplomacji – czym jest ambasador i co robi. To przerażające!
Czy jest możliwy jakiś kompromis? Absolutne minimum to chyba spotkanie Duda-Sikorski, a może nawet w trójkącie – Duda-Sikorski-Tusk…
— Kompromis jest kluczowy przy kohabitacji, z którą mamy do czynienia. Ale wiadomo – do tanga trzeba dwojga, bo ścieżkę minister-premier-prezydent da się sprowadzić do układu dwójkowego. Przecież jak minister proponuje kogoś na stanowiska ambasadora, to wiadomo, że premier na to się wcześniej zgodził. Wysyłanie ambasadorów to taka gra w szachy między szefem MSZ a prezydentem i jego otoczeniem. Kompromis jest czasem czymś paskudnym, ale dzięki kompromisowi funkcjonuje polityka zagraniczna i szerzej relacje międzynarodowe. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to mamy to, co mamy.
* Paweł Dobrowolski (ur. 1954) doświadczony dyplomata, rzecznik MSZ z czasów ministrów Rosatiego, Geremka, Bartoszewskiego i Mellera, był konsulem generalnym w Edynburgu, ambasadorem RP w Kanadzie i na Cyprze.