Minęła kolejna godzina, zanim Corlew i ekipa zamykająca otrzymali zgodę na zignorowanie wadliwie działających przełączników – ale ich kłopoty dopiero się zaczynały. Co działo się w ostatnich godzinach przed katastrofą Challengera? Pod koniec stycznia obchodzić będziemy 39. rocznicę tragedii.

Z dużych, sięgających od podłogi do sufitu okien biura dyrektora startu Gene’a Thomasa na czwartym piętrze Centrum Kontroli Startu Alison Smith spoglądała ponad parkingiem w kierunku kompleksu startowego 39B. Jej ojciec siedział już przypięty do fotela w kokpicie. Pomieszczenia wokół niej zajmowały rodziny załogi misji 51-L, także oczekujące na start. Była tam jej matka, jej starszy brat, Scott i młodsza siostra, Erin, która bawiła się na podłodze z córką Christy McAuliffe, Caroline. Trzyletni Reggie siedział przy stole konferencyjnym – ubrany w miniaturowy błękitny kombinezon lotniczy NASA, uszyty tak, aby przypominał ten noszony przez jego ojca – a między stosami papierowych talerzy i pudełek z ciastkami rozłożył kolorowankę. Nad ich głowami wisiał baner wykonany z papieru do drukarek komputerowych: „Zespół Centrum Kosmicznego Kennedy’ego wita rodziny misji 51-L”. W Białym Pokoju, na wysokości 60 metrów nad ziemią, trwały ostatnie przygotowania do startu; umieszczony w rogu pomieszczenia kolorowy telewizor pokazywał niemy obraz ekipy kończącej prace na stanowisku startowym.

Pogoda była rześka, niebo bezchmurne. Cyfry na zegarze odliczającym zeszły już poniżej trzech godzin, końcowe kontrole przed startem przebiegały sprawnie. Załoga wahadłowca, dowieziona na miejsce Astrovanem, wjechała windą na górę, założyła hełmy i uprzęże na wypadek ewakuacji, po czym jej członkowie kolejno wczołgali się do orbitera, a ekipa naziemna zamknęła za nimi właz. Potem zjawiło się dwóch techników w białych kombinezonach z narzędziem służącym do blokowania włazu. Nikt się nie spieszył, wszystko szło zgodnie z planem.

Za nimi Johnny Corlew, inspektor kontroli jakości NASA, sprawdzał własną listę kontrolną. Jego następnym zadaniem było zarejestrowanie sygnału z pary elektronicznych przełączników wewnątrz mechanizmu włazu, które potwierdzają, że jest on zamknięty. Ale kiedy Corlew odwrócił się, by dokonać odczytu z tablicy przyrządów na ścianie Białego Pokoju, miernik ujawnił problem: właz nie został zablokowany. Podczas gdy jeden z techników zgłosił usterkę do Centrum Kontroli Startu, Corlew użył podświetlanego lusterka, aby zajrzeć do wnętrza mechanizmu zamka. Zobaczył, że zatrzaski znajdują się dokładnie tam, gdzie powinny. Pomyślał, że to pewnie usterka przełącznika, który wymaga niewielkiej regulacji. Było tuż po 8:30 rano; wzmagający się wiatr grzechotał cienkimi, aluminiowymi ścianami Białego Pokoju.

Minęła kolejna godzina, zanim Corlew i ekipa zamykająca otrzymali zgodę na zignorowanie wadliwie działających przełączników – ale ich kłopoty dopiero się zaczynały. Kiedy technicy w końcu zaczęli usuwać tymczasowy uchwyt, którego używali do zamykania włazu, odkryli, że jedna ze śrub mocujących obraca się w miejscu. Raz po raz próbowali ją odkręcić, ale na nic się to nie zdało: uchwyt się zablokował. Przekazali przez radio wiadomość o nowym problemie inżynierom w sali kontroli startu nr 3 i zdecydowali się użyć wiertarki do usunięcia feralnej śruby – okazało się jednak, że wiertarki na platformie nie było…

Tymczasem siedząca w biurze Gene’a Thomasa Alison Smith była już zmęczona i znudzona czekaniem; poprzedniej nocy długo nie spała, spotkała się z przyjaciółmi, a potem musiała wstać o 5:30 rano, żeby pojechać do centrum kosmicznego. Teraz ona i jej brat usadowili się na kanapie w sąsiednim pokoju i zasnęli. Minęła niemal kolejna godzina, zanim udało się znaleźć wiertarkę, której potrzebowała załoga Białego Pokoju, i dotrzeć z nią na stanowisko startowe 39B, ale wtedy okazało się, że akumulator urządzenia jest prawie wyczerpany. Technicy posłali po nowe akumulatory, lecz te również były bezużyteczne. Zamówili kolejną wiertarkę. I ona nie zadziałała. W końcu Johnny Corlew poprosił o pozwolenie na użycie piły do metalu, aby odciąć kłopotliwą śrubę. Czekali 20 minut, podczas gdy inżynierowie w sali kontroli startu naradzali się z ekspertami z firmy Rockwell, która zbudowała orbiter. Wkrótce dwugodzinne okno startowe Challengera miało się zamknąć. Wiatr wciąż się wzmagał. Przez łącze radiowe w kokpicie Dick Scobee już pytał ich o zmieniającą się pogodę; nadal było wystarczająco jasno, aby wystartować, ale warunki z każdą sekundą zbliżały się do granicy bezpieczeństwa. Corlew zwrócił się do technika, który wciąż czekał na zgodę na odcięcie śruby.

– Słuchaj, po prostu ją obetnij – powiedział.

W końcu, z ponad dwugodzinnym opóźnieniem, ekipa zamykająca zabezpieczyła właz wahadłowca przed odlotem i przygotowała się do odsunięcia ramienia dostępowego. Było już jednak za późno. Do południa prędkość bocznego wiatru na terenie przylądka Canaveral wzrosła do 20 węzłów, czyli 37 kilometrów na godzinę. Podmuchy przygniatały do ziemi trawę wokół pasa lądowania dla wahadłowców, przekraczając limity uznawane za bezpieczne dla startu. O 12:36, po tym jak załoga spędziła prawie pięć godzin, sztywniejąc i drętwiejąc w fotelach, jej członkowie usłyszeli w słuchawkach głos Gene’a Thomasa. Wiadomość szybko rozeszła się po sieci komunikacyjnej NASA: start został przełożony. Gdy Dick Scobee wydostał się przez właz i zrzucił z siebie uprząż ewakuacyjną, Johnny Corlew zaczął go przepraszać. Ale Scobee poklepał go po plecach.

– Daj spokój, Johnny – powiedział. – Czasami tak po prostu bywa. Jutro spróbujemy jeszcze raz.

Jednak w Centrum Kontroli Startu inżynierowie czekający przy konsolach nie byli pewni, czy we wtorek wahadłowiec oderwie się od ziemi. Prognoza pogody przewidywała rekordowe zimno, temperatury na przylądku Canaveral miały spaść do minus pięciu stopni Celsjusza, przewidywano także możliwość wystąpienia silnego wiatru. Gdy rodziny załogi z rozczarowaniem opuszczały biuro Gene’a Thomasa, on i inni zmęczeni menedżerowie NASA zebrali się ponownie w sali konferencyjnej w głębi korytarza, aby rozważyć możliwe opcje. Długo rozmawiali o prognozowanych temperaturach, a Arnie Aldrich z Centrum Kosmicznego Johnsona – numer dwa w ogólnym łańcuchu decyzyjnym w kwestii startu z przylądka Canaveral – zarządził wdrożenie planu na zimną pogodę, który sformułowali po pęknięciu rur na suwnicy startowej poprzedniej zimy. Tym razem technicy mieli opróżnić niektóre części systemu gaśniczego i pozostawić krany pryszniców awaryjnych i umywalek do mycia twarzy i oczu lekko otwarte, pozwalając wodzie na ciągłe ściekanie przez instalację wodno-kanalizacyjną, aby chronić ją przed zamarzaniem. Nie licząc jednak mrozu w nocy, zdaniem Gene’a Thomasa prognoza pogody na następny dzień wydawała się niemal idealna do wystrzelenia wahadłowca: krystalicznie czyste niebo, nieograniczona widoczność… Po zakończonym spotkaniu dyrektor ds. startu miał dobre przeczucia dotyczące wyniesienia Challengera na orbitę następnego ranka. Aldrich zgodził się przełożyć start na 9:38 we wtorek.

Tymczasem w Centrum Marshalla w Huntsville Larry Wear, starszy menedżer programu rakiet na paliwo stałe, nadal martwił się wzmianką o niskich temperaturach. Był pewien, że inżynierowie Thiokola wspominali coś o potencjalnym wpływie niskich temperatur na rakiety nośne po starcie wahadłowca w styczniu poprzedniego roku. Nie znał szczegółów, ale wydawało mu się, że może to być ważne. Odwrócił się do Boyda Brintona, przedstawiciela firmy Thiokol w Alabamie, który siedział obok niego: „Co dokładnie mówili jego inżynierowie na temat wpływu niskich temperatur na rakiety na paliwo stałe? Czy powinniśmy się martwić?”.

Brinton przyznał, że nie pamięta, o czym rozmawiali 12 miesięcy temu. Wear kazał mu wytężyć pamięć. Był pewien, że temat powróci przed końcem dnia.

Nie minęło jeszcze południe, kiedy w biurze Arniego Thompsona w fabryce Morton Thiokol w Utah zadzwonił telefon. Boyd Brinton szybko przeszedł do rzeczy. Powiedział Thompsonowi, że może być problem z zaplanowanym startem Challengera: nadciąga zimny front z temperaturami poniżej zera, być może nawet do minus ośmiu stopni.

– Nie martwi cię to? – zapytał Brinton.

– No jasne, że martwi – usłyszał w odpowiedzi.

Thompson, przełożony w dziale konstrukcyjnym Thiokola, który wraz z Rogerem Boisjolym pracował w grupie zadaniowej zajmującej się uszczelkami, natychmiast pomyślał o O-ringach. Odłożył telefon i wysłał wiadomość do wszystkich starszych inżynierów zajmujących się w zakładzie projektem rakiet na paliwo stałe. Mieli natychmiast zebrać dane na temat poprzednich startów wahadłowców w niskich temperaturach.

Do tego momentu sam Boisjoly niewiele wiedział o starcie misji 51-L, poza tym, że miał się on odbyć w tym tygodniu. Od powrotu z przerwy świątecznej był całkowicie skupiony na poszukiwaniu rozwiązania problemów z O-ringami; właśnie tego ranka otrzymał kolejną propozycję od producenta uszczelek z rysunkami potencjalnej modyfikacji złącza, która mogłaby wyeliminować wycieki. Od początku nowego roku inżyniera pochłaniały spotkania, rozmowy telefoniczne, notatki i analizy, które skrupulatnie dokumentował w dzienniku; jego protokoły, działania i listy rzeczy do zrobienia zapełniały stronę po stronie starannie uporządkowanymi drukowanymi literami: zbierał próbki zamiennych materiałów uszczelniających od producentów z całego kraju i formułował plany testów. Ale w miarę upływu kolejnych dni stycznia jego zapiski coraz częściej zdradzały frustrację. Odnotowywał opóźnienia w analizach, sfuszerowane kontrakty i brakujące dane. Wciąż narzekał, że nikt w fabryce w Wasatch nie traktuje tego problemu jako naprawdę pilnego. W trzecim tygodniu stycznia był już w fatalnym nastroju. „Rezygnuję z prób zrobienia czegoś w tym miejscu”, napisał. Ostatecznie postanowił jednak kontynuować pracę i zrobić wszystko, co w jego mocy.

Teraz Boisjoly siedział w ciasnym biurze Boba Ebelinga na pierwszym piętrze budynku A-2 wraz z innymi członkami grupy zadaniowej do spraw O-ringów, słuchając, jak Ebeling mówi o telefonie od Boyda Brintona. Kiedy usłyszał, że temperatura na przylądku Canaveral będzie znacznie niższa niż ta, której był świadkiem w styczniu poprzedniego roku, Boisjoly był zaskoczony. Jak to możliwe? Drugi raz w ciągu zaledwie 12 miesięcy na Florydzie będzie najniższa temperatura od stulecia? Mając w pamięci obraz tego, co zobaczył w hangarze AF, Boisjoly był nieugięty: powiedział kolegom, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uruchomiłby rakiet na paliwo stałe w temperaturach niższych niż te, które wystąpiły rok wcześniej. Start musi zostać wstrzymany! W ciągu następnej godziny Boisjoly i pozostałych siedmiu inżynierów obecnych w pokoju przeanalizowali dowody awarii uszczelek podczas poprzednich lotów, temperatury przy starcie oraz wyniki testów O-ringów z poprzedniego roku, które wykazały, że w takich warunkach pogodowych uszczelki będą praktycznie bezużyteczne. W trakcie spotkania inni technicy z działu dołączyli do rozmowy, której Brinton słuchał przez zestaw głośnomówiący. Wkrótce wszyscy zgodzili się z Boisjolym i postanowili przekazać swoje obawy Bobowi Lundowi, obecnie głównemu inżynierowi Thiokola do spraw wszystkich programów rakietowych firmy.

W Centrum Kosmicznym Kennedy’ego było już po 16:00, kiedy Al McDonald po raz pierwszy usłyszał o niepokoju narastającym w Utah. Jako najwyższy rangą przedstawiciel Thiokola na miejscu startu McDonald wstał o 4:00 nad ranem i siedział przy konsoli w sali kontroli startu podczas ostatniej, nieudanej próby. Gdy opuszczał budynek, zmagał się z podmuchami wiatru tak silnymi, że zatrzymywał się kilka razy na parkingu, nie będąc w stanie iść do przodu. Kolejne opóźnienia startu sprawiły, że znalezienie wolnego pokoju w motelu było niemożliwe, więc McDonald udał się w 30-minutową podróż z Centrum Kosmicznego do Titusville, gdzie zatrzymał się u stacjonującego na miejscu menedżera firmy Thiokol i jego żony. Planowali właśnie kolację, kiedy zadzwonił Bob Ebeling i powiedział mu, że lokalne prognozy pogody przewidują nadejście ekstremalnie zimnego frontu na tereny środkowej Florydy. Obaj mężczyźni podzielili się swoimi obawami dotyczącymi O-ringów, a Ebeling zapewnił McDonalda, że inżynierowie w fabryce pracują nad tym problemem od przerwy obiadowej. Wyjaśnił, że w celu stworzenia dokładnej analizy wpływu zimna na złącza rakiet na paliwo stałe potrzebowaliby szczegółowej, godzinowej prognozy temperatur na stanowisku startowym. Jego zdaniem prognozy, które słyszeli dotąd, mówiły o temperaturach tak niskich, że uznał je za wątpliwe. McDonald obiecał oddzwonić z danymi. Kiedy to zrobił, wiadomości, które przekazał Ebelingowi, nadal nie były zachęcające: meteorolodzy NASA na przylądku Canaveral twierdzili teraz, że temperatura spadnie poniżej zera przed północą, a najniższy poziom – minus 5,5 stopnia Celsjusza – osiągnie przed 6:00. W momencie otwarcia się okna startowego na termometrach nadal miało być minus 3,3 stopnia, a więc niewiele cieplej niż rok wcześniej, kiedy załoga Discovery o włos uniknęła katastrofy. McDonald przekazał Ebelingowi instrukcje, aby zespół inżynierów w Utah ustalił prognozy dotyczące rzeczywistych temperatur O-ringów wewnątrz rakiet w momencie otwarcia okna startowego – i obliczył, jaki wpływ będzie to miało na „polowe” złącza podczas zapłonu.

Powiedział mu także, że chce, aby inżynierowie Thiokola opracowali zalecenia dotyczące minimalnej temperatury, w której można bezpiecznie wystrzelić wahadłowiec, i przedstawili swoje wnioski podczas telekonferencji z NASA. Wiedząc, że kierownicy programu pracują pod ogromną presją harmonogramu, nalegał, aby ostateczna rekomendacja pochodziła bezpośrednio od szefa inżynierów, Boba Lunda.

– To musi być decyzja inżyniera, a nie decyzja kierownictwa programu – powiedział.

Teraz McDonald musiał zaalarmować swoich szefów z NASA, że Thiokol ma poważny problem. Najpierw próbował skontaktować się z Larrym Mulloyem, który na czas startu przebywał w hotelu Holiday Inn na Merritt Island, ale w jego pokoju nikt nie odbierał telefonu. McDonald znalazł zatem numer do Cecila Houstona, delegowanego na przylądek Canaveral kierownika z Centrum Marshalla, i złapał go w domu, gdzie ten właśnie zasiadał do kolacji z żoną. McDonald wyjaśnił, że inżynierowie w Utah martwią się wpływem prognozowanych temperatur na O-ringi uszczelniające złącza w rakietach.

– Wiemy, że przyglądali się problemowi przez całe popołudnie i mają poważne obawy – powiedział, dodając, że nie są pewni, czy powinno dojść do startu.

Zadaniem Houstona nie było samodzielne rozwiązywanie problemów – zresztą jako inżynier elektryk nie miał do tego kwalifikacji – ale rola osoby kontaktowej dla kierowników wyższego szczebla z Huntsville, którzy mogli podejmować decyzje. Jeśli miał do czynienia z rutynowym problemem, z którym spotkał się już podczas poprzednich misji, mógł czasami zezwolić inżynierom na kontynuowanie pracy nad rozwiązaniem, aż zatwierdzi go z własnym szefem, ta sprawa jednak z pewnością nie była rutynowa.

McDonald nie powiedział tego wprost, a Houston nie był pewien, co dokładnie myśleć – ale w tej chwili sytuacja wyglądała tak, jakby musieli odwołać start.

– No cóż, Al, muszę zebrać moich ludzi, żebyś z nimi porozmawiał – powiedział.

Houston odsunął talerz z obiadem i próbował zadzwonić do swojego bezpośredniego przełożonego, do Holiday Inn – ale nie udało mu się dodzwonić ani do niego, ani do Larry’ego Mulloya. Wybierając specjalny, bezpośredni numer międzymiastowy do Centrum Marshalla, Houston dodzwonił się do biura zastępcy dyrektora ds. naukowych i inżynierii, George’a Hardy’ego, swojego starego znajomego. Niestety Hardy właśnie wyszedł z biura po pracy. Koniecznie chcąc powiadomić kogoś z kierownictwa wyższego szczebla o tym, co się dzieje, Houston ponownie spróbował zadzwonić do pokoju swojego przełożonego w motelu; kiedy ten w końcu odebrał, było już koło 18:00. Obaj mężczyźni zgodzili się na sześciostronną telekonferencję, w czasie której połączyli Allana McDonalda w Titusville z czterema różnymi menedżerami Centrum Marshalla w ich domach, biurach i pokojach motelowych w Alabamie i na Florydzie oraz z Bobem Lundem w fabryce w Promontory. Kiedy 15 minut później rozmowa się rozpoczęła, inżynierowie Thiokola przedstawili swoje obawy dotyczące uszczelek rakiet nośnych i zasugerowali, że start może wymagać opóźnienia, przynajmniej do południa we wtorek, aby O-ringi się rozgrzały. Ale międzymiastowe linie telefoniczne trzeszczały, niektóre głosy były prawie niesłyszalne: nie było możliwości, aby grupa mogła prowadzić zwykłą rozmowę, nie mówiąc już o skomplikowanej debacie technicznej. Poza tym ludzie z Thiokola wciąż nie sformułowali spójnej, jednoznacznej opinii.

Ostatecznie inżynierowie rakietowi zgodzili się przenieść do pobliskich biur podłączonych do sieci obsługującej połączenia konferencyjne i wznowić spotkanie o 20:15 czasu florydzkiego (czyli o 18:15 czasu Utah). Dało to zespołowi Thiokola zaledwie dwie godziny, by przygotować argumenty i zebrać dowody na poparcie potencjalnie doniosłego i bezprecedensowego kroku: po raz pierwszy w historii programu wykonawca rakiety wzywał do odłożenia startu!

Fragment książki „Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu” Adama Higginbothama (tłum. Jan Halbersztat) wydanej przez wydawnictwo SQN. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version