Gdybym tak się skupiła na próbie poszukiwania odpowiedzi na najważniejsze pytania dręczące człowieka albo może nawet człowieka w ogóle?

Wtedy pewnie na początek przypomniałabym sobie sprzeciw krytyków Platona, którzy w proteście przeciwko rzeczywiście dość mocno sprawę upraszczającej definicji człowieka, który miał według twórcy Akademii być „istotą dwunożną, nieopierzoną”, wrzucili za uczelniany mur oskubanego kurczaka. Zanosili się przy tym wrednym rechotem i krzyczeli: „To jest wasz człowiek!”, redukując do absurdu próbę nadmiernego uogólnienia.

Ta historia, nawet jeśli nie jest prawdziwa, to została sprytnie wymyślona, bo zawiera w sobie ważną przestrogę, choć równocześnie jeszcze trudniejszym czyni namysł nad pokręconymi ścieżkami losu i nad powtarzanymi od zarania dziejów pytaniami o indywidualność, zbiorowość, całość, tożsamość i poczucie przynależności. Z drugiej strony – jakie właściwie są te pytania dręczące człowieka?

Czy da się je zawrzeć w odwiecznym sprzeciwie wobec śmierci, konfrontacji z koniecznością i niestrudzonym, podejmowanym wbrew wszystkim racjonalnym przesłankom poszukiwaniem wolności? Czy coś się w tych pytaniach zmieniło przez tysiące lat cierpliwego i całkowicie niemal pozbawionego satysfakcjonujących rozwiązań ich zadawania? Czy w tym, co najważniejsze, dokonał się postęp? Czy rozum podlega ewolucji, czy potrafi wyjść poza instrumentalne traktowanie samego siebie, czy rozwinęła się zdolność do abstrakcji i skupiania uwagi na kwestiach dalekich od doczesnych dylematów, ale może właśnie również przez to uniwersalnych, ponadczasowych, niemożliwych do jednoznacznego rozwikłania?

Zadaję te wszystkie pytania, ponieważ znowu trwa sesja. Nie wiem, która to już w moim życiu, jeślibym wliczyła również tamte, odległe w czasie, choć mocno wyryte w pamięci, wspaniałe egzaminy, które jako studentka musiałam zdawać. Z dzisiejszej perspektywy wyraźnie widzę, że były to momenty szczęśliwe, bo mogłam odkrywać pokłady własnej pamięci, która pod wpływem stresu zmieniała stan na jakiś zachwycająco musujący i pozwalała mi nagle odkrywać, że wiem o wiele więcej, niż myślałam, że nie wiem, a każda chwila tej kartezjańskiej epifanii sprawiała, że żyło się bardziej i ciekawiej.

Wychodziłam po tych egzaminach przeważnie uskrzydlona, może z wyjątkiem tego jednego, kiedy powiedziałam: „Panie profesorze, ja się tego nie nauczę, nie ma szans. Albo się pan zgodzi, że coś panu opowiem innego, bądźmy dorosłymi ludźmi”. Zaskoczony takim postawieniem sprawy profesor się zgodził i skończyliśmy egzamin w poczuciu, że nawet przy absolutnym braku kompatybilności studentki z prezentowanym na zajęciach zestawem zagadnień można znaleźć jakieś miejsce wspólne i porozmawiać w sposób, który rozwija, uczy, otwiera. W sumie w całym tym zdawaniu ważne było dla mnie poczucie, że spotykamy się w relacji dwóch dorosłych osób dążących do wspólnego dobra, jakim jest sukces egzaminu.

Cytując reklamę cukierków, mogę napisać, że „teraz sam jestem dziadkiem”, bo od (rany boskie!!!!!) ponad 20 lat zasiadam po drugiej stronie biurka i jestem tym indykiem, co go zaprosili na kolację, ale nie, żeby on jadł, tylko żeby jego jedli. Teraz to ja egzaminuję. I wyznam to wreszcie szczerze: kocham uczyć, ale nienawidzę egzaminować. Bo jak bardzo by się człowiek starał być w tej sytuacji miły, kochany, troskliwy, wyrozumiały, czuły, dobry, empatyczny itd., to i tak jest potworem. Oprawczynią. Złą babą. Czy do tego można się przyzwyczaić? Oczywiście, że nie. Musisz patrzeć na stres, na napięcie, na walkę z niesforną pamięcią. Po kilku latach dość szybko wiesz, że istnieją sytuacje nie do uratowania i że, co gorsza, próby niesienia pomocy (to może ja panią jeszcze zapytam o koncepcję formy u Arystotelesa?) kończą się najczęściej porażką, a ty co najwyżej dostaniesz łatkę złośliwej małpy. Po kolejnych kilku latach, już na pierwszych zajęciach, mówisz, o co będziesz pytać na egzaminie, ale i tak widzisz stres.

Dlaczego tak musi być? Czy dlatego, że studia stanowią zwieńczenie edukacji, w modelu, w którym nie ma przestrzeni na podmiotowość osób uczniowskich? Emocjonalne koszty zaczynamy ponosić jeszcze w przedszkolu i bardzo trudno zaufać, nawet kiedy ktoś nas potraktuje poważnie. Co roku na nowo odkrywam też moc hierarchii społecznej, w której wszystko zależy od tego, po której stronie biurka się znajdujesz. A to przecież wierutna bzdura, w nauczaniu chodzi o spotkanie, najważniejsza jest rozmowa i żebyśmy w niej byli dorośli.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version