— W ciągu trzech lat obserwowałem budowę tzw. zapór na granicach, których zadaniem było powstrzymywanie przekroczeń w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Litwa jako jedyna zbudowała zaporę — mówi Bartosz Chmielewski, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich.
„Newsweek”: Czy w Litwie, Łotwie i Estonii panuje poczucie lęku i zagrożenia przed ewentualną rosyjską agresją, a klasa średnia wykupuje mieszkania na południu Hiszpanii?
Bartosz Chmielewski: Rozdzieliłbym te dwa wątki. Rzeczywiście klasa polityczna we wszystkich tych trzech państwach grzmi, że wojna się zbliża, że funkcjonujemy w okresie zwiększonego zagrożenia, zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie. To jest właściwie podkreślane na każdym kroku, że Ukraina, walcząc broni także państw bałtyckich przed Rosją, a jeśli padnie, to te państwa będą następną ofiarą ataku. Polityczne podgrzewanie atmosfery zagrożenia niewątpliwie występuje w tych trzech krajach.
Czy wpływa to zatem na prywatne, życiowe decyzje mieszkańców, właśnie takie jak choćby zakup nieruchomości za granicą, plany wywiezienia dzieci w przypadku ewentualnej mobilizacji do wojska?
— Nie ma ani takich badań, ani konkretnych danych. Wątek zakupu mieszkań w Hiszpanii przewija się w prasie litewskiej, łotewskiej i estońskiej. Ale trudno ocenić w jakim stopniu to wynik lęku przed wojną, a w jakim kwestia rynku, który się intensywnie reklamuje i zachęca do tego typu inwestycji. Zwłaszcza że i dzisiaj można taniej kupić mieszkanie w Alicante niż w Wilnie, Rydze czy Tallinie.
Litwa, Łotwa i Estonia ogłosiły niedawno budowę wspólnej linii obrony, tzw. bałtyckiej linii obrony na granicy z Rosją i z Białorusią. Co to za plan i jakie są perspektywy jego realizacji?
— Ja również zadaję sobie to pytanie, ale dotychczas nie pojawiła się wyczerpująca odpowiedź. Poza informacją z początku roku, kiedy ministrowie tych trzech państw podpisali w Rydze dokument, zapowiadający budowę tej linii, żadne konkrety się nie pojawiły. Informacje, które krążą, są szczątkowe, Estończycy mówią o budowie linii bunkrów, w sieci krąży jakiś rysunek. Litwa z kolei planuje budowę specjalnych magazynów, w których będą tzw. zęby smoka, czyli zapory przeciwczołgowe oraz inne elementy infrastruktury, gotowe do rozwinięcia wzdłuż granicy w razie pojawienia się zagrożenia inwazją.
Natomiast w żadnych źródle nie spotkałem się z informacją o jakiejś stałej infrastrukturze, która miałaby powstać w Litwie. Najmniej wiedzy mamy natomiast o planach Łotwy. Co do perspektywy czasowej, to jedyny termin, jaki padł publicznie, to termin podany przez ministra obrony Łotwy, który powiedział, że budowa bałtyckiej linii obrony będzie rozłożona na dziesięć lat. Brak informacji, jak dalece spójny jest ten plan, czy te trzy państwa będą robiły to samo i czy to, co powstanie będzie zintegrowane. Na razie to raczej wielka niewiadoma.
W mediach krąży też koncepcja zapory dronowej. Nie ukrywam, że mi się ten pomysł bardzo podoba. To plan niczym z „Niezwyciężonego” Stanisława Lema. A wiemy, że drony odgrywają kluczową rolę w wojnie w Ukrainie i pozwoliły ukraińskiej armii powstrzymywać rosyjską ofensywę w sytuacji, kiedy amerykańskie wsparcie militarne przez wiele miesięcy stało pod znakiem zapytania.
— Zapora dronowa to kolejny plan, na temat którego nie pojawiły się żadne szczegóły. W tej chwili mamy tylko ogólne hasła w mediach, nie wiadomo jak to miałoby wyglądać i kiedy zaczęłoby działać.
Czy z Pana doświadczenia wynika, że te skąpe informacje wynikają z chęci utrzymania działań obronnych tych państw w tajemnicy, czy raczej z tego, że rzeczywiście plany budowy bałtyckiej linii obrony są na tym etapie dość enigmatyczne?
— W ciągu trzech lat obserwowałem budowę tzw. zapór na granicach, których zadaniem było powstrzymywanie przekroczeń w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Litwa jako jedyna zbudowała zaporę na swojej granicy z Rosją i Białorusią – infrastrukturę stałą, czyli płot plus systemy elektroniczne. Łotwa, mimo że ma najkrótszą granicę z Rosją i z Białorusią, wciąż mierzy się z tym wyzwaniem i nadal nie ukończyła budowy, a Estonia też jest w trakcie. Mówi się więc o budowie bunkrów, np. w tym ostatnim kraju, a nie udało się jeszcze ukończyć granicznego płotu. Na ile znam te trzy państwa, to obstawiałbym, że Litwa ma realne plany, objęte być może na tym etapie tajemnicą i że te plany zostaną zrealizowane. Co do Łotwy byłbym bardziej sceptyczny, ze względu na ociężałość łotewskiej administracji, która z trudem realizuje postawione zadania. Estończycy są zaś najbardziej pragmatyczni.
Alaksandr Łukaszenka i Władimir Putin
Foto: SPUTNIK POOL / PAP
A co to oznacza w tym kontekście?
— To znaczy, że mogą mieć tajny plan na wypadek wojny, jednak zaczną go realizować dopiero wtedy, kiedy uznają, że zagrożenie jest ewidentne. Na tym etapie powiedziałbym, że to, co państwa bałtyckie robią, to kwestia pewnej komunikacji, publicznej dyplomacji. Wysyłają wyraźny sygnał, że zamierzają się bronić w razie agresji i że się do tej obrony przygotowują.
Czytałam niedawno wywiad z dowódcą estońskiej armii Martinem Heremem, opublikowany na stronie „Nowej Europy Wschodniej”. Jego wypowiedzi sprawiały wręcz wrażenie wyluzowanych, co stanowi spory kontrast do tego, co publicznie mówią wojskowi w Polsce. Podkreślał, że z budowaniem infrastruktury bywa różnie, a najważniejsze są możliwości operacyjne, zdolność szybkiego reagowania wtedy, kiedy pojawia się pewność co do zagrożenia i planów wroga.
— Ponieważ Herem nie jest już dowódcą, to radziłbym traktować jego wypowiedzi jako publicystykę. Spekuluje się, że powodem jego rezygnacji był konflikt z estońskim ministerstwem obrony, więc tym bardziej jego słowa nie mają w Estonii przełożenia na politykę. Ale rzeczywiście, to, co Herem mówi, to właśnie ten charakterystyczny estoński pragmatyzm dotyczący kwestii bezpieczeństwa. Estończycy rozumieją, że przy tak niskim poziomie zaludnienia nie będą w stanie na bieżąco obsługiwać i modernizować rozbudowanej infrastruktury obronnej wzdłuż granicy. Bo jeśli zbudują setki bunkrów, to ktoś będzie musiał te bunkry utrzymywać w odpowiednim stanie i je obsadzać. W rejonach przygranicznych nie ma po prostu tylu ludzi, by takie obsady zapewnić.
W Estonii pojawił się jeszcze jeden problem, do którego również odnosi się Herem. Kiedy pojawiły się plany rozbudowy poligonu, mieszkańcy, którzy mieli zostać wywłaszczeni i wysiedleni z terenów, które ten plan obejmował, zaczęli protestować. Herem uważa, że nie ma sensu za wszelką cenę rozbudowywać infrastruktury wojskowej ryzykując społeczną destabilizację.
— Z doniesień medialnych wynika nawet, że ta kwestia była przyczyną sporu między Heremem i estońskim MON-em, który doprowadził do rezygnacji generała. Rzeczywiście taka sytuacja ma miejsce. W południowo-wschodniej Estonii władze centralne chcą rozszerzyć poligon pod kątem zapotrzebowania estońskiej armii oraz obecności sojuszników z NATO. Mieszkańcy stawiają opór, który władze centralne raczej lekceważą. Do tej pory nie udało się rządowi dogadać ze społecznością lokalną. Premierka Kaja Kallas w kwietniu tego roku spotykała się z tymi ludźmi i tłumaczyła im, że chodzi o bezpieczeństwo i obronę, a domy, dobytek i historia tych ludzi w tym miejscu jest nieistotna z punktu widzenia zachodzących w kraju i regionie procesów politycznych. Nie udało się dojść do porozumienia. Prawdopodobnie ci ludzie zostaną wysiedleni, bo władza nie czuje potrzeby, by traktować ich jako partnera, bo tak się składa, że ten region nie stanowi rezerwuaru elektoratu obecnego rządu.
Czy to jest tak, że ci mieszkańcy naprawdę nie rozumieją tego, jaka jest skala zagrożeń, czy mają jakieś swoje argumenty i po prostu nie podoba im się tryb w jakim działa państwo i lekceważenie, o którym pan mówi?
— Argument mieszkańców tych terenów jest prosty – ludzi zmusza się do porzucenia domów i ziemi, na której mieszkali od pokoleń. Ich reakcja jest w pełni zrozumiała. Podobnie dzieje się w Polsce w przypadku dużych inwestycji infrastrukturalnych, wystarczy przypomnieć sobie budowę obwodnicy Suwałk, czy to, co się dzieje wokół CPK. To są sytuacje, które wymagają odpowiedniej mediacji ze strony organów państwa.
W Polsce mamy ostatnio do czynienia z niepokojącymi dywersjami, np. pożarami. Czy podobne rzeczy dzieją się w państwach bałtyckich?
— To się dzieje w całym regionie. W podobnym czasie, kiedy w Warszawie płonęło centrum handlowe na Marywilskiej, w Wilnie płonęły magazyny Ikei. W Rydze parę miesięcy temu ktoś wrzucił butelkę z benzyną do Muzeum Okupacji (sowieckiej – przy. red.). W Estonii Rosjanie zdjęli niedawno boje graniczne z rzeki Narwa, oddzielającej estońskie miasto Narwa od położonego na drugim brzegu rosyjskiego Iwangorodu. Takie prowokacje i dywersje dzieją się tam regularnie, podobnie jak ostatnio w Polsce. Ataki na infrastrukturę medialną podobne do ostatniego ataku hakerskiego na PAP, którego wynikiem była fałszywa depesza o mobilizacji, w Litwie miały miejsce już w latach 2017-2018. Jeśli chodzi o tego typu zagrożenia, to jedziemy na tym samym wózku.
Gdy mowa o potencjalnej wojnie czy innych zagrożeniach ze strony Rosji, to państwa bałtyckie wymieniane są często jako najsłabsze ogniwo. Dzieje się tak z obiektywnych względów – są małe, słabo zaludnione, więc siłą rzeczy ich możliwości obronne są mniejsze niż Polski czy Francji. Do tego wszystkie graniczą z Rosją i są przez Kreml traktowane jako zbuntowana strefa imperialnych wpływów. Chociaż wrzucamy Litwę, Łotwę i Estonię do jednego worka, to każde z tych państw ma swoja specyfikę i wynikające z niej zagrożenia. W Litwie po 2020 r. pojawiła się spora diaspora białoruska, w obrębie której stara się działać białoruski KGB.
— Dobra atmosfera dla Białorusi i Białorusinów się w Litwie już skończyła. Szczególnie litewska prawica mocno atakuje tę społeczność, ale też środowiska związane z bezpieczeństwem. Intelektualiści i eksperci wskazują na zagrożenia związane z ideologią litwinizmu, w myśl której Białorusini są spadkobiercami dziedzictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ten pogląd ma zagrażać państwu litewskiemu. Już od pewnego czasu Białorusini są w Litwie na cenzurowanym i na pewno znajdują się pod obserwacją litewskiego kontrwywiadu.
W każdym z trzech krajów bałtyckich po 2022 r. pojawiło się sporo Rosjan, również przedstawicieli opozycji politycznej. Choćby związany z ruchem Nawalnego Leonid Wołkow mieszka w Wilnie, gdzie w marcu został zaatakowany, a wśród sprawców namierzono m.in. polskich obywateli, najprawdopodobniej zwerbowanych przez rosyjskie służby. Czy ze względu na ryzyko takich ataków te środowiska również wymagają ochrony kontrwywiadowczej?
— Ta sprawa jest akurat bardzo kontrowersyjna, bo niedawno okazało się, które konkretnie państwa używały Pegasusa do inwigilowania przedstawicieli rosyjskiej opozycji przebywających na ich terytorium. Nie muszę mówić, że samo stosowanie tego narzędzia wywołuje silną reakcję, a to, że zostało wymierzone akurat w aktywnych działaczy antyputinowskich czyni tę sprawę jeszcze bardziej sporną.
Władimir Putin
Foto: YURI KOCHETKOV/Pool via REUTERS/File Photo / Reuters
Napływ Białorusinów po nieudanej rewolucji w 2020 r. i Rosjan po ataku na Ukrainę w lutym 2022 r. to jedno. Wiemy także, że w Estonii i Łotwie jest duża społeczność rosyjskojęzyczna, która pozostała w tych krajach jako spadek po Związku Radzieckim. Często można usłyszeć opinię, że to oczywista kremlowska piąta kolumna. Czy ta społeczność rzeczywiście niesie ze sobą zagrożenie dla stabilności tych państw?
— Wokół opisu tego zjawiska narosło bardzo wiele negatywnych stereotypów. Pierwszy z nich wynikał z kwestii tzw. nieobywatelstwa. Rosjanie, którzy osiedlili się w tych krajach po 1939 r., po rozpadzie ZSRR nie otrzymywali obywatelstwa Łotwy czy Estonii z automatu. Musieli spełnić określone kryteria, w tym językowe, a jeśli tego nie zrobili, otrzymywali paszport jako osoby, które nie są obywatelami państw, w których mieszkają. Ale dzisiaj ten problem dotyczy zaledwie kilku tysięcy osób, głownie starszego pokolenia i jako taki jest marginalny. Oprócz tego są jeszcze rosyjscy obywatele z prawem pobytu w Łotwie i Estonii oraz obywatele łotewscy i estońscy rosyjskiego pochodzenia. To wszystko składa się na bardzo złożoną, różnorodną społeczność, która nie ma w żadnej sprawie jednolitych poglądów, więc zbiorcze określanie tych ludzi jako prorosyjskich, a już zwłaszcza jako proputinowskich jest nadużyciem. Rosyjskojęzyczni mieszkańcy Łotwy są dość dobrze zintegrowani, są elementem łotewskiego społeczeństwa, często mają już prawa polityczne, mają swoje partie, na które mogą głosować i można na tym etapie powiedzieć, że są częścią narodu politycznego. Podobnie jest w Estonii. W tych społecznościach znajdą się oczywiście również radykałowie, ale takie osoby są kontrolowane przez służby kontrwywiadowcze tych państw. Z dużej chmury mały deszcz – tak bym podsumował problem funkcjonowania tych społeczności.
W Polsce o handlu i interesach z Rosją i Białorusią mówi się rzadko. W Estonii wybuchł duży polityczny skandal, gdy okazało się, że mąż premierki Kai Kallas ma powiązania biznesowe z Rosją. Czy w Litwie i Łotwie dyskutuje się o tym paradoksie – z jednej strony boimy się Rosji i militarnej agresji z jej strony, a z drugiej wciąż nie doszło do zerwania więzi handlowych?
— Te sprawy przez wiele miesięcy były w cieniu, gdzieś obok głównych debat publicznych w Łotwie i w Estonii. Problem handlu i pośrednictwa w handlu z Rosją i pomocy tamtejszych podmiotów w omijaniu sankcji nałożonych na Rosję czy umożliwiania tzw. importu równoległego do Rosji dotyczy zwłaszcza Łotwy, ale w pewnym stopniu także Estonii. Władze starają się ten proceder ukrócić, co nie jest łatwe, bo zajmują się tym prywatne podmioty, często są to zarejestrowane za granicą firmy rosyjskie, co trudno jednoznacznie stwierdzić, ze względu na skomplikowaną i nieprzejrzystą strukturę właścicielską. Jest to więc problem szczelności sankcji i tego, że dla Łotwy branża transportowa jest ważnym sektorem gospodarki, który był zawsze mocno powiązany z rynkiem rosyjskim. Firmy szukają więc niekoniecznie uczciwych i etycznych sposobów działania, żeby nie upaść. Państwo stara się przeciwdziałać takiej działalności.
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/e853f7dcfc8b92f59f74fea1051da8b3.png)
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/e853f7dcfc8b92f59f74fea1051da8b3.png)