Czy 15 lat po katastrofie w Smoleńsku i pięć lat od wybuchu pandemii jesteśmy pewni, że dziś do podobnych tragedii by nie doszło?

Lubię opowieść o tym, jak wojskowym wydawało się, że zgubili w najgorszym wypadku imponderabilia, a okazało się, że posiali 240 min przeciwczołgowych, które następnie odnalazły się w Ikei. Konkurencja jest jednak ogromna, na każdym kroku, w skali makro i w skali mikro, dostajemy dowody na to, że żyjemy w państwie na trytytkę i sznurek.

Kierowcy łamiący przepisy mimo pięciu zakazów prowadzenia pojazdów, patostreamerzy zachowujący się – na żywo – jakby prawo nie istniało, historia budowy polskiej elektrowni atomowej, wybory kopertowe – to wszystko jest opowieść o tym samym. O braku albo lekceważeniu procedur, bylejakości i słabości systemu. O tym wszystkim, co doprowadziło do katastrofy smoleńskiej i narodowej tragedii podczas pandemii.

Od Smoleńska mija 15, od wybuchu pandemii COVID-19 – pięć lat. Oba te wydarzenia mają pewne miejsce w najnowszej historii, nie tylko naszego kraju, z obu można było wyciągnąć konstruktywne wnioski. Tak by nie powielić pierwszej, a do powtórki drugiej – w końcu niewykluczonej – lepiej się przygotować.

Z wielu świadectw wiemy, że tupolewizm wciąż ma się dobrze, także przy przewożeniu najważniejszych osób w państwie. „Dziennik Gazeta Prawna” w 2016 r. opisał, jak na lotnisku w Londynie do rządowego samolotu próbowano zapakować dwa razy więcej pasażerów. Niewielką przesadą będzie napisanie, że skutkami katastrofy są rozwiązanie 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego oraz zniszczenie kilku obiektów, pod które Antoni Macierewicz podłożył materiały wybuchowe, by udowodnić, że 10 kwietnia 2010 r. doszło do zamachu.

Po Smoleńsku refleksji jednak nie brakowało. Powstało wiele opracowań pokazujących, że państwo polskie nie działa. Zaczynając od „Państwa teoretycznego” Bartłomieja Sienkiewicza, przez „21 polskich grzechów głównych” Piotra Stankiewicza, po raporty fundacji pozarządowych i badania duetu Sierakowski & Sadura. Diagnoza została postawiona, pewnie znalazłyby się w niej nawet punkty, przy których doszłoby do zgody ponadpartyjnej.

„Państwo jest całością, a nie fragmentami. To, na co cierpi wiele państwowości, w różnym stopniu oczywiście, polega na tym, że każdy z ministrów, każda administracja danego ministerstwa reprezentuje swoje własne interesy bardziej niż ogółu. Czyli państwa właśnie. A dobra polityka powinna polegać na tym, że interes państwa jest realizowany poprzez wiele różnych instrumentów” – tłumaczył minister ­Sienkiewicz.

Słowem: publicystycznie daliśmy radę. I na tym się skończyło. Analiza nie pociągnęła za sobą niezgody na jakośtobędzizm i łamanie reguł. Nie doszło ani do zmiany mentalnej, ani tym bardziej systemowej. Nie było nawet próby jej przeprowadzenia. Poprzednia władza utknęła gdzieś między interesami z handlarzem bronią a załatwianiem posad pociotkom. Ktoś pamięta jeszcze o – ponoć rewolucyjnym – Polskim Ładzie? Kiedy w ogóle jakakolwiek partia szła do wyborów z obietnicą kompleksowych zmian? PO i PiS w 2005 r., gdy prześcigały się w propozycjach zmiany konstytucji?

Czy pierwsze wybory parlamentarne po pandemii były o ochronie zdrowia? Nie, nie były, bo z badań wynika, że wyborcy i wyborczynie tego nie chcieli. Jesteśmy na etapie, w którym nikt już nawet nie wierzy, że kolejki do lekarzy można zmniejszyć, a system usprawnić.

Niedługo po zmianie władzy politycy zaczęli natomiast dyskutować o obniżeniu składki zdrowotnej. Kilka lat po zarazie, podczas której zmarło 120 tys. ludzi (przy sięgającym 69 proc. wskaźniku nadmiarowych zgonów), a system ochrony zdrowia się załamał.

Jeśli nawet pandemia nie spowodowała zmiany myślenia, to nic już nie spowoduje. Każda i każdy, kto ma szczęście korzystać z prywatnej opieki zdrowotnej, wie, że może się ona okazać bezcenna przy zapaleniu ucha, ale nie pomoże w razie skomplikowanej choroby przewlekłej. To banał, ale prędzej czy później los albo nasz, albo naszych bliskich będzie zależał od Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej.

W styczniu minęło też sześć lat od zabójstwa prezydenta Pawła Adamowicza. Czy lepiej radzimy sobie z hejtem? Czy od 2019 r. politycy wymyślili, jak z tym zjawiskiem walczyć? Została uchwalona jakaś ustawa? Coś się w tej sprawie w ogóle dzieje? A może państwo dopuściło do kolejnej ofiary hejtu, gdy nie potrafiło chronić Mikołaja Filiksa?

Niedasizm stał się akceptowalną normą. Jest, jak jest, nie ma co drążyć. Nie głosujemy na zapowiedź budowy żłobków i przedszkoli, plan powstrzymania katastrofy klimatycznej ani rozwiązanie problemów demograficznych, bo nie wierzymy, że ktoś w ogóle spróbuje. A politycy nawet nie udają, że tym się zajmą, zamiast skomplikowanych spraw systemowych wybierają proste rozwiązania – mamią nas budową wielkiego portu lotniczego, transferami pieniężnymi obsłużą inne potrzeby. Społeczeństwo mówi: nie umiecie naprawić państwa, dajcie nam chociaż pieniądze, żeby się dało tu żyć. A klasa polityczna przytakuje, bo faktycznie nic nie potrafi. A że to wszystko prowadzi do prywatyzacji usług publicznych, dalszego pogarszania się stanu państwa? Kogo to obchodzi?

Od kilku lat popularność zdobywa „solutions journalism”, czyli „dziennikarstwo rozwiązań”, które skupia się nie tylko na stawianiu pytań, ale także odpowiedzi na społeczne problemy. Samo jojczenie to za mało.

W tym wypadku, jak już zostało powiedziane, sytuacja jest inna. Wiadomo, co należy robić, rozwiązania leżą na stole. Ale nikt nie wywiera presji na rządzących, także młodsze roczniki szukają prostych rozwiązań, czego dowodem jest rosnące poparcie dla Konfederacji i Sławomira Mentzena.

Chciałoby się napisać, że wszystko zaczyna się od edukacji, ale to nie ma sensu. Każda władza próbuje ją zreformować i każda tylko pogarsza sytuację. Doszliśmy do momentu, w którym nie wiadomo, co gorsze: pozostawienie wszystkiego tak, jak jest, czy przeprowadzenie kolejnej reformy.

Czy ludzie wychowani w polskiej szkole w połowie trzeciej dekady XXI w. będą świadomymi obywatelami i obywatelkami, umiejącymi wymusić na politykach reformę państwa?

W ten sposób koło się zamknie. Kolejne pokolenia będą się mierzyły z kolejnymi Smoleńskami, na które można się było przygotować, ale nie zrobiono nic, bo nikogo to nie interesuje. Zawali się system emerytalny, Polska odczuje zmiany klimatu, nieraz upadnie jeszcze ochrona zdrowia. A my będziemy trwać siłą inercji, jedni poradzą sobie lepiej, inni gorzej. Jak zwykle najbardziej oberwą najsłabsi.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version