—W seminarium nie nauczyłem się niczego, co by było przydatne księdzu. Dopiero potem zrozumiałem dlaczego — mówi Robert Samborski, autor książki „Kościoła nie ma. Wspomnienia po seminarium”.
„Newsweek”: Po sześciu latach seminarium nie dopuszczono pana do święceń. Miał pan w parafii w Jeleniej Górze wykazać, że na nie jednak zasługuje. Czego się pan dowiedział o Kościele po opuszczeniu seminarium?
Robert Samborski: Że Kościół chce ludziom ułożyć życie, mówić, co mają myśleć i robić, poucza, a kompletnie nie ma pojęcia, jak wygląda ich zwyczajne życie. Księża są kompletnie oderwani od rzeczywistości, w jakiej żyją ich wierni. Nie rozumieją ich spraw, problemów, nie wiedzą, co to znaczy pracować, zarabiać pieniądze i je cenić. Co to znaczy mieć problemy finansowe, samemu ugotować obiad i posprzątać, bo to wszystko za nich ktoś robi. Nie rozumieją dzisiejszej kultury, co słychać w kazaniach: języku, tematach. A jak już próbują wyjść do tego świata, to wychodzi im to raczej komicznie, bo tej przepaści nie da się tak szybko zasypać, nadrobić.
Księża, wszystko jedno, w jakim są wieku, mentalnie nadal żyją w PRL-u, przespali ostanie 30 lat. Są przeświadczeni, że Kościół nie musi się starać o wiernych, oni i tak przyjdą, jak w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku. Mają też wielką nieufność do świeckich, bo są przekonani, że ciągle jakaś służba bezpieczeństwa szuka na nich haków, chce skompromitować. Jeden z księży, kiedy dowiedział się, że inny duchowny został oskarżony o gwałt, stwierdził, że cała sprawa śmierdzi komuszym spiskiem, a wszystko wskazuje, że 14-letnia dziewczynka była podstępną kocicą polującą na księży.
Coś jeszcze?
– Dowiedziałem się, że Kościół to instytucja o podwójnych standardach. Zostałem ukarany za jakąś drobnostkę, napisanie żartobliwych opowiadań o swoich przełożonych w seminarium. A inny ksiądz gwałci dziecko, grozi mu więzienie, a Kościół ukrywa go w domu księży emerytów, gdzie siedzi spokojnie. W ogóle te domy księży emerytów są nimi tylko z nazwy. Połowa ich mieszkańców to bardzo młodzi księża, ukryci tam z różnych powodów.
Dowiedziałem się, że Kościół przypomina ogromny okręt, na którym sternik śpi, a jak się obudzi, zobaczy niebezpieczeństwo i przekręci łaskawie ster. Statek jest jednak na tyle olbrzymi, że zanim zareaguje, to przywali w górę lodową.
Co pan robił w Jeleniej Górze?
– W sumie to fajny czas, bo byłem w duchownym zawieszeniu, robiłem, co chciałem, a chciałem ewangelizować młodzież. Robiłem to we własnym zakresie i mogłem to robić odważniej niż przeciętny ksiądz, który jest cały czas kontrolowany przez proboszcza. Nie miałem oporów, żeby na przykład z młodzieżą pójść na imprezę, hip-hopowy koncert. Dzięki temu poznałem ich życie, stosunek do Kościoła. Owszem, niektórzy mogli pojechać na przykład na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy. Kogoś rodzina zmuszała, żeby poszedł czasami do Kościoła, ale zasadniczo byli obojętni wobec Kościoła. Od tamtego czasu sytuacja się pogorszyła. Na miejsce życzliwej obojętności weszło szyderstwo, a nawet wrogość. Ksiądz, który nagrywa ewangelizację na TikToka, jest już tylko pajacem, z którego można się pośmiać.
Powiedział pan, że księża nie znają pracy. Co to właściwie znaczy?
– Nie pracują ani fizycznie, ani umysłowo. Nie muszą posprzątać w domu, gotować obiadu. Proboszcz do tego wykorzystuje albo darmową siłę roboczą w postaci sióstr zakonnych, albo zatrudnia różnego rodzaju gosposie, zresztą najczęściej półlegalnie, nie płacąc za nie ZUS-u. Znałem księdza, który zatrudniał Ukrainkę i nie interesowało go pozwolenie na pracę, odprowadzanie za nią składek.
Ostatnim momentem pracy jest seminarium. Klerycy są bez przerwy wyznaczani do przeróżnych sensownych i bezsensownych prac dla kurii, Caritasu, biskupa… Widzą w kuchni czy rezydencji biskupa urobione po łokcie zakonnice, które na pełny etat pracują za „Bóg zapłać”. No i potem kleryk, jako ksiądz, idzie już na parafię i oczekuje od świeckich, że też będą za darmo pracowali na rzecz Kościoła i jest wielce zdziwiony, gdy zwykli ludzie mają inne zdanie na ten temat.
Najwięcej klerycy pracują na pierwszym roku, na drugim trochę mniej, aż na szóstym roku diakoni są już zwolnieni z tego obowiązku. Dostają komunikat, że praca jest związana z niską pozycją, swego rodzaju upodleniem, bo ci wyżej postawieni nie pracują.
Seminarium przygotowuje księdza do pracy z wiernymi?
– Skąd!
W seminarium nie nauczyłem się niczego, co by było przydatne księdzu. Jednak potem zrozumiałem dlaczego — bo uczą w nim ludzie, którzy sami są oderwani od rzeczywistości. Większość naszych przełożonych przepracowała rok, dwa na parafii jako wikarzy, potem pojechali studiować na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a ci bardziej wpływowi do Rzymu. Wracają i zostają wykładowcami w seminarium, nie mając pojęcia o pracy i życiu ani zwykłych ludzi, ani księdza na parafii. Uczą nas teologii, która potem nijak nie ma się do codziennej rzeczywistości.
Większość księży trafi na parafię wiejską, bo tych jest najwięcej. Przychody tam są dużo mniejsze niż w mieście, a wydatki takie same, a nawet większe, bo często są to kościoły zabytkowe. Tyle że w seminarium nikt się nie zająknie o tym, jak prowadzić budżet parafii. No więc ksiądz zostaje proboszczem w wieku 45 lat, nigdy nie miał swojego budżetu, a musi zająć się całą parafią. No i potem są takie sytuacje, o których często w mediach słyszymy, że proboszcz wyznaczył cennik za pogrzeb, chrzciny, ciągle prosi pieniądze, bo nie umie nimi zarządzać.
Były podstawy psychologii, żeby dogadać się z wiernymi?
– Psychologia jest w seminarium, ale każdy psycholog wyśmiałby treść tych wykładów. Wszyscy traktują ją jako wiedzę absolutnie zbędną, niepotrzebną, bo jak pojawi się problem, to Duch Święty ich wtedy oświeci. Nikt nam nie mówi, jak rozmawiać ze świeckimi, jak rozwiązywać realne problemy wiernych.
Czuł pan bezradność, kiedy sam pan trafił na parafię?
– Oczywiście. Zarówno w sprawach błahych, kiedy przyszedł do mnie chłopak, któremu posypała się relacja z dziewczyną, a ja nie miałem pojęcia, co mu powiedzieć, po sytuacje ciężkiego kalibru, kiedy człowiekowi spłonął dom, a on zapytał: „no i co ksiądz teraz powie?”. Nie miałem śmiałości powiedzieć, że Bóg tak chciał… Cała ta teologia w zderzeniu z taką tragedią jest nieprzydatna.
Seminarium wykształca rodzaj wyższości nad świeckimi i buduje wobec nich fundamentalną nieufność. Najczęściej księdza, który opuszcza seminarium, czekają dwa scenariusze.
W pierwszym zostaje zaskoczony tym, że wierni wcale nie są takim potworem, jak mu to przedstawiano, zaczyna ze świeckimi mieć dobre relacje, ale wtedy z tego powodu w Kościele zaczyna mieć kłopoty, docinki, plotki, powoli wypada z łask innych księży i czuje się źle w ich towarzystwie. Tak naprawdę świeccy do końca też go nie zrozumieją, nie orientują się w dylematach duchownego. Taki ksiądz staje się samotny.
W drugim scenariuszu trzyma się linii wyniesionej z seminarium, a więc traktowania świeckich na dystans, z góry. Widziałem księdza katechetę, który de facto nienawidził swoich uczniów, a wobec parafian był po prostu gburowaty.
W „Sakramencie obłudy”, swojej poprzedniej książce, wspominał pan seminarium duchowne jako miejsce, gdzie przełożeni tak organizują życie, żeby przyszli księża nieustannie nawzajem się kontrolowali. A co się dzieje po seminarium?
– Od lat spada liczba powołań w Polsce. Na ogół ksiądz, który wychodzi z seminarium, zostaje wikarym i jedynym jego kontaktem na plebanii jest proboszcz. Po pierwsze to przełożony, po drugie mężczyzna z kompletnie innego pokolenia. Wikary nienawidzi proboszcza, który w jego oczach jest starcem i nic nie robi. A ten zazdrości wikaremu młodości i ciągle ma go na oku. Konflikty między nimi to polska kościelna norma. Lokalny biskup dba też, żeby księża z jednego rocznika nie trafili na sąsiedzkie parafie. Rozrzuca się ich po krańcach diecezji, żeby spotykali się jak najrzadziej. Polski ksiądz żyje na co dzień, 24 godziny na dobę, w skrajnie dla siebie wrogim otoczeniu. Kler to środowisko nienawidzących się nawzajem ludzi, z których jeden czyha na błąd drugiego, żeby mieć na niego haka.
W książce „Kościoła nie ma” pisze pan wprost: księdza po seminarium czeka raczej marazm, alkoholizm lub depresja. Gdy ksiądz ma kłopot ze spadkiem nastroju, życiowymi problemami, może liczyć na pomoc?
– Nie. Jak przyjdzie z tym do biskupa, to raczej się musi liczyć z jego agresją, poniżaniem, że sobie nie radzi. Mój kolega odwiedził swego biskupa w Legnicy, podczas rozmowy podzielił się spostrzeżeniem, że młodzież nie interesuje się Kościołem, wiarą i lekcjami religii. W odpowiedzi usłyszał: „jesteś chory psychicznie, żyjesz w świecie swoich fantazji”.
A jak ktoś ma problem z alkoholem?
– To nikt się tym nie zainteresuje do momentu, dopóki nie rozbije się autem po pijaku i złapie go policja albo nie pojawi się na uroczystości pod wpływem alkoholu i zaliczy spektakularną wpadkę, np. jak ksiądz w Gdańsku, który odprawiał pogrzeb i upadł na trumnę. Dopiero wtedy biskup wysyła go na terapię, żeby zatuszować sprawę.
Żadnych prób wcześniej? Przecież taka choroba narasta, nie da się tego ukryć. Co robi proboszcz, inni księża, zanim wkroczy biskup? Udają, że nie widzą?
– Ale co mają widzieć, skoro proboszcz z wikarym najczęściej nie rozmawia. Wymieniają tylko sprawy służbowe: tego dnia ksiądz odprawi mszę, tego powie kazanie, a tamtego ma pogrzeb. Koniec kontaktów.
Normalny człowiek, jak kończy pracę, wraca do rodziny, przyjaciół. Ksiądz wraca do swego pokoju i jest kompletnie sam. Owszem, w teorii ma jeden dzień wolny w tygodniu, ale i tak musi wieczorem wrócić na mszę. Może się wyrwać tylko na kilka godzin do przyjaciela, rodziny, ale wtedy świeccy są w swojej pracy. Poza tym seminarium tak oddziela księdza od świata świeckich, że trudno im zrozumieć problemy, jakie ten ma z Kościołem i innymi duchownymi.
Sfera seksualna w seminarium jest totalnie tłumiona pod wpływem społeczności i nadzoru. Co się dzieje potem?
– Jeszcze gorzej. W seminarium, mimo wszystko, ma się kontakt z równolatkami, jest jakaś wspólnota wieku i potrzeb. Kiedy trafiasz na plebanię, nie ma z kim porozmawiać — proboszcz odpada, świeccy tym bardziej. Co się dzieje? Popęd seksualny jest jak kocioł parowy — w którymś momencie zawór bezpieczeństwa nie wytrzymuje i wybucha. Moim zdaniem przemoc seksualna księży wobec nieletnich nie ma charakteru klasycznej pedofilii, kiedy dorosłego podniecają dzieci. To pedofilia zastępcza, długotrwałe tłumienie potrzeb seksualnych kończy się tym, że zostają one zaspokojone kosztem najsłabszych.
Widziałem wśród księży cały wachlarz możliwych sposobów radzenia sobie z popędem: pornografia, zaprzeczenie, wizyty w domach publicznych, wyjazdy na randki, do klubów do innego miasta. Najprostszą metodą jest przeczekanie na stanowisku wikarego i podlizywanie się biskupowi, żeby jak najszybciej zostać proboszczem. Wtedy wolno więcej, bo nikt nie patrzy ci na ręce. Proboszcz albo bierze na plebanie kobietę, która zostaje jego kochanką, albo prowadzi taki związek na odległość, bo może swobodnie się poruszać. Wikaremu trudniej to zrobić, bo proboszcz zawsze może zapytać: „dlaczego tak często wyjeżdżasz?”.
Wiadomo, że wśród księży jest nadreprezentacja homoseksualistów. Jednak wydaje mi się, że to pokłosie przekonania, że jak kiedyś chłopak nie interesował się dziewczynami, to mu wmawiano, że ma powołanie do kapłaństwa. I wysyłano go do seminarium.
Księża panują nad popędem?
– Wbrew temu, co twierdzi Kościół, celibat nie sprawia, że księża lepiej panują nad swoim popędem seksualnym. W ich przypadku działa raczej mechanizm sprężyny, która zbyt długo przyduszana, w pewnym momencie odskakuje z wielką mocą. Przecież znana jest sprawa z Kurii Białostockiej, gdzie rzecznik prasowy pisał do kobiety.
„Będziesz pierwszą kobietą wyr****ną w gabinecie metropolity”.
– Kiedy dziennikarze do niego zadzwonili zapytać, czy to jego słowa, bezradnie stwierdził, że tak, ale nie wie, co się z nim stało. I myślę, że powiedział to szczerze. Tak działa ten mechanizm. Bo ksiądz to osoba, która cały czas musi udawać: przed sobą, proboszczem, biskupem, wiernymi, kolegami, że w jego życiu popęd seksualny nie istnieje. A potem jak już na moment dopuszcza to do siebie, traci nad nim kontrolę.
Do tego ksiądz w seminarium jest zamknięty, nie ma szansy nauczyć relacji międzyludzkich jak przeciętny 20-latek. Zobaczyć, jak wyglądają relacje między dorosłymi osobami, np. jak rozróżnić, kiedy sytuacja jest seksualna, a kiedy nie, jak prawidłowo odczytywać pewne zachowania. Znam sytuacje, kiedy młody ksiądz okazywał parafiance za dużo czułości, nie zdając sobie sprawy, jak to może działać na jej uczucia. Ona się zakochała i skończyło się związkiem, który trzeba było ukrywać.
To prawda, że jednym z ulubionych zajęć księży jest plotkowanie?
– Idealną okazją są różnego rodzaje zgromadzenia, jak odpust parafialny, kiedy wszyscy księża z dekanatu mają obowiązek się pojawić. Ksiądz staje w gronie złośliwych szyderców i musi plotkować, szydzić z innych bardziej niż reszta — żeby samemu nie stać się obiektem żartów — który proboszcz chleje, który ma kochankę, a inny doczekał się dziecka…
Czy w ogóle księża rozmawiają o swoich wiernych? Interesują się ich życiem, problemami?
– Najczęściej wierni są obiektem plotek, nikt nie zastanawia się, jak komuś pomóc. Za to można pośmiać się w swoim gronie z tego, co usłyszeli na spowiedzi, łącznie z intymnymi szczegółami. Nikt nie robi z tego tajemnicy.
A czy jest jakaś wiedza wyniesiona z seminarium, która się przydaje księżom?
– Tak, w każdym seminarium klerycy uczą się posłuszeństwa, lizusostwa, dwulicowości. I to przydaje się, jak się zostaje wikarym, żeby dobrze obsłużyć proboszcza. A jak już nim zostajesz, to dobrze żyć z biskupem. Jak się ładnie kłaniać, podlizać, uczestniczyć w gierkach między duchownymi, komu pochlebiać, żeby zaskarbić sobie przychylność kogoś postawionego wyżej… Do tego seminarium przygotowuje idealnie. Zresztą wielu księży zamienia popęd seksualny na pęd do kariery.
Jak się potoczyły losy pana kolegów z seminarium?
– Zaczynało nas 25, na szóstym roku zostało 11. Czasami zajrzę do spisu księży diecezjalnych i zobaczę, że jeden został suspendowany, o drugim słuch całkowicie zaginął, zniknął z radarów Kościoła. O kolejnym słyszałem doniesienia, że zachorował psychicznie, twierdził, że go porwała Al-Kaida. Kolejny siedzi w domu księży emerytów za sięganie uczniowi do majtek. Ktoś nawet został ojcem duchownym w seminarium, ale go szybko zdjęto, musiał coś przeskrobać. Miałem też kolegę, który był bardzo krótko na parafii i szybko go wysłano do Rzymu na studia. Po 10 latach jeszcze nie zrobił doktoratu, aż w końcu sam kardynał Pietro Parolin prosił biskupa legnickiego, żeby mu Pawła zostawił w Rzymie. Bardzo musi mu na nim zależeć. On chyba najwyżej zaszedł, pracuje w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej. Młody jest, droga przed nim jeszcze otwarta.
Książka „Kościoła nie ma” to historia odchodzenia od Kościoła i wielka pochwała przyrody. Co pan jej zawdzięcza tak naprawdę?
– Moja książka traktuje o długim, delikatnym procesie wychodzenia z uzależnienia od wiary chrześcijańskiej i przejściu na stronę nauki i przyrody. To jej zawdzięczam zupełnie inne życie. Poszedłem na studia z biologii, uświadomiłem sobie, czym byłem karmiony w seminarium. Istnienie Boga przedstawiano tam jako obiektywy fakt, a teolog może z Bogiem zrobić, co mu się podoba. I nikt mu nie udowodni błędu. W biologii to niemożliwe.
Nie da się pogodzić nauki chrześcijańskiej z ochroną przyrody?
– Nie, szacunek przyrody jest sprzeczny z samą ideą chrześcijaństwa. Jezus z zadziwiającą nienawiścią wypowiadał się o całej rodzinie psowatych: lis był u niego symbolem rozpasania seksualnego, wilk — szatana, pies — nieczystości. We wszystkich jego przypowieściach zawsze negatywnie wypowiada się o zwierzętach, a drzewo, które ośmieliło się nie mieć owoców, choć nie była na to pora, przeklął. Tylko człowiek ma duszę, jest istotą rozumną, a cała reszta została stworzona tylko po to, by mu służyć. Teologia gardzi przyrodą, uznaje ją za jakąś brudną materię, nie doceniając jej skomplikowania, bogactwa. I nawet jak papież Franciszek mówi o potrzebie dbania o środowisko naturalne, to zawsze podkreśla, że ma służyć człowiekowi. Tak naprawdę w chrześcijaństwie nie ma miejsca na autentyczny podziw dla przyrody dla niej samej. Można ją cenić tylko jako dzieło Boga. Nie zgadzam się z tym fundamentalnie.
Czytaj więcej: „Bóg jest naszym królem”. Matka zapytała o rekolekcje w kuratorium. Odpowiedź nią wstrząsnęła
Robert Samborski – były duchowny katolicki, studiuje biologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor książek „Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium”, „Kościoła nie ma. Wspomnienia po seminarium”.
Robert Samborski – „Kościoła nie ma. Wspomnienia po seminarium”
Foto: Krytyka Polityczna
