Duża część jego własnego elektoratu nie jest pewna, co Georgescu właściwie sobą reprezentuje. Jakąś część przekonują argumenty o nieprawidłowości w kampanii, powiązaniach z Rosją czy środowiskami faszystowskimi. Dlatego ludzie nie wyjdą masowo manifestować w jego obronie na ulice — mówi w rozmowie z „Newsweekiem” Kamil Całus, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich.
Newsweek: Călin Georgescu, skrajnie prawicowy kandydat na prezydenta Rumunii, został ostatecznie wykluczony z udziału w powtórzonych wyborach w maju?
Kamil Całus: Tak, wiemy już na pewno, że w najbliższych wyborach Călin Georgescu udziału nie weźmie.
Jaki jest powód zablokowania jego kandydatury?
— Prawo rumuńskie wprost stanowi, że prezydent musi szanować konstytucję i bronić demokracji. Centralne Biuro Wyborcze, czyli odpowiednik naszej Państwowej Komisji Wyborczej, stwierdziło, że wyrok rumuńskiego Sądu Konstytucyjnego z 6 grudnia – unieważniał w całości pierwszą turę wyborów prezydenckich w listopadzie – uznający, że Georgescu winny był nieprawidłowości przy finansowaniu własnej kampanii oraz manipulacji algorytmami mediów społecznościowych, dowodzi, że Goergescu wykazał się brakiem szacunku dla zasad demokratycznych. A to oznacza, że jako prezydent nie będzie szanował demokracji, demokratycznych reguł, oraz konstytucji, które je ustanawia. Nie spełnia więc warunków, jakich prawo wymaga od prezydenta.
Zastosowano wobec kogokolwiek wcześniej podobne przepisy w przeszłości?
— Tak, co też było kontrowersyjną decyzją. Wcześniej zablokowano udział w zeszłorocznych wyborach prezydenckich eurodeputowanej Diany Șoșoaci. To co najmniej równie, jeśli nie bardziej kontrowersyjna polityczka od Georgescu, liderka skrajnie prawicowej partii S.O.S. Rumunia. Jest otwarcie prorosyjska i antyukraińska – znacznie bardziej niż Georgescu. Șoșoacă uważa np., że Rumunia powinna przeprosić Rosję za swoją postawę wobec wojny w Ukrainie – sama zresztą próbowała wystosować takie przeprosiny.
W październiku Sąd Konstytucyjny uznał, że Șoșoacă, biorąc pod uwagę to, co mówi i robi, nie będzie w stanie wiarygodnie złożyć przysięgi prezydenckiej, w której prezydent zobowiązuje się bronić demokracji i konstytucji. Można powiedzieć, że najpierw Șoșoacă, a następnie Georgescu zostali uznani za pozbawieni „zdolności honorowej” koniecznej do pełnienia urzędu prezydenta.
Ale czy CBW, które odrzuciło rejestrację Georgescu, ma w ogóle procedurę orzekania o takiej zdolności?
— To jest kolejna kontrowersja. Bo nie brakuje też głosów konstytucjonalistów, że Komisja jest od tego, by sprawdzić rejestrację kandydatów na urząd prezydenta pod względem formalnym – przede wszystkim zweryfikować liczbę podpisów – a nie by wydawać takie decyzje. CBW argumentowało jednak, że nie ma sensu nawet zaczynać sprawdzania pod względem formalnym zgłoszenia kandydata, który w fundamentalny sposób nie kwalifikuje się do urzędu prezydenta. I Sąd Konstytucyjny odrzucając skargę Georgescu, przyznał CKW rację, choć wcale nie było oczywiste, że podejmie taką decyzję.
Z jaką reakcją spotkała się decyzja o zablokowaniu kandydatury Georgescu? Bliskie radykalnej prawicy konta na portalu X mówią o masowych protestach w Rumunii.
— W Rumunii nie ma żadnych masowych protestów. Największy, w dniu ogłoszenia decyzji CKW – to była niedziela 9 marca. – zgromadził ok. 500 osób. Protestujący zebrali pod siedzibą Komisji, doszło do starć z policją, przewrócono też mały van telewizji informacyjnej DG24, szybko jednak przywrócono porządek. Druga mniejsza demonstracja, licząca około 300-400 osób miała miejsce we wtorek 11 marca pod siedzibą Sądu Konstytucyjnego. Ona mieści się w osławionym Domu Ludu – wybudowanym w czasach Ceaușescu największym budynku biurowym w Europie – więc 300 osób na tle tej monumentalnej budowli nie wyglądało szczególnie imponująco. I to naprawdę wszystko.
Dlaczego zablokowanie kandydata z poparciem w sondażach zbliżającym się do 40 proc. nie wywołało większych protestów?
— Goergescu miał średnie poparcie na poziomie 40 proc., ale trzeba pamiętać, że to niekoniecznie było poparcie dla niego samego. To nie jest tak, że jego wyborcy chcą głosować na Georgescu i na nikogo innego. Poparcie dla Goergescu jest głównie wyrazem niezgody na zabetonowanie systemu partyjnego, w którym dwie dominujące partie – Socjaldemokratyczna i Narodowo-Liberalna — zmieniają się ciągle przy władzy, jeśli akurat nie rządzą razem. Ludzie chcieli zmiany, Georgescu stał się jej symbolem. Bo jest nowy, bo nie jest uwikłany w partyjno-polityczne układy, bo mówi rzeczy, jakich wcześniej nikt nie mówił w głównym nurcie rumuńskiej polityki.
Wielu wyborców Goergescu ma wątpliwości co do jego osoby. Części przeszkadzają jego prorosyjskie sympatie. Inni mają go za wariata – on ma na koncie różne ekscentryczne wypowiedzi unurzane w prawosławnym czy new-age’owo-ezoterycznym sosie. Duża część jego własnego elektoratu nie jest pewna, co Georgescu właściwie sobą reprezentuje. Jakąś część przekonują argumenty o nieprawidłowości w kampanii, powiązaniach z Rosją czy środowiskami faszystowskimi. Dlatego ludzie nie wyjdą masowo manifestować w jego obronie na ulice.
Nieprawidłowości w finansowaniu kampanii były jednym z powodów unieważnienia pierwszej tury wyborów — czy od jesieni dowiedzieliśmy się czegoś więcej? Czy pogłoski, że Georgescu mogła wspierać Rosja, jakoś się potwierdziły?
— Nie, nie wiemy wiele więcej niż w listopadzie. Nie pojawiły się, przynajmniej nie publicznie, jednoznaczne dowody potwierdzające finansowe czy organizacyjne wsparcie dla kampanii Georgescu z Rosji. Pytane o dowody nieprawidłowości kampanii Georgescu rumuńskie władze mówią, że posiadają takie dowody, ale nie mogą wszystkich ich ujawnić z przyczyn bezpieczeństwa – co jest dla nich dość wygodne.
Co w takim razie wiemy?
— Że kampania Georgescu w mediach społecznościowych była faktycznie bardzo dobrze zorganizowana. Wspierało go 20 tys. kont prowadzonych przez boty – w kraju z ludnością o połowę mniejszą od Polski – oraz wiele kont prowadzonych przez ludzi. Płacono popularnym w rumuńskich mediach społecznościowym influencerom nawet nie tyle za promocje Georgescu, co pewnych haseł pomagających mu w kampanii.
Np. za udział w kampanii teaserowej „lider dla mnie to…”, w której popularni tiktokerzy i youtuberzy mówili, jaki ich zdaniem powinien być polityczny przywódca. Np. że ma być wykształcony, znać języki, być niezależnym od partii politycznych itd. I gdy ta kampania się skończyła, pod hasztag podpięli się zwolennicy Georgescu z komunikatem: przecież to nasz kandydat, on ma wszystkie te cechy, o których mówią popularni influenserzy!
I nie wiadomo kto za to wszystko płacił?
— Georgescu wykazał zerowe koszty kampanii w sprawozdaniu finansowym, co jest oczywistą bzdurą. W ujawnionej przez rząd części raportu służb pojawia się np. nazwisko Bogdana Peșchira, handlarza kryptowalutami i biznesmena z branży IT – i on przyznał, że wsparł kampanię Georgescu, bo popiera poglądy tego polityka . Pojawiają się też przypuszczenia, że o podobną pomoc proszeni byli inni bizesmeni. Mówi się też o finansowaniu kampanii przez środowiska radykalnie prawicowe czy wręcz faszystowskie oraz przez aktorów z zewnątrz.
To, że Georgescu nie zgłosił i nie rozliczył prawidłowo wpłat, było formalnym powodem unieważnienia pierwszej tury wyborów?
— Tak, to był jeden z argumentów CBW, moim zdaniem jakoś przekonujący. Drugi był znacznie mniej. Bo wbrew temu, co się czasem u nas mówi, jako oficjalny powód nie zostały podane ingerencje Rosji, ale to, że Georgescu tak skutecznie manipulował algorytmami mediów społecznościowych, że to dało mu niesprawiedliwą przewagę nad innymi kandydatami.
Tylko problem polega na tym, że Georgescu nie złamał żadnego prawa, postępując w ten sposób. Wykorzystał istniejące algorytmy na swoją korzyść – ktoś mógłby powiedzieć wręcz, że to tylko dowodzi, że potrafi posługiwać się narzędziami niezbędnymi do uprawiania dziś polityki. To mniej więcej tak jakby politykowi robić zarzut z tego, że dobrze się ubrał do programu telewizyjnego i ćwiczył ze specjalistą od mowy ciała, by być najbardziej przekonującym dla wyborców.
W Polsce pojawia się czasem narracja, że „rumuńskie elity unieważniły wybory na polecenie Brukseli”. Faktycznie instytucje europejskie naciskały w tej sprawie na Bukareszt?
— Rumuńska klasa polityczna nie potrzebowała żadnych nacisków, by zareagować, jak zareagowała. Mainstream był zupełnie przerażony wynikami Georgescu. Problemem było nie tylko zwycięstwo Georgescu, ale też to, że drugie miejsce zajęła Elena Lasconi ze Związku Ocalenia Rumunii – centroprawicowej partii w Parlamencie Europejskim zasiadającej we frakcji liberałów. Po raz pierwszy do drugiej tury nie wszedł więc kandydat żadnej z dwóch głównych partii.
Na początku nikt nie wiedział, co zrobić. Sąd Konstytucyjny kazał przeliczyć raz jeszcze głosy. Przybrało to bardzo chaotyczny przebieg, Sąd dał na to tylko 24 godziny, część głosów z lokalnych komisji wysłano już do Bukaresztu. Gdy ponowne przeliczenie głosów nic nie zmieniło, unieważniono cały proces wyborczy. Nie wiem, na ile Sąd Konstytucyjny działał tu niezawiśle, na ile uległ naciskom – natomiast nie mam wątpliwości, że elitom bardzo zależało nie tylko, by wyeliminować Georgescu, ale też, by dać kandydatom dwóch głównych partii szanse na to, by jednak wejść do drugiej tury.
Przemówienie J. D. Vance’a w Monachium intepretowano jako ostrzeżenie dla Rumunii, by nie blokować ponownego startu Georgescu. Myśli pan, że Rumunia była faktycznie naciskana w tej sprawie przez obecną administrację?
— Po mowie Vance’a w Rumunii zapanowała panika, bo dla rumuńskich elit stosunki ze Stanami są świętością, Stany postrzegane są w Bukareszcie jako jedyny realny gwarant rumuńskiego bezpieczeństwa. Elity nie chciała narażać relacji ze Stanami, ale nie chciały też dopuścić Georgescu, także ze względu na jego prawdziwe lub nie, powiązania z Rosją.
Establishment zaczął więc uważnie obserwować działania Amerykanów. I doszedł do wniosku – moim zdaniem słusznie – że mowa Vance’a nie była wcale wymierzona w Rumunię, tylko w kluczowe państwa Europy Zachodniej, a Amerykanów wybory prezydenckie w Rumunii tak naprawdę nie interesują.
Tę teorię pozwolił przetestować spór z Elonem Muskiem. Musk na portalu X włączył się w obronę Georgescu, podawał też dalej fake newsy o masowych demonstracjach w Rumunii. Minister spraw zagranicznych Rumunii powiedział wtedy, że to ingerencja w rumuńskie wybory, ale że to w sumie nie problem, bo Elon Musk jest w przecież prywatnym obywatelem – nie pełni bowiem żadnej oficjalnej funkcji w administracji Trumpa. Po wypowiedzi szefa MSZ czekano na reakcję Amerykanów – nie było żadnej. Następnie Georgescu postawiono szereg zarzutów – od oszust finansowych w kampanii, po tworzenie faszystowskich organizacji – po czym zwolniono go do domu pod nadzorem sądowym. Znowu nie było reakcji, poza postami Muska. Następnie uniemożliwiono mu start w wyborach.
Rumuńska elita nie ma dziś żadnego dostępu do otoczenia Trumpa, więc moim zdaniem metodami prób i błędów badała, co może zrobić w sprawie Georgescu.
W tym samym czasie media donosiły o amerykańskich naciskach na uwolnienie braci Tate – amerykańskich obywateli, influenserów od „praw mężczyzn”, oskarżanych w Rumunii między innymi od przestępstwa seksualne. Może to był element dealu: wypuście Tate’ów, to nie będziemy się przejmować, co zrobicie z Georgescu?
— Doniesienia „Financial Times” o naciskach na rząd Rumunii w sprawie Tate’ów zostały zdementowane przez Bukareszt. Nie wiemy, czy faktycznie miały one miejsce, ale wydaje się, że faktycznie elity rumuńskie uznały, że dobrym pomysłem będzie wykonanie gestu wobec administracji Trumpa i odesłanie braci Tate do domu. I to mimo tego, że w Rumunii toczy się przeciw nim postępowanie sądowe. Na zasadzie: patrzcie, może i z Georgescu robimy coś, co wam się nie podoba, ale wychodzimy wam naprzeciw w innej sprawie.
Nie było też raczej przypadkiem, że w czwartek 13 marca, dwa dni po decyzji Sądu Konstytucyjnego zakazującego ostatecznie startu Georgescu, jedna z najbardziej prestiżowych uczelni w Rumunii, Wyższa Szkoła Nauk Politycznych i Administracji — kształci ona większość rumuńskiej elity politycznej – oficjalnie zgłosiła kandydaturę Trumpa do pokojowej Nagrody Nobla.
Myśli pan, że sprawa Georgescu nie będzie zadrą w relacjach Bukaresztu z Trumpem?
— Georgescu nie jest kimś, z kim MAGA współpracowała od lat. Trumpiści – cytuję tu moją koleżankę z Waszyngtonu – w ogóle odkryli Rumunię na mapie dopiero po wyborach w 2024 r. Od tego czasu Georgescu faktycznie zaczął być promowany przez wielu influenserów związanych z ruchem MAGA, którzy uznali, że to nasz człowiek – bo krytykuje globalistów, Unię Europejską, bo broni, w wersji prawosławnej, wartości chrześcijańskich.
Rumunii liczą, że uda się im jakoś dogadać z Amerykanami bez Georgescu. I faktycznie może się im to udać. Widać już jednego pretendenta, który chciałby zbudować relacje z MAGĄ — Victora Pontę. To były premier z ramienia socjaldemokratów, który dziś stroi się w piórka antysystemowca i trumpisty, jeździ do Stanów na spotkania z synem Trumpa.
Georgescu faktycznie mógłby dokonać prorosyjskiej reorientacji Rumunii?
— Nie pozwalałaby na to pozycja prezydenta w rumuńskim systemie konstytucyjnym, słabsza niż w Polsce – np. do odrzucenia prezydenckiego weta w Rumunii wystarczy zwykła większość głosów. Prezydent ma wpływ na nominacje generalskie czy ambasadorskie, mógłby więc być hamulcowym pewnych procesów, ale nie byłby w stanie zmienić geopolitycznej orientacji kraju. Mógłby polecieć do Moskwy, ale jego wizyta nie tworzyłaby oficjalnej polityki zagranicznej Rumunii. Jako prezydent Georgescu byłby izolowany i pewnie w końcu wszczęto by wobec niego procedurę impeachmentu.
Natomiast moje źródła w rumuńskiej administracji mówią, że prezydentura Georgescu oznaczałaby poważne problemy wizerunkowe dla Bukaresztu. Podważyłaby wizerunek Rumunii jako państwa jednoznacznie prozachodniego, osadzonego w europejskich i atlantyckich strukturach – bo ponad 50 proc. poparcia gromadzi kandydat mówiący pod tym względem niestworzone rzeczy.
Jak w ogóle można by określić ideologię Georgescu?
— Ona jest tak niespójna, że nie wiem, czy to w ogóle możliwe. On przede wszystkim określa się jako antyglobalista. Uznaje, że świat rządzony jest przez globalistyczny spisek o demonicznej naturze.
Demonicznej w sensie metaforycznym czy chodzi mu o prawdziwe demony w sensie religijnym?
— Jak najbardziej o prawdziwe, gdy Georgescu mówi o siłach demonicznych, nie posługuje się metaforą. Jednocześnie te diabelskie siły działają przez globalistów, „lewaków”, Sorosa i jego organizacje, wielkie korporacje. Przez wszystkie grupy dążące do zniszczenia chrześcijaństwa, narodów, ducha. Robią to przez propagowanie „ideologii gender”, LGBT i wszelkich izmów, wymuszanie szczepień, a nawet nalewanie wody do plastikowych butelek – bo zabija to jej „pamięć” i sprawia, że ludzie bardziej chorują.
Georgescu mówi to wszystko zupełnie serio. Gdy Sąd Konstytucyjny ostatecznie zakazał mu startu w wyborach, to powiedział: ujawniłem istnienie demona, teraz sami musicie zdecydować, czy chcecie iść z Bogiem, czy z diabłem.
Ta krytyka „globalistów” łączy się z poglądami antyzachodnimi?
— Georgescu najczęściej krytykuje trzy stolice: Brukselę, Berlin i Paryż. One, jego zdaniem, opanowane są przez globalistów, wywierają w dodatku presję na Rumunię, dążąc do zniszczenia zdrowej, chrześcijańskiej tkanki narodu rumuńskiego. Podważał też sens obecności Rumunii w NATO i krytykował rozmieszczenie w Rumunii amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Choć ostatnio twierdził, że NATO zostało przejęte przez „globalistów z Europy”, którzy „dążą do wojny”. Zdarzały się mu też wypowiedzi typu: „jak Ukraina upadnie, Lwów wróci do Polski, a Zakarpacie do Węgier, to my też musimy zareagować, bo przecież Bukowina, Budżak, Czerniowce to nasze ziemie”.
Jak to się stało, że ktoś o takich poglądach wygrał pierwszą turę? Przecież w Rumunii chyba nie było żadnej katastrofy gospodarczej albo wielkiego skandalu politycznego, które uzasadniałyby desperację wyborców?
— Niechęć do mainstreamu narastała od lat. Widać ją było już w wyborach parlamentarnych w 2020 r., gdy w zasadzie nienotowana w sondażach radykalnie prawicowa, nacjonalistyczna partia AUR – Związek Jedności Rumunów – George Simiona zdobyła 9 proc. głosów.
W 2021 r. zawiązała się w dodatku koalicja socjaldemokratów z Narodową Partią Liberalną. Dwie główne partie zwalczające się od lat wspólnie utworzyły rząd. To było traumatyczne dla wielu wyborców prawicy, którzy poczuli się zdradzeni. Ludzie zobaczyli, że główny nurt nie daje im żadnego wyboru, że wybór od dawna był iluzoryczny.
Na fali tego rozczarowania rosło poparcie AUR. Ludzie mówili sobie: może to są faszyści, może są prorosyjscy, ale przynajmniej są nowi. AUR miało problem z wizerunkiem ugrupowania „chuligańskiego”, „kibolskiego”. Sięgnęło więc po Georrgescu, który jest akademikiem, dobrze się ubiera i ma odpowiedni intelektualny „sznyt”. Georgescu okazał się jednak zbyt radykalny dla próbującego się deradykalizować AUR. Bo wychwalał publicznie Iona Antonescu – przywódcę Rumunii w trakcie II wojny światowej i sojusznika Hitlera – czy Corneliu Codreanu, twórcę rumuńskiej wersji faszyzmu. Rozbrat z AUR dał jednak Georgescu wielką popularność w środowisku radykalnych youtuberów, twórców filmików z żółtymi napisami.
W wyborach prezydenckich w 2024 r. wydawało się, że jednym z faworytów będzie Simion z AUR. Zaszkodziło mu jednak to, że jest w polityce od 2020 r. i pogłoski o tym, że ma utworzyć koalicję z socjaldemokratami. Głosy ludzi mających dość zabetonowanego systemu popłynęły więc do Georgescu, który zbudował sobie wielką popularność na Tik Toku, medium, z którego korzysta 9 milionów Rumunów na 19 milionów obywateli.
Podsumowując, co stało się w Rumunii: demokracja obroniła się przed próbą wypaczenia jej mechanizmu, czy demokratyczna wola ludu została zablokowana przez zabetonowany system polityczny?
— To trudne pytanie. Sprawa budzi wielkie emocje i radykalne głosy z dwóch stron. Ja staram się wyważać przekaz. Z jednej strony jestem krytyczny, wobec tego, jak państwo rumuńskie zachowało się w tej sytuacji, działając w panice, chaotycznie i często na granicy prawa. Ono moim zdaniem pokazała swoją słabość i nieprzygotowanie. Z drugiej strony, zgadzam się, że Georgescu jest osobą bardzo podejrzaną i mógłby być niebezpieczny dla rumuńskiego systemu politycznego.
Tylko trzymając się prawa, można było mu uniemożliwić – podobnie jak Șoșoace — start już w wyborach w listopadzie – np. powołując się na jego związki z organizacjami faszystowskimi. Ale wtedy nikt nie traktował jego kandydatury poważnie. Mainstream szykował się na powstrzymywanie AUR, zupełnie nie był gotowy na zagrożenie z innej strony.
Także kwestie finansowania kampanii można mu było wyciągnąć już przed pierwszą turą i zablokować w niej jego start. Albo unieważnić tylko wynik Georgescu bez unieważniania całego procesu wyborczego. Było wiele innych opcji niż panika, jaka nastąpiła po listopadowych wyborach.
Georgescu przekazał poparcie George Simionowi. Jakie są dziś poglądy tego kandydata? Co jego zwycięstwo oznaczałoby dla Rumunii?
Poglądy George Simiona w ostatnich latach bardzo ewoluowały. Nie jest to już obecnie polityk antyunijny. Sam deklaruje, że bliżej mu raczej do Giorgi Meloni i innych europejskich „suwerenistów”. Lider partii AUR z UE wychodzić nie zamierza, choć podkreśla, że Rumunia powinna wyraźniej artykułować i bronić swoich interesów we Wspólnocie, walczyć z tendencjami federalizacyjnymi oraz – rzecz jasna, bronić „chrześcijańskiego ducha” Europy i walczyć z tendencjami „progresywistycznymi”. W tym momencie sytuuje się on poglądami gdzieś między Orbanem a Meloni.
Na Rosję patrzy z niechęcią, ale też trudno nazwać go politykiem proukraińskim. Nie raz wypowiadał się krytycznie wobec rządu w Kijowie, szczególnie w kontekście jego podejścia do mniejszości rumuńskiej, wedle Bukaresztu trzeciej co do wielkości, grupy narodowej żyjącej na Ukrainie. Nieprzychylny był także udzielaniu temu państwu pomocy wojskowej czy materialnej, a jeśli już to tylko w zamian za konkretne ustępstwa ze strony tamtejszych władz na rzecz Rumunii. Simion, jeśli zdoła wygrać wybory prezydenckie, nie będzie więc dążył do radykalnego geopolitycznego zwrotu w polityce Rumunii. Sojusz z USA pozostanie dla niego – zdeklarowanego Trumpisty – kluczowy, a obecność w UE, pożądana. Rumunia wcale więc aż tak się nie zmieni.