Litwa, Łotwa i Estonia są nie do obronienia. Rosyjskie czołgi już dziś mogłyby je zająć w 72 godziny. Polskę ratują białoruskie drogi, którymi armia Putina musiałaby dostarczać sprzęt i amunicję – mówi były oficer SWW, analityk Maciej Korowaj, który zajmuje się rosyjską armią
„Newsweek”: Minister obrony Rosji mówi, że w ciągu dekady armia musi być gotowa do wojny z NATO. Mamy mniej więcej 10 lat?
Podpułkownik rezerwy Maciej Korowaj: — Gdyby to była wojna tylko z krajami Europy, to znacznie mniej. Jeśli zostaną zdjęte sankcje i nie pogorszą się relacje Rosji z Chinami, a sytuacja na ukraińskim froncie na tyle się uspokoi, że Rosjanie nie będą musieli utrzymywać tam znacznych sił, są w stanie uzupełnić straty w ciągu dwóch-trzech lat.
Duński wywiad twierdzi, że po dwóch latach od zawieszenia broni Rosja jest w stanie zagrozić Bałtom, a w perspektywie pięciu lat prowadzić pełnoskalową wojnę z europejskimi członkami NATO.
– Zgadzam się z tą oceną. Sytuacja międzynarodowa może się oczywiście zmienić na niekorzyść Kremla, ale szykujmy się na najgorsze, a liczmy na najlepsze. Bez względu na to, co się stanie, Rosja będzie dalej prowadziła swą politykę metodami wojennymi, bo nie posiada już soft power. Strasząc użyciem siły, będzie próbowała zmusić do ustępstw swych oponentów w Europie.
W jakim stanie jest rosyjska armia po trzech latach wojny z Ukrainą?
– Zgodnie z dekretem Władimira Putina liczy obecnie ponad 1,5 mln żołnierzy. Bardzo mocno się zużyła, ale wykorzystując krwawe doświadczenia, Rosjanie zmienili doktryny wojenne i sposób funkcjonowania sił zbrojnych. Inwazja na Ukrainę przekłuła balon, jakim była potęga armii rosyjskiej, ale znów jest pompowany. Nie jest dziś w stanie iść szybko do przodu, ale bogatsza o doświadczenia trzech lat wojny pozostaje bardzo poważnym zagrożeniem dla Europy. W odróżnieniu od Rosjan nie mamy ani doświadczenia na polu walki, ani możliwości szybkiej odbudowy czy też uzupełniania swoich sił zbrojnych w razie konfliktu.
Władimir Putin
Foto: SPUTNIK POOL / PAP
Ile tak naprawdę warta jest armia Putina?
– To armia wielu prędkości. Bardzo wysoką wartość mają jednostki powietrznodesantowe, liczące 50‑55 tys. żołnierzy. Albo trzon Sił Specjalnego Przeznaczenia, czyli specnazu – ponad 80 tys. ludzi. To grubo ponad 100 tys. doborowych żołnierzy, których można rzucić do walki w każdym momencie.
To mniej więcej dwa razy tyle co cała armia niemiecka.
– Na pewno znacznie więcej niż armie państw bałtyckich. Co ciekawe, nie są częścią Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, więc ich operacje pozostają jakby poza systemem przyjętym w prawie międzynarodowym.
Czyli mogą być wykorzystane do jakichś prowokacji, np. w Estonii?
– Mogą. To jednak nie wszystko. Na początku pełnoskalowej inwazji Rosjanie mieli wielki problem z systemem zarządzania polem walki. Był przeładowany informacjami spływającymi z frontu i po prostu przestał być wydajny. Można porównać to ze skrzynką e-mailową zatykającą się z powodu spamu.
Bezwładność systemu dowodzenia spowodowała, że zabrakło koordynacji. Ale Rosjanie go usprawnili, dołożyli elementy sztucznej inteligencji (NATO jeszcze tego nie stosuje) i od października 2023 r. rosyjski system dowodzenia zaczął działać lepiej. Mniej więcej wtedy rozpoczęła się tzw. ofensywa rotacyjna. Polega na tym, że najpierw atakowany jest jeden kierunek, później drugi, trzeci, czwarty i tak dalej. W końcu Ukraińcy nie mają już rezerw, żeby odeprzeć wszystkie te ataki, i muszą się wycofać.
A pamiętajmy, że Rosjanie nie użyli w Ukrainie wszystkich sił. Wojna wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby zmobilizowali całe państwo i w „operacji” uczestniczyłoby nie 600 tys., ale 1,5 mln żołnierzy, oczywiście podzielonych na trzy rzuty, bo zgodnie z zasadą rotacji część musi walczyć, część odpoczywać, część musi się regenerować.
Rosjanie ponieśli ogromne straty sprzętowe. Jak długo zajmie im odbudowa tego potencjału?
– Stanie się to szybciej, niż myślimy. Gospodarka jest zmobilizowana na czas wojny, produkcja uzbrojenia hula. Rosjanie korzystają z alternatywnych łańcuchów dostaw. Obecnie trwa adaptacja do nowych rozwiązań technicznych. Żeby można było je wykorzystać na polu walki, trzeba dwóch-trzech lat.
Szacuje się, że w Ukrainie ginie codziennie średnio ok. 1,3 tys. rosyjskich żołnierzy, ale mniej więcej tyle samo udaje się władzom każdego dnia zmobilizować. Jak to możliwe?
– Rosyjski szeregowy walczący w Ukrainie zarabia równowartość 11-12 tys. zł miesięcznie. Dostaje też odpowiednią sumę za podpisanie kontraktu i korzysta z wielu innych benefitów.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski
Foto: Vladyslav Musiienko / PAP
To znacznie więcej niż w Polsce.
– Zgadza się, ale mówimy o żołnierzach, którzy podpisali kontrakt na „specjalną operację wojenną”, a nie o szeregowcach pełniących służbę na terenie Federacji Rosyjskiej. W rosyjskiej głubince, czyli głębokiej prowincji, taki żołd to wręcz majątek, a właśnie z głubinki pochodzi większość rekrutów i siłą rzeczy – znaczna część spośród pół miliona zabitych i pół miliona rannych. Te ogromne straty nie wywołują w Rosji wstrząsów społecznych m.in. dlatego, że wojna oznacza wielki przepływ pieniądza w obszary, które takich transferów nie widziały przez dziesięciolecia. Mieszkańcy głubinki nie postrzegają żołnierzy jako mięsa armatniego Putina. Rekruci idą na wojnę, żeby zarobić – jednym się udaje, drugim nie udaje, ale w sumie gra jest warta świeczki.
Do tego dochodzą kremlowska propaganda i wojna informacyjna. Żołnierze wierzą w to, że walczą z NATO i Europą, które zagrażają ich ojczyźnie. Nie dziwi więc mnie wcale, że po trzech latach wojny w Ukrainie i stratach liczących w sumie milion ludzi społeczeństwo rosyjskie nawet nie piśnie, choć trwająca 10 lat wojna w Afganistanie, w której poległo 20 tys. żołnierzy, stała się jedną z przyczyn upadku ZSRR.
Jeśli chodzi o rekrutów, Rosja ma wciąż duże rezerwy. Mówi się nawet o 5 mln przeszkolonych ludzi, bo co roku Rosjanie „produkują” ponad 300 tys. rezerwistów z dwóch poborów – wiosennego i zimowego. Odbywają dwuletnią służbę wojskową i po jej ukończeniu decydują, czy podpisują kontrakt i idą na front, czy pozostają w rezerwie. Rosja nie musi więc ogłaszać powszechnej mobilizacji, by całymi latami prowadzić wojnę.
W 2008 r. gen. Aleksiej Kim opracował koncepcję tzw. wojny zrównoważonej. Rosja prowadzi długotrwałe działania wojenne mające na celu zdegradowanie gospodarki kraju atakowanego bez zbytniego drenowania własnych zasobów wojskowych i gospodarczych. To właśnie dzieje się w Ukrainie.
Strach przyznać, ale to bardzo mądry system.
– Pozwala Rosji prowadzić cały czas operację na wyniszczenie Ukrainy, która niestety nie ma takich zdolności.
Polska także…
– Dlatego stoimy przed ogromnym wyzwaniem, bo Rosjanie są nam w stanie zagrozić szybciej, niż się wszystkim wydaje.
Stać ich na wojnę bez końca? Szacuje się, że miesięcznie kosztuje ich ok. 8 mld dol.
– Trudno to oszacować, ale za te 8 mld dol. Rosjanie kupić mogą znacznie więcej niż my, bo koszt prowadzenia wojny w Rosji jest niższy. Szacuje się, że 1 dol. wydany na zbrojenia na Zachodzie równa się mniej więcej 4 dol. w Rosji. Słowem za kwotę, za którą w Polsce czy Niemczech kupuje się jeden czołg, Rosjanie mogą kupić cztery. Oczywiście rosyjskie maszyny są znacznie gorsze niż leopardy czy abramsy. Rosjanie powiadają jednak: stary nie stary, żeby go zniszczyć, Ukraińcy muszą poświęcić co najmniej jeden bardzo drogi javelin [koszt jednego pocisku to ok. 80 tys. dol., a wyrzutni – 120-130 tys. dol. – red.]. W ten sposób Rosja drenuje finansowo Zachód i Ukrainę.
Żołnierze oddziału dronów („aeogrupy”) 154. brygady Sił Zbrojnych Ukrainy na pozycjach w pobliżu frontu w obwodzie charkowskim.
Foto: Mykola Kalyeniak / PAP
Pojawiły się informacje, że na wrześniowe ćwiczenia Zapad 2025 Rosja może wysłać na Białoruś 200 tys. żołnierzy. Mamy powody do obaw?
– To ukraińska propaganda, Kijów też prowadzi wojnę informacyjną. Gdyby policzyć żołnierzy przebywających we wszystkich rosyjskich garnizonach, to można uzbierać 200 tys., a nawet więcej, ale większość jednostek frontowych walczy w Ukrainie, a na razie rozejmu nie ma i nic nie wskazuje na to, że zostanie rychło podpisany. Żeby przeprowadzić np. operację zaczepną przeciwko państwom bałtyckim i Polsce, Rosja musiałaby zebrać na granicy ok. 700 tys. żołnierzy, a takiej liczby wojsk nie sposób ukryć.
Obwód królewiecki może być wykorzystany w wojnie przeciw Europie?
– Rosjanie nie tylko modernizują system zarządzania, ale też odtwarzają okręgi wojskowe z czasów ZSRR, np. leningradzki i moskiewski. Ten drugi odpowiada za kierunek białoruski i ukraiński i prawdopodobnie jest częścią tzw. Regionalnego Zgrupowania Wojsk, w którego skład wchodzą też siły białoruskie. Leningradzki odpowiada za kierunek arktyczny i bałtycki. Po wejściu do NATO Finlandii i Szwecji Bałtyk jest kontrolowany przez siły Sojuszu, mimo to Rosjanie traktują go jako obszar potencjalnie korzystniejszej dla siebie konfrontacji z NATO w północnej części Europy. Obwód królewiecki ma więc dla nich strategiczne znaczenie. Znajdują się tam bazy logistyczne, system rozpoznawczy, tworzą kaliningradzką flotę wojenną.
Finowie mają świetną armię, ale lądową. Szwecja, która posiada sporą jak na Bałtyk marynarkę wojenną, przygotowana jest na wojnę obronną, a nie ekspedycyjną. Gdyby więc zaistniała konieczność udzielenia pomocy państwom bałtyckim lub Polsce, miałaby z tym problem.
My praktycznie nie mamy marynarki wojennej.
– I dlatego Rosjanie doszli do wniosku, że w tej części Europy mają spore szanse rzucić wyzwanie europejskim siłom NATO. Co ciekawe, jedynym krajem regionu, który może prowadzić zarówno operacje obronne, jak i ofensywne, jest rozbudowująca swe siły zbrojne Polska. Jesteśmy w stanie nie tylko przyjść z pomocą Bałtom, ale i zagrozić obwodowi królewieckiemu. Na stałe stacjonuje tam m.in. 11 Korpus, który ma na etacie 20 tys. żołnierzy, tyle że większość z nich walczy obecnie w obwodzie kurskim.
Rosyjska inwazja na Bałtyku jest równie prawdopodobna co atak z Białorusi?
– Teoretycznie, bo Białoruś jest wąskim gardłem, jeśli chodzi o logistykę, a rosyjskie siły musiałyby się tam podzielić i rozjechać w różnych kierunkach. Rosyjscy dowódcy liczą na związanie polskiej armii w tzw. ogniowej bitwie granicznej. Chodzi im o to, żeby tak bardzo zaangażować polskie siły, żebyśmy nie byli w stanie przyjść z pomocą Litwie, Łotwie czy Estonii albo uderzyć na obwód królewiecki. Na szczęście decydenci w Warszawie potrafią „czytać” intencje Moskwy. Żeby utrudnić Rosjanom realizację tych planów, rząd zdecydował się na budowę Tarczy Wschód, czyli umocnień i bunkrów na granicy z Białorusią.
Nie powinniśmy pomyśleć o Tarczy Północ? Skoro Bałtyk jest tak wrażliwym punktem.
– Przygotowujemy się i na bałtycki scenariusz. Mało kto w Polsce słyszał o tym, że nasze załogi morskich baterii rakietowych trenowały na Islandii, z kolei polskie jednostki powietrznodesantowe ćwiczyły lądowanie na szwedzkiej Gotlandii. Owszem, polska marynarka wojenna nie jest znaczącą siłą, ale jesteśmy w stanie skutecznie zaminować tory wodne. W ramach programu Miecznik budujemy też fregaty, które pozwolą nam zabezpieczyć Bałtyk przed rosyjskim uderzeniem powietrznym. Rosyjska Flota Bałtycka nie jest liczna i nie jest w stanie nam zbytnio zagrozić.
A jeśli na Bałtyk zostanie skierowana Flota Północna?
– Ma inne zadanie, więc Rosjanie ćwiczą wyjście Floty Bałtyckiej przez Kanał Nowoładoski na jezioro Ładoga, na którego brzegach budują nowe bazy. Korzystać z nich będą mogły małe okręty rakietowe, których zadaniem byłoby ostrzeliwanie Finlandii i Gotlandii. Jezioro Ładoga jest na tyle głębokie, że można prowadzić tam tego typu operacje morskie. Rosjanie zastanawiają się nad połączeniem Floty Bałtyckiej z Północną, ale na razie nie zapadła jeszcze żadna decyzja.
Podsumowując, najbardziej zagrożone są Litwa, Łotwa i Estonia. Z wykonanych przeze mnie symulacji wspomaganych komputerowo wynika, że nawet bez zwiększania sił Rosjanie byliby w stanie przeprowadzić tam szybkie i skuteczne operacje.
Ile czasu zajęłoby im zajęcie krajów bałtyckich?
– W jednym ze scenariuszy, który robiłem w ramach konferencji Defence Day 24, stosując metody obliczeniowe przeznaczone do gier wojennych, udało mi się przebić do Kaliningradu w niecałe 72 godziny. W tym scenariuszu byłem „czerwonym”…
Premier Donald Tusk oraz wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz na spotkaniu wigilijnym z żołnierzami w Gołdapi.
Foto: Michał Kość / Forum
Czyli generałem Putina?
– (Śmiech) Tak, dowodziłem rosyjską 1 Armią Pancerną, mając jeszcze różnego rodzaju siły wsparcia. W tym scenariuszu NATO miało w krajach bałtyckich siły, które realnie stacjonować będą tam dopiero za pięć lat, ja zaś dysponowałem takimi siłami, jakie Rosja ma w tej chwili.
To nie brzmi optymistycznie.
– Na szczęście to tylko gra wojenna, ale to wszystko pokazuje, że kraje NATO muszą się odpowiednio przygotować na ewentualną inwazję. Trzeba wrócić do rozwiązań z czasów zimnej wojny, kiedy Bundeswehra była jeszcze silną armią, a na linii rzeki Fuldy stały korpusy francuski, brytyjski i niemiecki. Wojska NATO miały wtedy szansę powstrzymać zachodnią grupę wojsk Układu Warszawskiego, która miała uderzyć na Niemcy Zachodnie. Tak silnej obrony nie da się zbudować obecnie w państwach bałtyckich…
Czyli Litwa, Łotwa i Estonia są nie do obronienia.
– Wszyscy, którzy znają się na wojsku, od dawna to wiedzą.
A Polska?
– Jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji. Jeśli będziemy mieli 250-300-tysięczną armię, Rosjanie będą musieli zgromadzić co najmniej trzykrotnie większe siły, by nam zagrozić. Na razie nie są w stanie tego zrobić, no i Białoruś jest logistycznym wąskim gardłem. Oczywiście wojska rosyjskie mogłyby uderzyć, ale po kilku dniach miałyby problemy z dostawami sprzętu i amunicji.
Ratuje nas słaba rosyjska logistyka…
– Nie bez kozery w wojsku mówi się, że jeśli poważnie myślisz o wojnie, zadbaj o logistykę. W przypadku Białorusi Rosja ma dodatkowo utrudnione zadanie, bo my doskonale wiemy, którymi drogami pójdą ewentualne dostawy, więc zwiększamy potencjał artyleryjski, żeby je sparaliżować. Trzeba oczywiście pamiętać, że walcząc z Ukrainą, Rosjanie sporo się nauczyli. Uszczelnili np. swój system obrony, coraz skuteczniej zagłuszając systemy artylerii rakietowej HIMARS. Polska nie bez powodu zamówiła aż 500 zestawów HIMARS. Musimy mieć na tyle potężną siłę ognia, żeby przebić się przez rosyjską zaporę. Zakładając, że Rosjanie będą rozwijali swój system obrony przeciwrakietowej, zamówiliśmy też 288 nowoczesnych, koreańskich wyrzutni K239 Chunmoo. Są większe niż HIMARS-y, mają dwa zasobniki rakietowe na dwa rodzaje rakiet. W każdym z nich mieści się sześć kierowanych rakiet kalibru 239 mm o zasięgu 80 km lub jedna kierowana taktyczna rakieta kalibru 607 mm o zasięgu 290 km. Rosjanie, wiedząc to wszystko, będą musieli zupełnie inaczej skonfigurować swój system logistyczny.
Maciej Korowaj jest podpułkownikiem rezerwy, byłym oficerem Służby Wywiadu Wojskowego, analitykiem specjalizującym się w zagadnieniach bezpieczeństwa oraz taktyce, operacji, strategii Białorusi, Rosji i Ukrainy.
