Wystąpienie Andrzeja Dudy było głośne – dosłownie – i nad wyraz polityczne. Prezydent chciał uderzyć w premiera, a tak naprawdę nie tylko umożliwił mu odpowiedź, ale też pozwolił się przygotować. A reakcja PiS na tę odpowiedź to już popis hipokryzji.

Orędzie prezydenta to dość szczególny moment w życiu Sejmu. Przeważnie doniosły i wyjątkowy. No, chyba że głowa państwa postanowi wystąpić w roli rzecznika albo wręcz lidera opozycji z recenzją urzędującego premiera.

Prawo i Sprawiedliwość wyszło z sali oburzone, że po orędziu prezydenta premier postanowił wyjść na mównicę. Tymczasem nie bardzo jest się co dziwić, że Donald Tusk skorzystał z tego przywileju. PiS przez osiem lat torowało do tego drogę, łamiąc i naginając Regulamin Sejmu. Oczywiście art. 140 Konstytucji mówi, że prezydent może zwrócić się z orędziem do Sejmu, Senatu i Zgromadzenia Narodowego a „orędzia nie czyni się przedmiotem debaty”. Tyle tylko, że wyjście na mównicę premiera nie jest żadną debatą.

To, czym debata jest, a czym nie, język parlamentu określa precyzyjnie. Jeśli chcemy wdawać się w szczegóły, to debata mogłaby być krótka, krótka-przedłużona, średnia albo długa. Może trwać 2 do 6 godzin. Z kolei to, że na mównicę wyszedł szef rządu, to zwykłe skorzystanie z art. 186 Regulaminu Sejmu, czyli „marszałek Sejmu udziela głosu członkom Rady Ministrów (…) poza kolejnością mówców zapisanych do głosu, ilekroć tego zażądają”. Nie bardzo jest tu z czym dyskutować.

A już krytyka wychodzenia na mównicę ze strony PiS i prezesa Kaczyńskiego zakrawa na żart. Regulamin czy Konstytucja nie przeszkadzały prezesowi w sejmowych występach. Jeszcze na dwa dni przed zaprzysiężeniem rządu Donalda Tuska wbiegał swoim zwyczajem na sejmową mównicę bez żadnego trybu. Marszałek Szymon Hołownia był mocno zaskoczony i próbował prezesa powstrzymać. Bez skutku. Jarosław Kaczyński i tak wygłosił zdanie o niemieckich agentach.

– Ja nie wiem, kim byli pana dziadkowie – krzyczał prezes, nawiązując do wypowiedzi Donalda Tuska – ale wiem jedno, pan jest niemieckim agentem, po prostu niemieckim agentem.

Nie był to pierwszy taki przypadek. Prezes przez osiem lat wchodził na salę sejmową, kiedy chciał i wychodził, kiedy chciał.

Prezydent Andrzej Duda też nie potrafił odnaleźć się sytuacji, choć sam ją wywołał. Okazało się, że ani on, ani jego doradcy nie do końca rozumieją, w co z nimi gra Donald Tusk. Zapowiadając orędzie z dużym wyprzedzeniem, dał premierowi nie tylko pretekst, by wystąpić z okazji rocznicy wyborów, lecz także czas, by się przygotować. Tusk mógł też powtórzyć, o co chodzi mu w sprawie migracji. To kolejny prezent od Andrzeja Dudy, bo stanowisko premiera jest wyjątkowo ostre. Zwłaszcza w porównaniu do mętnej i kompletnie nijakiej polityki migracyjnej poprzedniego rządu.

Historia z sejmowym występem Andrzeja Dudy po raz kolejny pokazuje, że PiS nie ma żadnej w miarę spójnej strategii politycznej. Od 9 miesięcy regularnie słyszymy z ust polityków PiS o „koalicji 13 grudnia”, bo tego dnia rząd został zaprzysiężony. Teraz jednak – przy okazji rocznicy wyborów 15 października – okazało się, że to świetna data do obchodów. Tylko właściwie czego?

PiS naprawdę nie ma czego świętować 15 października. Ta data kojarzy się w partii głównie z oddaniem władzy i dwutygodniowym rządem Mateusza Morawieckiego. W partii chcieliby o tym zapomnieć. Andrzej Duda był znaczącym graczem w tamtej przedziwnej rozgrywce byłego premiera. Przez miesiąc czekaliśmy na decyzję, komu prezydent powierzy misję tworzenia nowego rządu. Prezydent udawał, że się namyśla i rozważa, kto ma większe szanse. Po spotkaniu zarówno z Mateuszem Morawieckim, jak i z liderami KO, Trzeciej Drogi i Lewicy uznał, że w sumie to Morawiecki i jego 190 posłów mają większe szanse stworzyć rząd niż Tusk i jego koalicjanci z ponad 240 posłami.

Potem nastąpił – o czym chyba wszyscy trochę zapomnieliśmy – chocholi taniec wokół powoływania kolejnych ministrów. W samym PiS-ie niewielu chciało zgodzić się na ministrowanie przez dwa tygodnie. W dwutygodniowym rządzie znaleźli się więc tacy eksperci jak posłanka Dominiko Chorosińska czy Marcin Warchoł. Ba, samemu premierowi było chyba już kompletnie wszystko jedno, kogo wsadza na jakie stanowisko, bo nagle ministrem rozwoju została Marlena Maląg, chwilę wcześniej minister rodziny. Nikt nie wierzył, że ten rząd ma jakiekolwiek szanse, ale i tak politycy PiS aż do początku grudnia chodzili po sejmie, uśmiechając się tajemniczo i przekonując, że już lada chwila powstanie rząd z Konfederacją i PSL-em. To, że nikt w PSL-u nie prowadził żadnych rozmów, a nawet Morawiecki nie dzwonił do nikogo z ludowców z propozycjami, jakoś w rozsiewaniu tych plotek nie przeszkadzało.

PiS – organizując w połowie października kongresy i orędzia – trochę zaplątało się we własne nogi. Tutaj i data jest zła, i powód obchodów się nie zgadza. Ani nie jest to rocznica utraty przez PiS władzy (bo Morawiecki rządził do grudnia), ani rok po wygranej (bo PiS formalnie zdobyło w wyborach najwięcej głosów, ale większości w Sejmie nie ma). Pokazało także polityczną niemoc – okazało się, że partia Jarosława Kaczyńskiego nie ma żadnej zdolności koalicyjnej. PiS więc w pewnym sensie świętuje własną porażkę.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version