Złote nici, kość słoniowa, zęby zwierząt wkręcane na śruby – to tylko niektóre z dawnych pomysłów na leczenie zębów i uzupełnianie ich braków.

Anne d’Alegre za życia musiała wyglądać pięknie. Tego wymagano od dam z wyższych sfer, zwłaszcza tych, które wcześnie straciły męża i chciały znaleźć kolejnego. Anne została wdową w wieku 21 lat, a czasy były niespokojne. Przez Francję przetaczały się wojny religijne, Anna była zaangażowaną hugenotką. Starała się, jak mogła, by zachować młody wygląd. Ale los pokrzyżował jej plany – zapadła na chorobę przyzębia powodującą przedwczesne wypadanie zębów. Zdecydowała się na bolesną procedurę mocowania zębów złotymi nićmi.

Kto i kiedy wykonał te wątpliwej jakości zabiegi w jamie ustnej francuskiej damy, do dziś nie wiadomo. Jednak najnowsze badania wykonane przez archeologów i antropologów z Institut National de Recherches Archeologiques Preventives (INRAP) pozwoliły na odtworzenie prób mających na celu zachowanie uzębienia hrabiny w nienagannym stanie. Piękne zęby od zarania dziejów były świadectwem zdrowia, urody i młodości, a sposobów na ich ratowanie było całe mnóstwo. Niektóre z nich mogą dziś przyprawić o dreszcz grozy.

Czy gdy hrabina się uśmiechała, w jej ustach połyskiwały złote nici? Nie wiadomo, na portrecie, który zachował się do naszych czasów, piękna Anna ma usta zamknięte w nikłym półuśmiechu. Ale naukowcy, którzy zbadali jej czaszkę za pomocą promieni rentgenowskich, odkryli jej sekret – część zębów była sztucznie umocowana, a jeden był zrobiony z kości słoniowej. Zęby i cała czaszka Anny D’Alegre zachowały się do naszych czasów w wyjątkowo dobrym stanie dzięki temu, że po śmierci w 1619 r. (w wieku 54 lat) została ona pochowana w ołowianej trumnie, skutecznie chroniącej kości przed wpływem czynników zewnętrznych.

Prawdziwymi mistrzami w plombowaniu zębów byli Majowie. Przywiązywali ogromną wagę do stanu swojego uzębienia

Grób Anny odkryto w latach 80. XX w. Już wtedy archeolodzy zauważyli, że miała ona jakiś rodzaj dentystycznej protezy, ale nie mieli jeszcze narzędzi, aby dokładnie określić, co to było. Udało się to dopiero zespołowi Rozenn Colleter z INRAP. Prześwietlając czaszkę nowoczesnym skanerem, który na podstawie zdjęć rentgenowskich wygenerował w komputerze trójwymiarowy obraz szczęki i żuchwy, naukowcy odkryli, że wyżłobienia na przednich zębach arystokratki pochodziły od ciasnego połączenia złotymi nićmi. Taki ratunek wymyślił XVI-wieczny dentysta swojej klientce, która według Colleter cierpiała na chorobę powodującą rozchwianie wszystkich zębów. Nić miała zapewne stabilizować ruszające się zęby. Anna za życia kilka już straciła, w tym górną jedynkę. Ubytek został sprytnie zamaskowany sztucznym zębem, wykonanym z kości słoniowej. Został on połączony również złotymi nićmi z sąsiednimi zębami.

Jednak te zabiegi na dłuższą metę okazały się szkodliwe. Naukowcy po konsultacji ze stomatologami stwierdzili, że złote druty wymagały wielokrotnego dokręcania, co jeszcze bardziej destabilizowało sąsiednie zęby i zapewne wywoływało niemały ból. Arystokratka zapewne męczyła się przez całe lata. Jak podkreśla Colleter, to pokazuje, jak zdeterminowane były kobiety z wyższych sfer, żeby dobrze wyglądać.

Zęby psuły się ludziom od zawsze, a kiedy nasza dieta zaczęła bazować na węglowodanach ze zbóż, próchnica stała się dobrym znajomym homo sapiens. Już w epoce kamiennej nasi praprzodkowie dobrze wiedzieli, że pojawienie się na zębie czarnej plamy zwiastuje późniejsze kłopoty i okropny ból. Dlatego próbowali zawczasu ratować psujące się zęby. Najstarszy ślad takiego zabiegu pochodzi sprzed 14 tys. lat. Odkryli go naukowcy z uniwersytetu w Bolonii, którzy zbadali szczątki około 25-letniego mężczyzny z okresu późnego paleolitu. Jego dobrze zachowany szkielet został znaleziony w 1988 r. w Dolomitach Wenecji Euganejskiej w pobliżu Belluno, na skalnym stanowisku Ripari Villabruna. Badacze, którzy odkryli szkielet, zauważyli, że w jednym zębie miał niewielką, regularną dziurkę. – Ubytek został wówczas opisany jako zwykła zmiana próchnicowa – mówi paleoantropolog dr Stefano Benazzi, który ponownie zbadał za pomocą mikroskopu elektronowego tę dziwną dziurkę w pięknie zachowanym szkliwie dolnej prawej „siódemki” młodego mężczyzny.

Okazało się, że to ślad po celowym zabiegu, najpewniej po czyszczeniu próchnicy. Naukowcy stwierdzili, że dziura w zębie nie była pochodzenia naturalnego – miała zbyt regularne ścianki i do tego wewnątrz były dziwne, poziome rowki, jakby wykonane jakimś narzędziem. Tylko jakim? W tamtym czasie mogło być to wyłącznie narzędzie kamienne albo twarda gałązka. Aby przekonać się, czym mogła być wyżłobiona dziura w szkliwie, zespół dr. Benazziego przeprowadził serię testów z wykorzystaniem różnych narzędzi – patyków, kawałków kamienia, ułamków kości. Co się okazało? – Zainfekowaną próchnicą tkankę ostrożnie usuwano z wnętrza zęba za pomocą małego, ostrego kamiennego narzędzia – tłumaczy dr Benazzi.

Dotychczas wydawało się, że pierwsze takie próby podejmowano dużo później. Za najstarszy przykład zabiegu usuwania próchnicy uznawano ślady po wierceniach w zębach trzonowych znalezionych na neolitycznym cmentarzysku na terenie dzisiejszego Pakistanu. Niecałe 3 tys. lat później ludzie próbowali już wypełniać wywiercone dziury – takie wypełnienie z wosku pszczelego odkryto w ludzkim zębie ze Słowenii, który miał 6500 lat. Na dobre jednak ludzkimi zębami zaczęli zajmować się Egipcjanie, którzy skrupulatnie notowali swoje metody leczenia próchnicy. Wtedy powszechne było przekonanie, że próchnicę wywołują tajemnicze „robaki zębowe”. Egipcjanie około roku 2250 p.n.e. pozbywali się ich za pomocą dymu oraz kulki ugniecionego wosku pszczelego z dodatkiem nasion lulka czarnego. Taką kulkę umieszczano na pręciku i podpalano, kierując dym do dziury w zębie. Lekarze egipscy wypełniali potem ubytek kitem ze sproszkowanych nasion lulka i mastyksu – żywicy z drzewa pistacjowego. Rzymski lekarz Aulus Cornelius Celsus (25 r. p.n.e. – 50 r. n.e.) zalecał z kolei wypełnienia z surowych włókien bawełny i ołowiu.

Z „robakami zębowymi” ludzie walczyli przez całe stulecia, wypędzano je na różne sposoby – arszenikiem, kamforą, wypalaniem. Szczęśliwie próchnica była stosunkowo rzadkim zjawiskiem w ubogich czasach średniowiecza. Jak wyliczyła Delphine Carayon z Faculté d’Odontologie de Montpellier, w XII-XIII wieku we Francji próchnicę miało 9,3 proc. kobiet i 6 proc. mężczyzn, a w Belgii – 22 proc. kobiet i 13,7 proc. mężczyzn (zbadano szkielety ze stanowiska w średniowiecznym mieście Ciply). Im uboższa klasa społeczna i kraj, tym próchnicy było mniej – pozbawiona cukru, prosta żywność sprzyjała zdrowiu zębów, częściej zdarzały się choroby przyzębia spowodowane brakiem higieny i kamieniem nazębnym. Dopiero wynalezienie rafinowanego cukru w XVII w. wywołało istną plagę próchnicy, zwłaszcza w Anglii, gdzie cukier był stosunkowo tani. Zęby gniły i niższym, i wyższym warstwom społecznym. Nie bez powodu Szekspir pisał o „cuchnącym oddechu” swoich rodaków. Temat zębów pojawia się w 37 z 38 jego sztuk. W Anglii rodzą się też kolejne zwariowane pomysły na wypędzanie „zębowych robaków”. Jeden z nich zalecał umieszczenie w dziurawym zębie kulki z kruczego łajna zabarwionego sokiem z bertramu (roślina zielarska, stosowana w tradycyjnej medycynie indyjskiej). Twórca tej receptury przekonywał, że kulka rozsadzi ząb i spowoduje jego wypadnięcie.

Prawdziwymi mistrzami w plombowaniu zębów byli Majowie. Przywiązywali ogromną wagę do stanu swojego uzębienia – czyścili i polerowali zęby, a nawet umieszczali w nich inkrustacje ze złota lub kamieni szlachetnych – jadeitu, turkusu, hematytów. Tak ozdobione zęby przetrwały do naszych czasów, a archeolodzy byli przekonani, że te ozdoby spełniały wyłącznie funkcję estetyczną. Dopiero kiedy naukowcy z meksykańskiego Instituto Politécnico Nacional przeanalizowali składniki kleju mocującego klejnoty do zębów, okazało się, że być może nie tylko o urodę chodziło. W kleju naukowcy zidentyfikowali 150 cząsteczek organicznych, które występują w żywicach roślinnych, wiele z nich ma działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze. Wykryto też ślady olejków z mięty o działaniu przeciwzapalnym. Możliwe więc, że te klejnoty w zębach były śladem po zabiegach mających leczyć próchnicę lub jej zapobiegać.

W czasach, kiedy Majowie czyścili i zabezpieczali swoje zęby, Europejczycy rwali je na potęgę. Wyrywanie bez znieczulenia było zaś prawdziwą torturą. U zarania dziejów wybijano bolące zęby kamieniem, a trzonowce wyciągano palcami, po uprzednim ich rozchwianiu. Pierwsze wzmianki o wyrywaniu zębów za pomocą narzędzi i instrukcje, jak to robić, pochodzą od słynnego greckiego lekarza Hipokratesa, który opisuje pierwsze szczypce do wyciągania zębów o złowieszczo brzmiącej nazwie plumbeum odontagogon. On też jako pierwszy zwrócił uwagę, że przyczyną psucia się zębów i chorób dziąseł są resztki pokarmowe zalegające między zębami. Zalecał staranne ich czyszczenie.

W starożytności wynaleziono też procedurę, która przynosi natychmiastową ulgę w przypadku ropnia. Odkrył to Archigenes, grecki lekarz praktykujący w Rzymie w II wieku n.e. Uznał on, że ból zęba często nie pochodzi z jego korony, ale z korzenia. Aby uwolnić pacjenta od katuszy, wywiercał w zębie dziurę za pomocą skonstruowanego przez siebie trepanu, co pozwalało na wypłynięcie z zęba zgromadzonej w nim ropy.

Starożytna wiedza została jednak w średniowiecznej Europie zapomniana, a wyrywaniem zębów zaczęli zajmować się nie lekarze, tylko mnisi, a potem cyrulicy czy silni mężczyźni robiący z wyrywania zębów prawdziwe show na miejskich placach. Zazwyczaj, aby ośmielić tych, których zęby bolały, najpierw zabiegowi poddawał się koleżka takiego „uzdrowiciela”, trzymający w ustach nie swój ząb. Wyrwiząb wyjmował go błyskawicznie, a pacjent ani pisnął. Inaczej było z tymi, którzy przeżywali prawdziwe rwanie. Pomijając okropny ból przy wyszarpywaniu zęba, ofiara wyrwizęba ryzykowała, że pojawią się poważne komplikacje – od zakażeń i krwotoków, po wyrwanie razem z zębem kawałka żuchwy.

W tych czasach zdecydowanie lepiej było oddać się w ręce arabskich medyków, zwłaszcza Abulcasisa, najsłynniejszego chirurga złotej epoki krajów muzułmańskich. Praktykujący w Hiszpanii na przełomie I i II tysiąclecia Abulcasis wiedział, jakimi powikłaniami może skończyć się nieumiejętne usuwanie zęba. Potrafił robić to o niebo lepiej od ulicznych wyrwizębów, ale nie oznacza to, że zabieg był mniej bolesny. Jego sposób polegał na tym, aby najpierw naciąć dziąsło i oddzielić je od zęba, potem palcami rozruszać bolący ząb i w końcu wyciągnąć go obcęgami.

Te katusze przeżywane przez ludzkość przez tysiąclecia zakończyły się całkiem niedawno – w 1944 r. dentysta Horacy Wells z Bostonu zaczął używać do znieczulenia pacjentów gazu rozweselającego. Wcześniej można było się co najwyżej napić wódki albo użyć opium.

Za pionierów protetyki uważa się Etrusków, lud zamieszkujący Półwysep Apeniński przed powstaniem Imperium Rzymskiego. Archeolodzy odkryli w etruskich grobowcach czaszki z niekompletnym uzębieniem, uzupełnionym zadziwiająco zmyślnymi, złotymi mostami, do których przymocowane były ludzkie zęby.

Przez tysiąclecia protezy wykonywane były z najróżniejszych materiałów – fragmentów muszli, kości, złota i zębów zwierzęcych. Na przykład amerykański prezydent George Washington nosił protezy wykonane z kości słoniowej, zębów ludzkich i hipopotama. Zęby były przymocowane do protezy drewnianymi elementami. Ale najwięcej kłopotu sprawiały złote sprężyny, którymi połączone były dolny i górny łuk protezy. Miały one tendencję do rozprężania się, więc prezydent musiał nieustannie zaciskać usta. Zdarzało się nawet, że proteza wyskakiwała mu znienacka z ust.

Wstawiane zęby mocowano złotymi drutami – jak u Anny D’Alegre, ale też rzemieniami czy nićmi. A w XVIII w., na fali najróżniejszych medycznych eksperymentów, odkryto, że ludzkie zęby wyrwane z kości mają tendencję do ponownego wrastania. Tak narodziła się idea przeszczepów zębowych. Jednak do tego trzeba było mieć pełną sakiewkę. Zanim takiemu bogaczowi dentysta usunął ząb, nakłaniał jakiegoś biedaka, żeby ten dał sobie wyrwać zdrowy ząb, oczywiście za sowitą opłatą. Dentysta umieszczał przeszczep i przywiązywał do sąsiednich zębów nicią, żeby nie wypadł. W końcu i tak wypadał, zazwyczaj po kilku miesiącach, o ile wcześniej pacjent nie zszedł z powodu ciężkiego zakażenia.

Przy pisaniu artykułu korzystałam z książki „Bolesna historia stomatologii” Jamesa Wynbrandta (przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk), Wyd. Marginesy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version