Z kluczem na szyi całymi dniami biegali na podwórku. Zostali nauczeni, że emocje trzeba tłumić, a najważniejsza w życiu jest rywalizacja. Dzisiaj sami są rodzicami i stają przed trudnym wyborem. Z jednej strony chcą uciec od schematów i przekonań, w których dorastali. Z drugiej nie radzą sobie z oczekiwaniami, które nakłada na nich współczesny świat.

— Dziś mogę przyznać, że nieprzepracowane doświadczenia z dzieciństwa wpływają na to, jaką jestem mamą dla swoich córek — opowiada Kinga. — Nie potrafię być surowa, konsekwentna i stanowcza, moje dziewczyny często to wykorzystują — dodaje.

Nie miała łatwej młodości. Pochodzi z ubogiej, dysfunkcyjnej rodziny. — Często w domu, jak jeszcze mieszkałam z rodzicami, nie było co jeść — wspomina. Kinga bardzo młodo urodziła córkę. Dzisiaj jest mamą szóstki dzieci. Kiedy dorastała, doświadczyła wielu trudności, dlatego postanowiła, że swoje dzieci będzie przed nimi chronić.

— Stresuję się, że im czegoś zabraknie. Wiele razy było mi smutno, że nie mogę im kupić, czy dać czegoś, co by chciały. Szczególnie, jak mówiły, że inni to mają to i tamto, a one nie. Nie chcę, aby czuły się gorsze od innych, tak, jak ja się czułam — wyjaśnia.

Dlatego, żeby zapewnić im, jak najwięcej, pracowała ponad normę, siedem dni w tygodniu. Kiedy odeszła od toksycznego męża, starała się dzieciom wynagrodzić trudną sytuację.

— Nie miały mamy, tylko zabawki, ubrania, gry. Myślałam, że są szczęśliwe. Prezenty na święta, dzień dziecka, urodziny — nie oszczędzałam i tym samym sprawiłam, że moje dzieci stały się roszczeniowe. Ciągle było im mało. Stały się wiecznie niezadowolone, a co najgorsze, uzależniły się od telefonów.

Pozwalałam im na dużo, dopiero z wiekiem, z doświadczeniem i po poznaniu mojego obecnego partnera, zauważyłam, że dzieciom trzeba stawiać granice— mówi. Za wszelką cenę nie chciała być surową matką, bo sama taką miała. — Czułam się przez moją mamę niekochana. Traktowała mnie bardzo surowo, ale uświadomiłam to sobie dopiero niedawno. Z perspektywy czasu widzę, że kiedy 16 lat temu urodziła się moja córka, byłam przerażona, nie wiedziałam, jak ją wychować. Nie ukrywam, że dla niej zazwyczaj jestem najbardziej surowa. Nie raz wykrzyczała mi, że jej nie kocham. Ja jako dziecko DDA nie umiem się cieszyć, okazywać radości. Zauważyłam, że moje dzieci też przejmują to po mnie — wyznaje.

Dostrzegając problem, Kinga zapisała całą rodzinę do poradni psychologicznej. — Rozmawiamy, jest to bardzo trudne i dla mnie i dla partnera, bo oboje jesteśmy z rodzin dysfunkcyjnych. Dziewczyny też uczą się dopiero mówić o tym, co czują — opowiada. To nie zawsze, jak zaznacza, są miłe sprawy. — Bywają zazdrosne, mówią, że mam dla nich za mało czasu. Ale często same przypominają, że mieliśmy rozmawiać. Coraz więcej mówią o swoich emocjach, o tym, co je wkurza, smuci, czy cieszy. A my pytamy, jak by chciały, żeby wyglądało ich dzieciństwo — zaznacza i podkreśla, że wychowywanie dzieci to ciągła nauka i odkrywanie, że wpojone schematy nie zawsze są skuteczne. Kiedyś żyła w przekonaniu, że jej dzieciom można wszystko. Nie pozwalała nikomu zwracać im uwagi. — Teraz najważniejsze jest dla mnie, aby były zdrowe, by skończyły szkole, usamodzielniły się i nie popełniały moich błędów. Aby miały poczucie własnej wartości, darzyły szacunkiem ludzi i same były szanowane. Aby na siłę nie szukały miłości, tylko żyły w zgodzie same ze sobą — dodaje.

— Miałam bardzo trudne dzieciństwo. Jestem z domu dysfunkcyjnego — wspomina Adrianna. Nie było w nim alkoholu ani przemocy. — Ale nie miałam zaspokojonych podstawowych potrzeb. Rodzice nie rozmawiali ze mną o emocjach — mówi. Cztery lata temu urodziła córkę. Jak wspomina, nie miała wówczas w nikim wsparcia. Ani w teściach, ani w rodzicach. — Narodziny dziecka, to była dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Wszystkie problemy zdrowotne, które się pojawiały, mnie rozbrajały. Byłam bezradna, czułam, że nie mogę pomóc swojej córce — opowiada. Z czasem pojawiały się kolejne problemy i trudności.

— Jestem wdzięczna rodzicom za życie. Wiem, że dali mi wszystko, co wtedy mogli. Nie jestem na nich zła. Ale jakbym szła wpojonym przez rodziców schematem, mogłabym zrobić mojej córce krzywdę. Kiedyś były inne czasy. Rodzice nie mieli wzorców, robili to, co czuli i to, co wszyscy wtedy robili. My mamy potencjał, książki, internet. Jak nasi rodzice nas wychowywali, nie było tylu wychowawczych pomocy — tłumaczy. Adrianna postanowiła, że skorzysta z nowych możliwości. Czytała i dowiadywała się coraz więcej o tym, jak zdrowo wychowywać dzieci.

— Zanim zaczęłam pracę nad sobą, moje dzieciństwo miało ogromny wpływ na to, jak wychowywałam córkę. Dzieci chorują przez nas. Przez to, że relacja między rodzicami się nie układa, że się kłócą. Dziecko widzi, że mama jest smutna. To też na nie wpływa. Na moją córkę wpływało — wspomina. Rok temu zapisała się na kurs świadomego rodzicielstwa. — Dzięki niemu nauczyłam się, jak nie popełniać rażących błędów wychowawczych. Nie chodzi o to, żeby być perfekcyjną matką, bo do ideału jest daleko. Jako mama mam być odpowiedzialna, dojrzała i dorosła. Rodzic ma być rodzicem, a nie straumatyzowanym dzieckiem — mówi.

Od tamtej pory regularnie rozmawia z córką o emocjach. — Staram się z nią pracować, żeby ich nie tłumiła. Żeby potrafiła wyrażać złość, że nie musi bić, pluć, krzyczeć czy popychać kogoś, bo są inne sposoby. Ale to nie jest łatwe, bo ja nie byłam tego nauczona. Sama cały czas się tego uczę — zauważa. Emocji i cierpliwości, bo jak dodaje, w macierzyństwie właśnie ona jest najważniejsza. — Mając tę świadomość, którą mam teraz, nie wiem, czy ponownie podjęłabym decyzję o zostaniu mamą. Wiedziałam, że to jest ciężka praca, ale nie spodziewałam się, że to jest harówka. Nie wystarczy urodzić dziecka, nakarmić i dać wykształcenie. Trzeba opiekować się i zadbać o nie kompleksowo. Dziecko trzeba wysłuchać u ukochać. Ja nie miałam tego szczęścia — zaznacza.

Adrianna weszła w związek i urodziła dziecko, bo była przekonana, że tak trzeba. W takim modelu rodziny dorastała i taki uznawała za jedynie słuszny. — Jesteśmy nauczeni, że tylko powtórzenie takiego schematu da nam szczęście. Jednak jeżeli same ze sobą nie będziemy szczęśliwe, to ani dziecko nie da nam szczęścia, ani nawet najbardziej kochający partner — dodaje.

— To, jak byłem wychowywany, zdecydowanie ma wpływ na to, jakim ojcem jestem dla swoich córek. Ale ta autorefleksja nie pojawiła się od razu, a przyszła z czasem. Najważniejsze dla mnie jest, żeby za wszelką cenę być ojcem, który jest obecny. Żeby rodzinę stawiać na piedestale — tłumaczy Sławomir, ojciec dwóch córek, autor bloga „Tata Nauczyciel”. Trzydzieści lat temu, kiedy dorastał, panował zgoła inny model rodziny. To mamy przeważnie zajmowały się wychowywaniem dzieci, a ojcowie pracowali. — Jestem równoważnym rodzicem. Tak z żoną staramy się funkcjonować. Wychowuję dziecko razem z nią, na sto procent swoich możliwości, a nie tylko pomagam, jak miało to często miejsce w czasach, w których ja dorastałem — wyjaśnia.

Sławomir zaznacza, że jest w uprzywilejowanej pozycji, bo skończył studia pedagogiczne. Zawodowo pracuje jako nauczyciel. — To też mnie ukształtowało i pozwoliło nauczyć się wielu metod wychowawczych. Ale teoria rozmija się z praktyką. Nie da się przygotować na rodzicielstwo, bo nigdy nie wie się, jakim dzieckiem okaże się nowy człowiek — wyjaśnia. A każdy człowiek jest przecież inny. Ma inny charakter i inne potrzeby.

— Ojcostwo jest wymagające i angażujące, ale tym samym wspaniałe. Na wszystko, co dobre trzeba zapracować. Moim córkom chcę przekazywać dobre wzorce na przyszłość. Najtrudniejsze są momenty, w których odkrywam, że nie do końca jestem takim rodzicem, jakim chce być. Najpierw reaguję, potem myślę. Refleksja przychodzi z czasem, ale staram się nad tym pracować — mówi.

Uczy się na błędach i sukcesach. Swoich i tych, które obserwuje w pracy. — Jako pedagog widzę, że mamy większy dostęp do wiedzy teoretycznej i praktycznej, a przez to zwiększa się nasza świadomość. Kiedyś był jeden słuszny model rodziny i wychowania. Teraz to się często zmienia. Ojcowie są obecni w życiu dzieci. I ja też chcę być obecny — dodaje.

— To coraz częstsze zjawisko. Pokolenie, o którym mówimy, to pokolenie millenialsów, czyli osób, które miały dostęp do internetu, a co za tym idzie, do czerpania wiedzy z wielu źródeł. Nie tylko jak wcześniejsze pokolenia — rodzinnych (matek, ojców, babć i dziadków). Coraz częściej zaczynają kwestionować to, jak byli wychowywani i co mogliby zmienić w sposobie, w który sami wychowują swoje dzieci — wyjaśnia Emma Nawrocka, psycholożka, socjolożka.

Odczuwają stres i niepewność. Bo muszą wypróbować nowy model wychowywania, bo chcą sprostać wymaganiom. A media społecznościowe dają im dodatkowe bodźce i wzorce. — Myślą, że zostali wychowani w określony sposób, który powinni powielić, jeżeli są zadowoleni ze swojego dzieciństwa, ale wokół słyszą inne rady i inne możliwości. Jednocześnie są przekonani, że powinni dążyć do idealnego rodzicielstwa — zauważa ekspertka.

W parze ze stresem i niepewnością niekiedy idzie poczucie winy. —Nie da się sprostać standardom bez zasobów. Szczególnie gdy ich dzieciństwo było wyzwaniem. Trudno przełamać im schemat, a więc czują się winni. To wszystko sprawia, że są zmęczeni psychicznie. Ciągle dążą do spełniania zewnętrznych oczekiwań, podczas gdy one są w konflikcie z oczekiwaniami rodzinnymi — dodaje. A to prowadzi do konsekwencji, które nie zawsze łatwo jest naprawić.

— Jednym ze skutków takiej postawy jest na pewno helikopterowe rodzicielstwo, a więc nieustanne kontrolowanie i ochrona dziecka. Pokolenie rodziców było wychowywane bez kontroli. Nikt nie patrzył, czy się przewrócili. Ze swoimi emocjami i różnymi sytuacjami musieli sobie radzić sami. Tymczasem oni są w stanie czuwania cały czas. Chcą zapewnić dziecku maksymalne bezpieczeństwo. Ale bardzo łatwo przesadzić — tłumaczy Emma Nawrocka.

Dziecko ma wówczas dosyć i zaczyna się buntować. Nie komunikuje o tym na bieżąco, bo nie jest nauczone rozmawiania o emocjach. Przecież z jego rodzicami nikt o tym, co czują, nie rozmawiał. Skutki takiego nadmiernego rodzicielstwa i zapewniania wszystkiego, jak dodaje psycholożka, obserwujemy i będziemy obserwować. Następne pokolenia mogą przejawiać choćby trudności w podejmowaniu własnych decyzji.

— Zapominamy o tym, że każdy z nas ma bagaż doświadczeń. Najpierw musimy pewne rzeczy przepracować i zrozumieć. Mimo że schematy często się powtarzają, bo millenialsi dorastali w podobnych czasach, a więc dzielą wspólnotę doświadczeń, każdy przypadek jest inny — zauważa Nawrocka. Z jednymi rodzice o emocjach nie rozmawiali, dla innych byli za surowi, jeszcze innym dawali zbyt dużo wolności. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.

— Dobrym sposobem, jest więc rozmowa ze swoimi rodzicami. Oni często mówią, że gdyby mieli świadomość i wiedzę, która jest dostępna teraz, zmieniliby swoje zachowanie względem dziecka. Rozmowa z rodzicem, jak dzisiaj by postąpił, może być dobrym wyzwalaczem dla nowego pokolenia rodziców — wyjaśnia ekspertka. Kolejnym krokiem, jak mówi, jest rozmowa z dziećmi. — Im więcej ich jest, tym więcej punktów widzenia. Warto być wobec siebie krytycznym, ale nie krytykanckim. Warto dać sobie przestrzeń na błędy i mówić o tym dzieciom. To też im pokazuje, że mają prawo się mylić — dodaje. Uzupełnieniem pracy nad rodzicielstwem będzie psychoterapia.

— Mam świadomość, że nie wszyscy są zwolennikami tej metody. Ale to jest najważniejszy krok, bo to powoduje, że zadajemy sobie sami pytania i rozważamy to, co dzieje się w naszym życiu. Warto podawać w wątpliwość to, co dostarczają nam media społecznościowe, ale też to, czego nauczyliśmy się w młodości. Warto analizować i szukać własnej drogi — zapewnia Nawrocka.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version