Czy Kamala Harris przegra wybory na własne życzenie? Do końca kampanii pozostały równo cztery tygodnie. Demokraci wciąż zachowują się, jakby nie do końca wiedzieli, jak chcieliby ją prowadzić. 

Zobacz wideo Tego w amerykańskiej debacie wyborczej nie widzieliśmy od lat. Walz i Vance zaskoczyli wszystkich

Kandydatura Harris spotkała się początkowo z tak ciepłym i energicznym przyjęciem dlatego, że niosła w sobie obietnicę świeżości i nowego otwarcia. Od wielu miesięcy badania opinii publicznej jasno dawały znać, że amerykańscy wyborcy nie chcą ani Bidena, ani Trumpa – i są gotowi masowo przelać swoje nadzieje na tę partię, która zaproponuje im alternatywę. Nikki Haley, kontrkandydatka Trumpa w prawyborach republikanów, prowadziła w bezpośrednich sondażach z Bidenem nawet o paręnaście punktów procentowych. Mimo tego, że jako wiceprezydentka Harris jest wizerunkowo mocno „sklejona” z urzędującym prezydentem, to po wkroczeniu do wyścigu od razu poprawiła notowania demokratów w walce z Trumpem o 5-6 pp. Nic dziwnego, że pierwszy, dobrze rezonujący z wyborcami slogan kampanijny Kamali brzmiał „we are not going back”. Przeszłość zostawiamy za sobą. Zarówno Trumpa, jak i Bidena. 

Przed sztabowcami Harris stały dwa główne zadania. Pierwsze – utrzymać się na fali świeżości i wytwarzanej przez nią społecznej energii. Drugie – przedstawić ich kandydatkę wyborcom, z których ogromna część niewiele o Harris wiedziała i/lub kojarzyła ją jedynie jako zastępczynię Bidena. Przepis na sukces wydawał się zatem prosty – aktywna, stawiająca na jak największą oddolną mobilizację i oparta na wiecach i występach medialnych kampania skupiająca się w dużej mierze na tym, jaka jest wizja państwa i lepszego jutra kandydatki, na podkreślaniu, co różni ją od Trumpa i na trzymaniu dystansu od Bidena, a to wszystko przyprawione narracją opartą o ocieplające wizerunek wątki biograficzne. 

Tyle teorii. W rzeczywistości kampania Harris prowadzona jest tak, jakby osoby za kierownicą chciały uporczywie udowodnić, że są w stanie wygrać wyścig z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Sierpniowa konwencja wyborcza była jednym wielkim benefisem na cześć urzędującego prezydenta. Harris długi czas odmawiała mediom jakichkolwiek wywiadów, a gdy już zaczęła ich udzielać, to głównie po to, żeby odcinać się od swoich przeszłych poglądów i podkreślić swoje przywiązanie do programu Bidena. Po początkowej wakacyjnej ofensywie wiecowej wrześniowy kalendarz Harris przypominał swoją intensywnością kampanię Hillary Clinton sprzed ośmiu lat – dużo spotkań za zamkniętymi drzwiami i narad ze sztabowcami, mało wydarzeń otwartych dla wyborców. Zamiast ambitnej wizji przyszłości jest straszenie Trumpem i zabieganie o poparcie ze strony dawnych republikańskich dygnitarzy. W ostatnich dwóch tygodniach sztab Harris szczyci się na każdym kroku, że do głosowania na nią nawołuje były wiceprezydent USA Dick Cheney, znienawidzony przez demokratów (i ogromną większość amerykańskiego społeczeństwa) główny architekt „wojny z terrorem”, inwazji na Irak i Afganistan.  

Sztabowcy Harris prowadzą kampanię w sposób niezwykle defensywny – tak, jakby najlepszą szansą na wygraną było ukrywanie kandydatki i odwracanie od niej uwagi wyborców. Mówiąc krótko, zachowują się tak, jakby ich kandydatem był Joe Biden. To ogromny błąd. Za każdym razem, gdy Harris przejmowała inicjatywę – jak choćby w pierwszych tygodniach po ogłoszeniu kandydatury albo bezpośrednio po debacie telewizyjnej z Trumpem – jej poparcie w sondażach i wskaźniki zaufania natychmiast szły w górę. A następnie stawały w miejscu, bo jej kampania wracała na asekuranckie tory. Jesteśmy ponownie w momencie przechylenia się wahadła – Harris jest w trakcie ofensywy medialnej, udziela wywiadów, zwiększyła liczbę zapowiadanych wieców. Na jak długo? Czas pokaże.  

Widać tu oczywisty paradoks. Sztab Harris prowadzi kampanię tak, jakby chciał za wszelką cenę obronić minimalną przewagę, jaką dają jej obecnie sondaże, choć to właśnie ta „pragmatyczna” ostrożność jest przyczyną tego, że przewaga nie rośnie, a wynik wyścigu wciąż wisi na włosku. Jak wskazują dziennikarze Politico, jest to tym bardziej kuriozalne, że doradcy demokratki zdają się mieć tego częściowo świadomość. W zakulisowej rozmowie z portalem przyznali, że mają nadzieję, że dojdzie jednak do drugiej debaty telewizyjnej z Trumpem, dzięki której Harris będzie mogła zaprezentować się ponownie niezdecydowanym wyborcom, którzy mają poczucie, że wiedzą o niej za mało. Trump nie zgodzi się jednak na debatę, jeśli nie będzie czuł, że znalazł się pod ścianą i jego szanse na wygraną są na tyle słabe, że niespodziewanie dobry występ w debacie to jego ostatnia nadzieja. Żeby do tego doszło, sztab Harris musi przestać bać się własnego cienia, odblokować hamulec ręczny, który towarzyszy mu przez całą kampanię i wykorzystać to, że ich kandydatka jest znacznie bardziej lubiana od jej republikańskiego rywala. 

Sondaż tygodnia: Amerykanie chcą, żeby Harris pokazała, co ją różni od Bidena

Po czym poznać, że demokraci strzelają sobie w stopę? Trudno o lepszy dowód niż to, że gdyby to republikanie mogli decydować o tym, jak powinna wyglądać kampania Harris, niewiele by w niej zmienili. 

W ostatnich tygodniach sztab Trumpa stawia zdecydowanie na promowanie narracji, że Harris to po prostu kontynuacja polityki administracji Bidena. W wyświetlanym nieustannie w ostatnich dniach w wahadłowych stanach klipie wyborczym kandydata republikanów narrator mówi, że za czasów Bidena Amerykanie zmagali się z najwyższą od 40 lat inflacją, rekordowymi cenami paliw i mieszkań czy spadkiem dochodów. I straszy, że wygrana Harris oznaczałaby, że ta sama polityka gospodarcza, która doprowadziła do spadku poziomu życia amerykańskich rodzin, będzie kontynuowana. 

Wspierająca demokratów pracownia opinii publicznej Blueprint 2024 przeprowadziła we wrześniu badanie mające na celu sprawdzenie, czy w obliczu ataków ze strony republikanów Harris powinna bardziej odciąć się od Bidena – i jeśli tak, to w jaki sposób. Wyniki są jednoznaczne. Przekazy kampanijne Harris są najefektywniejsze, gdy w jasny sposób zawierają przekaz odcinający się od urzędującego prezydenta. Z najgorszym odbiorem spotykają się te, które zaznaczają chęć kontynuowania obecnej linii Białego Domu. Co więcej, identyczne obietnice wyborcze są postrzegane mniej pozytywnie, jeśli znajduje się przy nich wzmianka o tym, że popiera je Biden. 

Jak wykazało badanie, nie każda forma zdystansowania się od odchodzącego prezydenta jest sobie równa. Wyborcy najlepiej reagowali na przekazy dotyczące kluczowych dla nich zagadnień – takich jak inflacja i imigracja – w których Harris zaznaczała, co różni ją od Bidena, i wychodziła z opowieścią o swoim nowym podejściu. Mniej przekonujące były deklaracje o odcięciu się pozbawione konkretów lub dotyczące mniej istotnych zagadnień programowych. Na samym końcu znalazły się czysto wizerunkowe próby zdystansowania się – oparte na różnicy wieku i płci między Harris a Bidenem. Wyborcy oczekują czegoś więcej niż stwierdzenia, że nadeszła wielka zmiana, bo Kamala Harris lubi Taylor Swift, a Joe Biden Bruce’a Springsteena.

Zdjęcie tygodnia: hop hop hop!

W sobotę Donald Trump zorganizował wiec wyborczy w Pensylwanii. Na wiec zaprosił Elona Muska, któremu dał przemawiać ze sceny. Elon Musk, jak widać, bardzo się podekscytował sytuacją, a jego świadomość ciała możemy podziwiać na zdjęciu powyżej.

Wiec odbył się w Butler w Pensylwanii, czyli tam, gdzie miał miejsce lipcowy zamach na Trumpa. Na jego stronie internetowej wydarzenie nazwano „Powrót do Butler”, we wszystkim chodziło głównie o to, żeby przypomnieć wyborcom, że hej, strzelano do mnie, przeżyłem zamach. Jeśli chodzi o przemówienie Elona Muska, było o wiele bardziej ponure niż sugerowałoby to brykanie po scenie. „Druga strona chce wam odebrać wolność słowa. Chcą odebrać wam prawo do noszenia broni. Chcą wam – tak naprawdę – odebrać prawo głosu” – wieszczył posępnie najbogatszy człowiek na świecie, który oficjalnie poparł Trumpa właśnie w następstwie lipcowej strzelaniny. Musk czempionem wolności słowa mieni się nie od dziś. W jego oglądzie świata polega ona na tym, żeby na Twitterze można było pisać dowolne nienawistne głupoty, jeśli są zgodne z jego własnymi poglądami, a za to nie można było pisać słów, których on sam nie lubi (np. terminu „cispłciowość”). 

Cytat tygodnia: republikanie vs. aborcja

Trzeba zagwarantować kobietom możliwość autonomicznego podjęcia decyzji o tym, czy chcą mieć dzieci, na podstawie swoich własnych przekonań, bez jakichkolwiek interwencji czy presji ze strony rządu.

Kto tak broni prawa do aborcji na życzenie? Nie żadna Kamala Harris, nie żadna Michelle Obama, nie żadna Hillary Clinton. Nie – to Melania Trump. Zdanie pochodzi z jej autobiografii „Melania” (premiera 8 października, ale ten akurat fragment już wcześniej opublikował Guardian). Była pierwsza dama zamieściła na Twitterze film promujący książkę, w którym też odnosi się do kwestii praw reprodukcyjnych. „Wolność jednostki to fundamentalna wartość, a ja jej bronię. To podstawowe prawo – które od urodzenia mają wszystkie kobiety – nie może być przedmiotem kompromisów” – mówi.

Dlaczego to ważne? Bo prawa reprodukcyjne to jeden z głównych tematów tej kampanii. To wskazani przez Trumpa sędziowie Sądu Najwyższego pozbawili Amerykanki gwarantowanego na poziomie federalnym prawa do przerwania ciąży. W debacie prezydenckiej Trump twierdził, że skoro o zasadach dotyczących aborcji decydują poszczególne stany, to przecież wszystko gra. Ale niektóre z nich wprowadziły na tyle drakońskie prawo – przewidujące m.in. odpowiedzialność karną lekarzy – że Polki i Amerykanki mogą sobie dzisiaj podać ręce, jeśli chodzi o strach przed tym, że komplikacje w ciąży skończą się śmiercią. 

Przerywanie ciąży to dla Trumpa trudny temat. Podczas gdy partyjne jastrzębie w Partii Republikańskiej życzyłyby sobie bezwzględnego zakazu aborcji, opinia publiczna niekoniecznie podziela to zdanie. W Nevadzie – jednym z kluczowych stanów dla tych wyborów – ostatnio przeprowadzono sondaż, który pokazał, że blisko 70 proc. republikańskich wyborców sprzeciwia się kryminalizacji aborcji w pierwszych kilku miesiącach ciąży. J.D. Vance, zapytany o prawa reprodukcyjne podczas debaty z Timem Walzem, rozwadniał sprawę, jak mógł. W tym kontekście zdecydowana opinia Melanii Trump jest jak skierowanie snopu światła na jeden z najbardziej niewygodnych tematów tej kampanii. Biorąc pod uwagę, że była pierwsza dama niemal nie uczestniczy w kampanii męża, ten chętnie za to obwozi ze sobą niejaką Laurę Loomer (więcej o niej mówiliśmy w odcinku „Co to będzie w Ameryce” nie bez kozery zatytułowanym „Nowa dziewczyna Trumpa”) – nie dziwią internetowe spekulacje, że oho, państwo Trumpowie już w separacji, a po wyborach może być rozwód. 

Polski akcent: Trump u Rachonia

Kandydat republikanów udzielił niedługiego wywiadu Michałowi Rachoniowi z telewizji Republika. Wspominał w nim m.in. swoje przemówienie w Warszawie (które, jak sam ocenił, świetnie mu wyszło). Mówił o NATO, Rosji, Andrzeju Dudzie, wyznał także, że kocha nasz naród i ma z nami „niezwykłe relacje”. Druga strona za to – według Trumpa – nie lubi Polaków, nie lubi religii i w ogóle nic im się nie podoba. Dosłownie. Jeśli ktoś jest ciekawy, a niekoniecznie gotów na oglądanie całości, to dokładne cytaty z rozmowy („prosto z Trump Tower”!) znajdziecie w tekstach Katarzyny Rochowicz i Daniela Droba:

My tu gadu gadu, a tymczasem część Amerykanów oddała już głosy

W Stanach Zjednoczonych można głosować korespondencyjnie z wyprzedzeniem – i bardzo wiele osób z tego korzysta. Cztery lata temu to rozwiązanie wybrało aż 46 proc. wyborców. Ale już osiem lat temu, kiedy o covidowych lockdownach nikomu się nie śniło, korespondencyjnie oddano mniej więcej jedną czwartą głosów. W chwili, gdy to czytacie, głosować mogą już m.in. mieszkańcy Illinois, Minnesoty, Alabamy czy Wirginii, na dniach dojdą do tego kolejne stany. Ale w tym roku republikańscy wyborcy mogą być do tego mniej skłonni niż ci, którzy wolą demokratów.

I nic dziwnego – bo Donald Trump uparcie wiąże głosowanie korespondencyjne z oszustwami wyborczymi. Tylko w ostatnich tygodniach mówił, że wczesne oddawanie głosów jest głupie, a listonosze gubią setki tysięcy kart wyborczych, „być może specjalnie”. Tym samym Trump torpeduje wysiłki lokalnych sztabów własnej partii – które starają się w tej chwili zachęcać zdecydowanych wyborców, by nie zwlekali z oddaniem głosu, tylko wysłali go jak najszybciej. Dlaczego? Jak tłumaczył w rozmowie z portalem Politico Mark Graul, strateg republikanów z Wisconsin, sprawa jest prosta. Kiedy wiesz, że ktoś już zagłosował, to skreślasz go z listy osób do przekonania w ramach kampanii bezpośredniej (czyli takiej, kiedy działacze chodzą po domach albo dzwonią do wyborców). Możesz wtedy przekierować siły gdzie indziej. „W ten sposób zyskuje się dodatkowe pięć czy dziesięć tysięcy głosów, które mogą zdecydować o ostatecznym wyniku” – mówi Graul. Więcej o zasadach wyborów w USA, w tym o głosowaniu korespondencyjnym, opowiadamy w najnowszym odcinku „Co to będzie”.

Chcesz, żeby nic cię nie ominęło, a nie chce ci się szukać? Dołącz do kanału nadawczego Gazeta.pl „Co to będzie w Ameryce”. Znajdziesz tam najważniejsze informacje na temat kampanii wyborczej w USA.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version