Pan Z., 86-letni pacjent, nie żyje. Andrij K., 27-letni lekarz rezydent, dwa miesiące spędził w areszcie z zarzutem zabójstwa. Lekarz, który zawiadomił prokuraturę, dostał łatkę kapusia. Angażują się politycy, interweniuje prokurator krajowy. Jednak odpowiedzi na najważniejsze pytania nie ma.

Późną nocą 9 stycznia do Wielospecjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Gorzowie Wlkp. karetka przywozi 86-letniego mężczyznę z silnym bólem brzucha. Jest przytomny i w kontakcie. Lekarze diagnozują zator tętnicy krezkowej (zaopatruje w krew narządy w jamie brzusznej) i zakrzep w aorcie brzusznej. Do tego zawał nerki, śledziony, jelita i sepsę. Stan oceniają jako bardzo ciężki, a rokowania niepomyślne. Rano Z. jest operowany. Ok. godz. 10.30 zostaje przewieziony na salę wybudzeniową. Godzinę później już nie żyje.

Mijają cztery miesiące. Gorzowska prokuratura stawia lekarzowi najcięższy zarzut kryminalny – zabójstwo. Do dziś nie zdradza, na jakiej podstawie. Sąd przychyla się do wniosku o areszt. Andrijowi K. grozi co najmniej 10 lat więzienia.

– Normalnie w sprawach medycznych idzie się pod kątem błędu lekarskiego. Tym razem prokurator rejonowy postąpił nietypowo. Nie przewidział konsekwencji? – zastanawia się jeden z gorzowskich prokuratorów.

Aresztowanie Andrija K. rozpętało burzę. Okręgowa Rada Lekarska apeluje do prokuratora generalnego Adama Bodnara o przejęcie nadzoru nad śledztwem i uchylenie aresztu. „Kwalifikacja tego ewentualnego czynu jako zabójstwa świadczy o dezynwolturze prawnej prokuratora” – pisze szefowa gorzowskiej ORL Ewa Joniec.

Ten pacjent był jak ten kot Schrödingera: i żył, i nie żył de facto – słyszę od urzędnika gorzowskiego szpitala.

Z wnioskiem o pilną weryfikację kwalifikacji prawnej występuje też do Bodnara Naczelna Rada Lekarska, a potem ponad 2 tys. lekarzy, głównie anestezjologów, podpisuje się pod listem otwartym. Piszą: „Wielu z nas zaczyna zastanawiać się, czy nasza dotychczasowa dobra praktyka dotycząca leczenia pacjentów w terminalnym stanie nie naraża nas na podobne zarzuty. Nie można dopuścić, aby ten »efekt mrożący« pogłębiał się, wpływając tym samym na naszą codzienną praktykę lekarską”.

Lekarze wytykają organom ścigania brak opinii biegłych.

– Na jakiej podstawie prokurator sformułował zarzuty? Przecież nie zna się na medycynie – komentuje prof. Mirosław Czuczwar, członek Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii.

– W przypadku postępowania w sprawie błędu medycznego opinia biegłych jest podstawą, tu jednak mamy zupełnie inny zarzut. Priorytetem jest zabezpieczenie wszechstronne materiału dowodowego. Potem poddanie go analizie. I dopiero wtedy prokurator będzie podejmował decyzję, czy i w jakim zakresie korzystać z pomocy biegłych – tłumaczy rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Gorzowie Wlkp. Mariola Wojciechowska-Grześkowiak.

Przebieg zdarzeń znamy z wyjaśnień, jakie świadkowie ostatniej godziny życia pacjenta Z. złożyli przed wewnątrzszpitalnym zespołem powołanym do wyjaśnienia tej sprawy.

Po zabiegu Z. miał być przewieziony na Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Dlaczego tam nie dotarł? „Był w stanie ciężkim, a narastająca hipotensja [niskie ciśnienie – red.] mogła skutkować rychłym zgonem” – wyjaśnia lekarka M., która znieczulała pacjenta i czuwała nad nim po zabiegu.

Anestezjolożka twierdzi, że decyzję o wstrzymaniu się z przekazaniem Z. na oddział podjęła wspólnie z ordynatorem OAiIT Jerzym Stasiakiem.

– Spodziewali się, że może nie trzeba będzie tego przekazania w ogóle robić, bo pacjent zejdzie wcześniej – komentuje anonimowo doświadczony anestezjolog z gorzowskiego szpitala. – Byłby wtedy zgon na sali pooperacyjnej, nie na oddziale. To zawsze lepsze statystyki, mniej problemów i mniej wydatków.

Pacjent trafił nie do ogólnej sali wybudzeń, tylko do zapasowej, która tamtego dnia była nieczynna. – Żeby nie narażać innych pacjentów po zabiegach na widok ewentualnego zgonu – tłumaczyła anestezjolożka. Do opieki nad Z. musiała zaangażować dodatkowo dwie pielęgniarki z OAiIT.

Po przeniesieniu na salę wybudzeniową stan pacjenta się zmienił. „Parametry uległy poprawie. Wzrosło ciśnienie, pojawił się zapis saturacji” – opowiadała lekarka. Krążenie się ustabilizowało, zredukowała więc leki podnoszące ciśnienie krwi. Według wyjaśnień pielęgniarki po dodatkowych badaniach lekarka miała powiedzieć: „Pacjent jest w miarę”.

Zaordynowała standardowo morfinę oraz kontynuację leku usypiającego, bo Z. zaczynał się wybudzać ze znieczulenia operacyjnego. Zadzwoniła na OAiIT z informacją, że „zgon nie nastąpi tak szybko” i po raz kolejny uzgodniła przekazanie z ordynatorem. Potem wróciła na blok operacyjny.

Po godz. 11 na salę wybudzeń przyszedł z oddziału Andriej K., 27-letni rezydent drugiego roku anestezjologii i intensywnej opieki medycznej, lekarz z Ukrainy. „Przyszedł, popatrzył, wyłączył pompy. (…) Powiedział, że idzie zjeść kanapkę i żeby zadzwonić po niego, jak nastąpi zgon” – powiedziała zespołowi wyjaśniającemu sprawę pielęgniarka K.

– Ten pacjent był jak ten kot Schrödingera: i żył, i nie żył de facto – słyszę od urzędnika gorzowskiego szpitala.

„W praktyce był martwy. Przy życiu podtrzymywała go tylko aparatura. Andriij K. ją odłączył” – mówił w tygodniku „Polityka” Krzysztof Kaczmarek, dyrektor szpitala ds. medycznych w pierwszym artykule dotyczącym aresztowania Andrija K.

Na tę wersję powołują się teraz lekarze i eksperci komentujący sprawę.

„Zauważyłem szerokie, areaktywne źrenice, brakowało odruchu z tchawicy, co sprawdziłem, pociągając rurkę intubacyjną, żeby podrażnić tchawicę. Ciśnienie krwi (…) ulegało szybkiemu obniżeniu. (…) Uznałem, że nie warto przedłużać cierpień pacjenta” – wyjaśniał Andrij K.

„Zespół [szpitalny do wyjaśnienia sprawy – red.] ustalił, iż rokowania pacjenta były skrajnie niekorzystne. Śmiertelność w tym schorzeniu przekracza 90 proc. – czytamy w raporcie. – Wystąpienie zatrzymania krążenia praktycznie odbierało pacjentowi jakiekolwiek szanse na przeżycie. W takiej sytuacji każdy lekarz ma prawo podjęcia decyzji o niepodejmowaniu czynności resuscytacyjnych ze względów humanitarnych”.

Zespół stwierdził, że Andrij K. nie popełnił nawet błędu medycznego.

– Pacjent poza prawem do leczenia ma prawo do godnego odejścia, kiedy jego terapia byłaby daremna. Nasz szpital pacjentowi ten aspekt zapewnił – mówił prof. Maciej Żukowski, przewodniczący zespołu, podczas zwołanej przez szpital konferencji w połowie maja.

Andrij K. odłączył pompy z lekami podtrzymującymi krążenie i, jak twierdzą pielęgniarki, poszedł zjeść kanapkę. Kiedy wrócił, krążenie już ustało. Wtedy odłączył respirator.

– Może to brutalne z perspektywy laików, ale tak właśnie przebiega deeskalacja terapii i odstąpienie od uporczywego leczenia – mówi mi anonimowo anestezjolog z innego szpitala.

Zespół do zbadania okoliczności zgonu pacjenta Z. nie został powołany po aresztowaniu Andrija K., ale już 10 stycznia. Bo jeszcze tego samego dnia, kiedy pacjent Z. odszedł, trzech lekarzy, w tym szef OAiIT Jerzy Stasiak i wicedyrektor ds. lecznictwa Krzysztof Kaczmarek, zgłosiło problem prezesowi szpitala Jerzemu Ostrouchowi. O możliwości popełnienia przestępstwa zaalarmował ich inny lekarz z oddziału OAiIT – F., rezydent tuż przed uzyskaniem specjalizacji.

– Nie mogłem przejść do porządku dziennego nad tym, że lekarz odłączył od urządzeń podtrzymujących życie pacjenta, który być może miał szansę na dalsze leczenie – tłumaczy „Newsweekowi” lekarz sygnalista F., ale nic więcej o sprawie nie chce mówić.

– Pacjent Z. był przyjęty w stanie paliatywnym. Jeśli Andrij K. popełnił błąd, to najwyżej proceduralny – twierdzi dziś nowy rzecznik szpitala Paweł Trzciński. To doświadczony fachowiec od komunikacji, były wieloletni rzecznik Ministerstwa Zdrowia, z kontaktami w Warszawie. Zapewnia, że jego przyjście do Gorzowa zbiegło się z kryzysem wizerunkowym szpitala w sprawie pacjenta Z. zupełnie przypadkowo.

Gdy w połowie maja Trzciński zorganizował konferencję prasową, Andrija K. broniły już tuzy polskiej anestezjologii, m.in. prof. Mirosław Czuczwar. W sądzie i prokuraturze poręczyli za rezydenta były wiceminister zdrowia prof. Rafał Niżankowski oraz prof. Andrzej Matyja, były prezes Naczelnej Izby Lekarskiej. A także gorzowski senator PO Władysław Komarnicki (prezes szpitala Jerzy Ostrouch to były wojewoda lubuski, od lat związany z PO).

– Bronimy młodego człowieka, któremu, jeśli nawet popełnił błąd, nie ma prawa prokurator zrobić zarzutu zabójstwa – mówi „Newsweekowi” senator Komarnicki. – Jest mi wstyd za gorzowską prokuraturę, że na bazie zeznań, bez opinii biegłego, oparła takie mocne oskarżenie.

Gorzowska prokuratura nie ujawnia, na jakiej podstawie postawiła Andrijowi K. zarzut zabójstwa. Wnioski z raportu szpitalnej komisji, do którego dotarł „Newsweek”, w ogóle nie zawierają takiego wątku. Ale sprawa nie jest tak jasna, jak przedstawiono ją na majowej konferencji prasowej.

W raporcie zespołu do wyjaśnienia sprawy postępowanie Andrija K. określone zostało jako „absolutnie nieakceptowalne przy podejmowaniu tak istotnych dla losów pacjenta decyzji”. Nie wprowadził on do dokumentacji opisu stanu pacjenta ani czynności, jakie przy nim wykonywał.

Zapis funkcji życiowych pacjenta na medycznych monitorach obserwuje się tylko na bieżąco, nie gromadzi się go w formie zapisu elektronicznego. Informacje o tym powinny być w dokumentacji medycznej systematycznie uzupełniane.

Prof. Żukowski, który przewodniczył pracom zespołu i jest jednocześnie doradcą zarządu szpitala ds. anestezjologii i intensywnej terapii, wytknął szpitalowi błędy proceduralne popełnione na tym właśnie odcinku: brak wpisów dotyczących stanu pacjenta po przewiezieniu z sali operacyjnej; polecenia przekazywane ustnie zamiast na piśmie; brak ustalonych zasad przekazywania pacjenta z bloku na OAiIT; brak ustalonych granic kompetencji lekarzy w trakcie specjalizacji; brak ustalenia, pod czyim nadzorem danego dnia ma pracować lekarz w trakcie specjalizacji.

Zespół nie wyjaśnił, dlaczego Andrij K. nie przewiózł pacjenta na OAiIT, choć było to uzgodnione pomiędzy sprawującą nad pacjentem Z. nadzór lekarką M. a ordynatorem OAiIT. A po to Andrij K. przyszedł na salę wybudzeń. Nie poznaliśmy też odpowiedzi, dlaczego na własną rękę przejął pacjenta lekarki, która formalnie za tego pacjenta odpowiadała? Dlaczego nie poinformował jej ani nikogo innego o pogarszającym się stanie pacjenta? Dlaczego nie skonsultował działań z szefem swojego oddziału i opiekunem stażu ani z lekarką prowadzącą pacjenta Z.?

Czy rezydent na drugim roku specjalizacji ma w ogóle prawo na własną rękę decydować o tym, kiedy terapia pacjenta jest daremna i zakończyć ją bez konsultacji?

– Nie. To jest poza kompetencjami rezydenta – odpowiada krótko prof. Romuald Bohatyrewicz, zachodniopomorski konsultant wojewódzki w dziedzinie anestezjologii.

Według wytycznych Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii decyzja o niepodjęciu lub odstąpieniu od tzw. terapii daremnej musi zostać zarejestrowana w dokumentacji medycznej (najlepiej w postaci odrębnego protokołu) z dokładnym opisem uzasadnienia.

Pod takim protokołem powinno się podpisać dwóch lekarzy z zespołu leczącego, specjalistów z anestezjologii i intensywnej terapii oraz lekarz kierujący oddziałem.

Tylko że te standardy dotyczą pracy na oddziałach intensywnej opieki medycznej. A pacjent Z. leżał nadal na sali wybudzeniowej.

– Pracował zespół do wyjaśnienia tej sprawy. Ale znalazł się jeden, który stwierdził, że to nie wystarczy i zrobi zamieszanie. No i mamy konsekwencje: lekarze boją się odłączać nierokujących pacjentów, a pacjenci boją się naszego szpitala. Nikt już teraz na tym nie wygra – komentuje anestezjolog z dużym stażem w gorzowskim szpitalu.

Być może bomba by nie wybuchła, gdyby rezydent sygnalista nie złożył w prokuraturze doniesienia o możliwości popełnienia przestępstwa. Ale złożył i już 12 stycznia prezes Ostrouch powołał kolejny zespół – tym razem do wyjaśnienia zachowania lekarza sygnalisty. Zespół uznał, że F. naruszył art. 52 Kodeksu etyki lekarskiej, który zaleca ostrożność w formułowaniu opinii o działalności zawodowej kolegów i koleżanek po fachu. I skierował sprawę przeciwko niemu do Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej.

Nie skończyło się jednak nawet upomnieniem, bo rzecznik odmówił wszczęcia postępowania. Stwierdził, że sygnalista F. postąpił słusznie.

Ale w świat poszedł jednoznaczny sygnał. „Donosiciel skarży się na mobbing” – wołał tytuł w „Gazecie Wyborczej”, kiedy na początku maja lekarz F. złożył w Okręgowej Izbie Lekarskiej zawiadomienie, że w związku ze sprawą Andrija K. podlega w szpitalu mobbingowi.

Jak tylko ukończył rezydencki staż, F. uciekł ze szpitala na urlop i milczy.

13 czerwca prokurator krajowy Dariusz Korneluk wydał polecenie uchylenia aresztu tymczasowego wobec Andrija K. Zarządził też uzupełnienie materiału dowodowego „poprzez uzyskanie kluczowego dowodu, tj. opinii biegłego lekarza, zespołu biegłych albo instytucji naukowej lub specjalistycznej w celu ustalenia, czy decyzje podejmowane przez Andrija K. wobec pacjenta były prawidłowe, a jeśli nie, to czy zostały podjęte na skutek błędu medycznego”.

Prokurator generalny Adam Bodnar nie ma już więc na głowie rozsierdzonych lekarzy. Ma za to problem z prokuratorami.

Decyzja Korneluka nie spodobała się bowiem Stowarzyszeniu Prokuratorów Lex Super Omnia, które walczyło za rządów PiS o niezależność prokuratury. Władze LSO twierdzą, że choć Korneluk postąpił zgodnie z prawem, to wykorzystał przepisy wprowadzone przez PiS, by ubezwłasnowolnić prokuratorów. „Nowa prokuratura musi być budowana na fundamencie niezależności”, ponieważ „tylko niezależny prokurator jest gwarantem rzetelnego procesu” – piszą członkowie Lex Super Omnia do Bodnara.

Po dwóch miesiącach aresztu, 18 czerwca, Andrij K. wrócił do pracy w gorzowskim szpitalu. W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” powiedział: „Człowiek ma prawo umrzeć. Także w szpitalu. A ja na pewno nie podchodziłem do tego pacjenta z zamiarem zabójstwa”.

Na pytania „Newsweeka” nie chciał odpowiadać . – O przebiegu zdarzeń nie mogę mówić, bo toczy się śledztwo i moi prawnicy mi to odradzili – powiedział tylko.

Prokuratura nadal nie powołała biegłego, ale zarzutu zabójstwa nie wycofała.

Zapytaliśmy rzecznika Trzcińskiego, dlaczego w szpitalu brakuje procedur? Dlaczego rezydent sam może decydować o tak krytycznych sprawach, jak zakończenie terapii? Czy szpitalowi w Gorzowie brakuje kadr?

– Procedury nie są obowiązkowe. Szpital ma wysoki poziom certyfikacji i widocznie spełnił oficjalne wymogi. To, co należy poprawić, zostało wpisane w protokole zespołu. Zdarzył się wypadek, próbujemy wyciągać wnioski. Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii powinien być lepiej zarządzany, czynimy o to starania – odpowiedział rzecznik.

I dodał: – Czy doszło do błędu lekarskiego, czy do uchybień proceduralnych, musi rozstrzygnąć prokurator. Ale tu nie chodzi o zabójstwo. Lekarz ma prawo do stwierdzania zgonu.

Ustaliliśmy, że ordynator Jerzy Stasiak stracił stanowisko. Jego miejsce zajmie prof. Mirosław Czuczwar.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version