Ulę mierżą wpisy w mediach społecznościowych, w których ludzie cieszą się na „piątek, piąteczek, piątunio”. Denerwuje ją, gdy ktoś wstawia dziesiątki zdjęć z rodzinnego weekendu, a potem się skarży, że teściowa dała mu w kość albo że irytował mąż. Nie potrafi zrozumieć, skąd potrzeba udawania, że wszystko układa się wspaniale.

48-letnia Urszula weekendów nie znosiła od dziecka. Kojarzyły jej się z nadmiarem wolnego czasu i pokazówką. W jej domu panował schemat: od poniedziałku do piątku każdy zajmuje się sobą, w soboty i niedziele udajemy szczęśliwą rodzinę.

W podtrzymywaniu tego wzorca przodował ojciec. Weekend rozpoczynało towarzyskie spotkanie ze znajomymi, zwykle zakrapiane alkoholem. W sobotę od rana było sprzątanie, wieczorem kolejna impreza, a w niedzielę — leczenie kaca. Był to też dzień na zrobienie czegoś wspólnie i najczęściej oznaczało to wyjście lub wyjazd.

Ulę najbardziej cieszyły wyprawy na łono natury, zwykle jednak kończyło się na krótkim spacerze, a resztę dnia spędzali w knajpie. — To była męczarnia. Nikt mnie nie pytał, czy chcę pojechać w dane miejsce, czy będę się tam dobrze czuła. A jeszcze potem musiałam być zadowolona i za wszystko wdzięczna. Nie lubiłam też weekendowych imprez. Ludzie dyskutowali o polityce i religii, kłócili się, było mnóstwo niepotrzebnych emocji — stwierdza. — Codzienność była o wiele lepsza od weekendów, bo robiłam to, na co miałam ochotę. W wolnym czasie jeździłam na rowerze albo chodziłam na długie piesze wycieczki. Mogłam też spotykać się ze znajomymi — dodaje.

Kiedy założyła własną rodzinę, szybko się okazało, że weekendy też są udręką. Nie lubiła wyjazdów do teściów, na szczęście mieszkali daleko i mąż nie naciskał, żeby widywali się często. Ale w ich własnym domu Ula też nie czuła się dobrze. W tygodniu każdy zajmował się swoimi sprawami, a gdy w weekend czasu mieli dla siebie więcej, nie potrafili wspólnie go wykorzystać. — Darek najchętniej siedział przed komputerem. Jak już udało mi się go wyciągnąć na spacer albo namówić na inne rodzinne aktywności, widziałam, że się męczy. Tak, jak kiedyś nie czułam obecności ojca i matki, tak teraz nie czułam obecności partnera — wyznaje. — Szczególnie mocno doskwierało mi to w niedziele, bo wtedy trudniej było zająć sobie czymś głowę. Z czasem zaczęłam wychodzić w różne miejsca sama z dziećmi, ale to było niefajne. Dołowały mnie uśmiechnięte, miło spędzające czas rodziny. Wydawało mi się, że mają idealne życie. Dopiero później zrozumiałam, że to, co widziałam, to w wielu przypadkach fikcja.

Ulę mierżą wpisy w mediach społecznościowych, w których ludzie cieszą się na „piątek, piąteczek, piątunio”. Denerwuje ją, gdy ktoś wstawia dziesiątki zdjęć z rodzinnego weekendu, a potem się skarży, że teściowa dała mu w kość albo że irytował mąż. Nie potrafi zrozumieć, skąd potrzeba udawania, że wszystko układa się wspaniale.

Dziś jest po rozwodzie i ma dorosłe dzieci. Gdy rozstała się z Darkiem, poznała nowego mężczyznę, ale po jakimś czasie też zaczęło do niej docierać, że rzeczywistość rozmija się z jej oczekiwaniami. — Czułam się ciągle rozczarowana, że nie robi rzeczy, na które liczyłam: nie zaprasza do kawiarni, nie daje kwiatów, nie słucha tego, co mówię. W którymś momencie wpadłam na to, że mogę to robić sama dla siebie. Zaprosiłam się na kawę, kupiłam sobie najdroższy i najpiękniejszy bukiet róż, biżuterię. Stwierdziłam, że partner nie jest mi do niczego potrzebny — opowiada Ula. Przez rok towarzyszyło jej poczucie, że nie nadaje się do życia w związku. Dopiero niedawno zmieniła zdanie. Roberta poznała w nowej pracy. Nie było od początku płomiennego uczucia, długo wydeptywał do niej ścieżki. Ujął ją tym, że okazywał jej duże zainteresowanie. Słuchał uważnie, co mówi, zadawał mnóstwo pytań. Po raz pierwszy poczuła z kimś taką więź. Od kiedy są razem, bardzo polubiła weekendy, zwłaszcza niedziele. — To jedyny dzień, w którym Robert ma wolne. Czuję wtedy, że to czas dla nas i szczególnie mocno go doceniam. Przyjemność sprawia mi nawet skręcanie z nim mebli. Nareszcie jestem w związku, w którym żadne nie ciągnie w swoją stronę, tylko szukamy wspólnych rozwiązań. Po raz pierwszy robię coś tak świadomie z drugim człowiekiem. Mamy z Robertem duchowe połączenie — wyznaje.

Weronika jest instruktorką fitness i trenerką personalną. Ruchu nie miała zapisanego w DNA. W dzieciństwie była przy kości, poza lekcjami WF-u, aktywności fizycznej w jej życiu było niewiele. Wszystko zmieniło się, gdy w wieku 23 lat zdiagnozowano u niej cukrzycę typu I. Widząc leczniczy wpływ ruchu, postanowiła związać z nim życie zawodowe. Od poniedziałku do piątku miała dni wypełnione po brzegi, w weekend zaczynały się schody. — Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Najtrudniej było zimą albo w deszczową pogodę, bo odpadała jazda na rowerze czy bieganie. Od zawsze byłam zmarzlakiem. Siłownia też nie wchodziła w grę, bo jedyna w naszej okolicy była czynna tylko przez kilka godzin w sobotę, a do miasta nie zawsze miałam jak dojechać — wyjaśnia 39-latka. Żeby pozostać w ruchu, wymyślała więc sobie inne aktywności: sprzątała, przemeblowywała, układała ubrania. — Nie znoszę siedzieć bezczynnie. Organizm od razu daje mi znać, że jestem za długo w jednej pozycji. Zaczynają mnie boleć nogi i plecy. Poza tym, jak nic nie robię, zaczynam za dużo analizować i psychicznie się męczę — dodaje Weronika.

Najboleśniejsze są dla niej myśli o mamie, która od 8 lat jest w śpiączce. Dostała zawał, karetka nie dojechała na czas, doszło do niedotlenienia mózgu. — Jak mam za dużo czasu na myślenie, zastanawiam się, co by było, gdyby. Mam do siebie żal, że nie zauważyłam wcześniejszych sygnałów. Widziałam, że mama szybciej się męczy, ale nie skojarzyłam tego z chorobą. Może gdybym zareagowała w porę, byłoby inaczej? — zawiesza głos.

Po zapadnięciu mamy w śpiączkę, Weronika przez 7 lat również zmagała się z problemami zdrowotnymi. Zachorowała na tarczycę, długo nie mogła trafić na dobrego lekarza. Zdarzały jej się kołatania serca, ale wstydziła się o nich mówić, żeby nie było, że sobie wymyśla. W międzyczasie zmarł też na raka jej ojciec. — Za dużo tego jest, sport jest moim sposobem na odepchnięcie bolesnych myśli. Jak nie mam zajęcia, od razu mnie nachodzą. Postanowiłam skupić się na korzystaniu z życia, a nie zastanawianiu. Przełamałam strach przed zimnem i teraz nawet w niepogodę dbam o to, żeby w weekend był dłuższy bieg albo rower. Czasem teściowie zaproszą na obiad, więc nie siedzi się w domu. Wynalazłam też nową rzecz na soboty i niedziele: zapisałam się do szkoły — mówi Weronika. Czasami się zdarza, że w tym codziennym biegu łapie lekką zadyszkę, ale wtedy wystarczy nieco dłuższy sen albo kilka godzin odpoczynku, żeby poczuła, że nabrała energii. Czy nie boi się, że przyjdzie moment, kiedy bycie w ruchu stanie się nieskuteczne i wszystkie odpędzane emocje wybiją z podwójną siłą? — Być może tak będzie. Wtedy będę musiała sobie z tym poradzić — twierdzi.

Zdaniem dr Mirosławy Leopold, psycholog wsparcia rozwoju, wykładowczyni Uniwersytetu SWPS, taktyka, którą można w skrócie opisać: „jak będę cały czas w biegu, to odepchnę trudne przeżycia” pozornie i chwilowo może dać korzyść w postaci zwiększonej koncentracji na różnych zadaniach, a nierzadko również wyższej efektywności.

— Musimy jednak pamiętać, że nasz organizm jest mądry i sam da znać, że coś jest nie tak. Może to być widoczne w gorszym stanie psychicznym i/lub fizycznym. Szybko więc ta efektywność spadnie — wyjaśnia ekspertka. — Jeśli nie skonfrontujemy się z trudnymi przeżyciami, a jeszcze dodatkowo rzucimy się w wir różnych aktywności, możemy pogorszyć sytuację. Organizm będzie spięty i zmęczony, emocje zablokowane, równowaga wewnętrzna zachwiana. Wtedy jeszcze trudniej konstruktywnie podejść do trudnych przeżyć, bo brakuje energii do podjęcia „wysiłku mentalnego i emocjonalnego”. Ważne, aby pobyć z tym doświadczeniem, przyjrzeć mu się i je zrozumieć. Taką pracę można wykonać samemu lub ze specjalistą. Wszystko zależy od tego, o jakim trudnym przeżyciu mówimy.

48-letni Piotr za każdym razem cieszy się na myśl o poniedziałku. — Idę do firmy, są ludzie, rozmawiamy, pojawiają się nowe sprawy. Człowiek funkcjonuje od rana do wieczora. Po powrocie do domu — kolacja i spanie — opisuje. Znacznie trudniej odnaleźć mu się w weekend. W sezonie letnim jeszcze pół biedy, bo gra w zespole szantowym, więc co rusz są festiwale i koncerty. Gorzej, gdy robi się chłodno. — Jak zbliża się piątek, to zastanawiam się, co z tym weekendem zrobić. Ile można znajomym głowę zawracać? Zdarza się, że idę do kogoś na grilla, ale przecież nie będę się narzucać. Ludzie mają swoje życie — stwierdza.

Od 6 lat jest sam. Gdy ma za dużo czasu na rozmyślanie, ogarnia go melancholia. W weekend podwójnie mocno czuje, że miło byłoby dzielić z kimś codzienność. — Samotne siedzenie w domu przytłacza. Boli mnie to, że porozmawiać mogę jedynie z własnym kotem. Żeby o tym za dużo nie myśleć, staram się znaleźć sobie różne zajęcia. Zawsze jest coś do naprawienia albo do posprzątania. W sobotę lubię też popracować, umówić się z klientami, żeby weekend szybciej zleciał — mówi. Samotne wyjazdy odpadają, bo Piotr twierdzi, że jest zwierzęciem stadnym i radość czerpie z tego, że przyjemne chwile może przeżywać z kimś. Cieszenie się z bycia z samym sobą? — Nabyłem się przez 6 lat, wystarczy — odpowiada krótko.

Wiele razy próbował stworzyć nowy związek, na razie bez powodzenia. Uważa, że będąc osobą po przejściach, trudno kogoś wpuścić do swojego życia. Skupia się więc na pracy, bo wir służbowych zadań skutecznie odwraca uwagę. — Lubię to, co robię zawodowo, co nie znaczy, że chciałbym poświęcać temu całe życie. Na razie nie mam wyboru, ale wierzę, że to się zmieni — mówi.

Weekend kojarzy się z relaksem, czasem dla siebie, przyjemnością. Dlaczego jest tak, że nie wszyscy lubią soboty i niedziele? Dr Mirosława Leopold: — Są osoby, które nie potrafią być same ze sobą, które nie są dla siebie ważne. Ważniejsi są inni i ich potrzeby, pojawia się pragnienie ich zaspokojenia. Są wśród nas też takie osoby, dla których praca jest wartością. To z nią spędzają każdą chwilę i nie lubią odpoczywać, na tym polu realizują się najbardziej. Ale również może być tak, że dla kogoś spędzanie czasu w domu z osobami, które są bliskie, a jednocześnie dalekie, jest zbyt trudne. Myślę także, że nie wszyscy potrafią zorganizować sobie wolny czas, bo to wymaga pomysłu i działania. Nie każdy wie, jak to zrobić albo nie został nauczony, że odpoczynek też jest istotny dla naszego zdrowia — podkreśla specjalistka.

Dla 42-letniej Łucji jeszcze 15 lat temu każdy weekend był tykającą bombą. W tygodniu oboje z mężem pracowali, córki chodziły do szkoły, dni miały swój określony rytm. W piątek po południu wszystko się rozsypywało. — Mój były mąż wychodził z założenia, że skoro jest weekend, to trzeba się napić. Otwierał w domu piwo albo przesiadywał z kolegami na ławce przed blokiem. Chodzili też na mecze, z których wracał kompletnie pijany. Nigdy mnie nie uderzył, ale znęcał się nade mną psychicznie. Gdy wychodziłam, sprawdzał długość spódniczki, pytał, dla kogo tak się maluję albo wyzywał od dziwek. Wiele razy z tego powodu płakałam, dzisiaj wiem, że miał syndrom Otella. I że mnie zdradzał — opowiada Łucja.

Zakupy, gotowanie, zajmowanie się dziećmi — wszystko było na jej głowie, bo w sobotę do popołudnia mąż leczył kaca, a jak wydobrzał, znów szedł się napić. W niedzielę ponownie chorował. — Wtedy pracowałam w handlu, więc w soboty do 14.00 mnie nie było. W drodze do domu robiłam zakupy, potem gotowałam obiad, sprzątałam. Wiecznie też byłam kierowcą, bo mąż był albo pijany, albo wczorajszy. Czułam się jak służąca, byłam tym wszystkim zmęczona — wyznaje.

Któregoś dnia nauczycielka młodszej córki wezwała Łucję na rozmowę. Stwierdziła, że Róża opuściła się w nauce, a na lekcjach patrzy w okno. Zaproponowała, żeby poszukać przyczyny u psychologa. Podczas konsultacji dziewczynka opowiedziała o tym, co dzieje się w domu i wtedy również Łucji zaoferowano pomoc. Najpierw przez 9 miesięcy była na terapii dla współuzależnionych, potem jeszcze na terapii asertywności i DDA. Uświadomiła sobie, że prawie wszystko, co działo się w jej małżeństwie, było kalką związku jej rodziców. Ojciec też pił i nie szanował matki, a po alkoholu stawał się agresywny. Rozwiedli się, gdy Łucja miała 6 lat.

Sama też pół roku po rozpoczęciu terapii złożyła papiery rozwodowe, a kiedy z mężem na dobre się rozstali, poczuła, że wreszcie może zacząć myśleć o sobie. Od dziecka marzyła, by tańczyć, ale najpierw w domu rodzinnym nie było pieniędzy na rozwijanie pasji, a potem w małżeństwie — czasu ani przestrzeni, by realizować swoje pragnienia. Któregoś dnia wpadła jej w ręce ulotka, dotycząca zajęć solo z tańca latino. Zadzwoniła, by spytać o szczegóły. Był listopad, grupa ruszyła we wrześniu, Łucja zapewniła prowadzącego, że nadrobi. Po pierwszych zajęciach stwierdził, że świetnie jej idzie.

Od tamtego momentu minęło już prawie 10 lat. Na swoją pasję Łucja poświęca każdą wolną chwilę. W tańcu odkrywa siebie na nowo. Dowiedziała się na przykład, że ma blokadę przed wykonywaniem zmysłowych ruchów albo że trudno jej dać się prowadzić. Powoli jednak obserwuje zmiany. Ostatnio na przykład w tangu w pełni poddała się partnerowi.

Dziś każdy weekend, zamiast strachem, jest wypełniony radością. Jeśli Łucja nie ma warsztatów, idzie potańczyć prywatnie — z paczką przyjaciół. Zmieniła pracę, żeby mieć czas na swoje hobby. — Czuję się wolna, a taniec jest dla mnie sensem życia. Jak tata był pijany, mama ciągle mnie uciszała. Nie mogłam płakać ani głośno się śmiać, żeby go nie obudzić albo nie rozdrażnić. Nauczyłam się tłumić to, co czuję i nawet jak rodzice byli już po rozwodzie, a ja przychodziłam ze szkoły i z czegoś mocno się cieszyłam, to chowałam twarz w poduszkę i krzyczałam prawie bezgłośnie. A teraz w tańcu te wszystkie emocje mogę wyrazić — mówi Łucja.

— Po studiach zamieszkaliśmy z mężem w Warszawie. Jako jedyni z naszego towarzystwa do wszystkiego dochodziliśmy własnymi siłami. Wielu znajomym rodzice pokupowali pierwsze mieszkania. Kiedy słyszałam, że ktoś był na ciekawej wystawie albo w modnej restauracji, czułam presję, że też powinniśmy pójść. Dlaczego? Żeby później było o czym rozmawiać, żeby im — i chyba też sobie — udowodnić, że nie jesteśmy gorsi, że też nas stać. A wtedy wszelkie wyjścia traktowałam jak zbytek. W domu wpajano mi, że trzeba oszczędzać, więc miałam wyrzuty sumienia, wydając pieniądze na przyjemności. Byłam w ciągłym rozdarciu — z jednej strony chciałam uczestniczyć w tych rzeczach, co moi znajomi, z drugiej — czułam, że to nie do końca styl życia, jaki mi odpowiada. A jednocześnie sama nie wiedziałam, czego chcę. Życie płynęło na zasadzie: „robimy to, co inni, bo co o nas pomyślą?” — opowiada 41-letnia Ania. W tygodniu trzymała się rutyny, a dylematy, co zrobić z czasem, powstawały w weekend. Sytuacja zmieniła się nieco wraz z narodzeniem pierwszego dziecka. Wyjścia kulturalno-kulinarne zastąpiły rodzinne spacery i wyjazdy. Ale wtedy Ania również nie miała poczucia, że spędza czas tak, jak by chciała. — Przez cały tydzień jest się w kołowrotku, poświęca się mnóstwo energii dziecku, więc kiedy przychodzi weekend, marzysz o odpoczynku. Ale zamiast się zrelaksować, nadrabiasz rzeczy, których nie udało się skończyć do piątku i dajesz dziecku jeszcze więcej uwagi. Chciałam być idealną mamą, a z drugiej strony frustrowało mnie, że ten relaks w weekend nie nadchodził — wyjaśnia.

Przełomowy okazał się moment, kiedy została sama z synem. Podjęli z mężem decyzję o wyprowadzce do Niemiec, Krzysiek pojechał wcześniej przygotować grunt. Mały zasypiał około 20:00, więc Ania miała wieczorami 2-3 godziny dla siebie. — Któregoś dnia po prostu doznałam olśnienia i pomyślałam, że nie ma sensu przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu. Jakoś to we mnie kliknęło i odmieniło moje życie — twierdzi.

Jak podkreśla psycholog dr Mirosława Leopold, kluczem do tego, by polubić czas, który możemy przeznaczyć na bycie ze sobą i na różne swoje aktywności, jest traktowanie siebie z szacunkiem. — Uznanie, że jestem osobą ważną dla siebie, że mam swoje potrzeby i je akceptuję. To wymaga obserwacji i poznawania siebie, żeby wiedzieć, co lubimy i co sprawia nam przyjemność. Może też wymagać odwagi — w sytuacjach, w których będziemy robić coś zupełnie nowego albo kiedy będzie trzeba przeciwstawić się bliskim, którzy chcieliby spędzać z nami czas wyłącznie na swoich zasadach — mówi.

Przeprowadzka do Niemiec okazała się dla Ani miękkim lądowaniem. Znana z Warszawy towarzyska presja tutaj w ogóle nie miała miejsca, bo wszyscy, których z mężem poznali, zaczynali podobnie jak oni — od zera. W pierwszym roku pobytu w nowym kraju Ania urodziła córkę i szybko się zorientowała, że również w macierzyństwie umie już wrzucić na luz. — Tydzień miał swój porządek, w weekendy faktycznie zaczęłam wypoczywać. W sobotę bez wyrzutów sumienia przez całe przedpołudnie chodziłam w piżamie. Nie miałam poczucia, że muszę być perfekcyjna. Do dziś tak jest, że poranek mamy leniwy, jemy wspólne śniadanie, potem pijemy z mężem kawę i nikt się nigdzie nie spieszy. Mogę też pójść na długi spacer z psem. W zwyczajności odkryłam nadzwyczajne momenty — podkreśla Ania. Na weekendowe obowiązki, takie jak sprzątanie, patrzy już z perspektywy: „powinnam zrobić, ale mogę odpuścić”. — Żyję teraz w zgodzie ze sobą. Wiem, czego chcę i co mi sprawia przyjemność. Tak jest o wiele lepiej — przyznaje.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version